Strona:PL Balzac - Kuratela i inne opowiadania.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Co wuj myśli o tej sprawie? Ja, rzekł sędzia, nie mam nigdy opinji zanim wszystkiego nie zbadam. Jutro, wcześnie rano, wezwę do siebie panią Jeanrenaud do mego gabinetu, na czwartą, aby zażądać od niej wyjaśnień co do faktów które jej tyczą, bo ona jest tu wystawiona na sztych.
— Chciałbym bardzo znać koniec całej tej sprawy.
— Ech, Boże, czy ty nie widzisz, że margrabina jest narzędziem tego wysokiego chudego, który nie pisnął ani słówka. Jest w nim coś z Kaina, le Kin który szuka swojej maczugi w trybunale, gdzie, na nieszczęście, mamy kilka mieczów Samsona.
— Och! Rastignac, wykrzyknął Bianchon, co ty robisz w tej jaskini?
— Przywykliśmy widywać te małe spiski rodzinne: nie mija rok, aby nie oddalono jakiegoś wniosku o kuratelę. W naszem społeczeństwie, tego rodzaju próby nie okrywają hańbą, podczas gdy wysyłamy na galery biedaka, który stłukł szybę dzielącą go od niecułki złota. Nasz kodeks nie jest bez wad.
— Ale fakty, które zawiera ta skarga?
— Mój chłopcze, czy ty nie znasz jeszcze romansów, jakie klienci opowiadają swoim adwokatom? Gdyby adwokaci mieli przedstawiać tylko prawdę, nie opędzaliby kosztów kancelarji.
Nazajutrz, o czwartej popołudniu, gruba paniusia, dosyć podobna do beczki na którąby włożono suknię i pasek, pocąc się i sapiąc drapała się na schody sędziego Popinot. Z wielkim trudem wygramoliła się z zielonej landary z którą jej było cudownie do twarzy: niepodobna było sobie wyobrazić tej kobiety bez landary, ani landary bez tej kobiety.
— To ja, drogi panie, rzekła zjawiając się w drzwiach gabinetu, ja, wdowa Jeanrenaud, którą pan wezwał ni mniej ni więcej jak jaką złodziejkę.
Te pospolite słowa wyrzeczone były pospolitym głosem, przerywane astmatycznym gwizdem i zakończone napadem kaszlu.