Strona:PL Balzac - Kuratela i inne opowiadania.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

przepychu jesieni z jej pożółkłemi liśćmi i wpół-ogołoconemi drzewami, ani łagodnego blasku słońca i białych chmur tureńskiego nieba.
Wreszcie lekarz zabronił pani Willemsens opuszczać pokój. Codziennie pokój jej był strojny w ulubione kwiaty: dzieci siedziały przy niej. W pierwszych dniach listopada ostatni raz dotknęła fortepianu. Nad fortepianem wisiał krajobraz szwajcarski. Koło okna, dwaj chłopcy, skupieni razem, patrzyli na nią. Spojrzenia jej biegły wciąż od dzieci na krajobraz i od krajobrazu na dzieci. Twarz jej zabarwiła się, palce pobiegły żywo po klawiszach z kości słoniowej. Było to ostatnie jej święto, święto nieznane, święto święcone w głębinach jej duszy przez ducha wspomnień. Przyszedł lekarz i kazał jej zostać na stałe w łóżku. Przerażający ten wyrok przyjęła matka, jak i synowie, w milczeniu niemal tępem.
Kiedy lekarz odszedł, rzekła:
— Ludwiku, zaprowadź mnie na terasę, niech zobaczę jeszcze moją ziemię.
Na te słowa wyrzeczone z prostotą, dziecko podało ramię matce i powiodło ją na terasę. Tam oczy jej skierowały się, mimowoli może, bardziej na niebo niż na ziemię; ale trudno byłoby rozstrzygnąć w tej chwili, gdzie był piękniejszy widok, chmury bowiem podobne były najwspanialszym lodowcom alepejskim. Czoło jej zmarszczyło się gwałtownie, oczy przybrały wyraz bólu i wyrzutu, chwyciła dłonie obu synów i przycisnęła je do wzburzonego serca:
Ojciec i matka nieznani! wykrzyknęła obejmując ich głębokiem spojrzeniem. Biedne anioły, co się z wami stanie? A kiedyś, w dwudziestym roku, jakże surowego rachunku zażądacie z mojego i waszego życia?
Odepchnęła dzieci, oparła się łokciami o balustradę, ukryła twarz w dłoniach, i została tak chwilę sama z sobą, bojąc się odsłonić twarz. Kiedy się obudziła ze swej boleści, ujrzała Ludwika