Strona:PL Balzac - Kuratela i inne opowiadania.djvu/162

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Eljasz Magus skłonił się rodzinie Vervelle i wyszedł; Grassou przeprowadził go do sieni.
— Ty jeden zdolny jesteś wyłowić podobne ananasy.
— Sto tysięcy posagu!
— Tak, ale co za rodzina!
— Trzysta tysięcy franków sperandy, dom przy ulicy Boucherat, willa na wsi w Ville-d’Avray.
— Boucherat, butelki, szelki, pętelki, karmelki, rzekł malarz.
— Będzie pan jak pączek w maśle do końca życia, rzekł Eljasz.
Ta myśl wdarła się w głowę Piotra Grassou, jakgdyby światło poranku zabłysło nad jego poddaszem. Sadowiąc do pozowania ojca młodej osoby, inaczej już nań patrzał: spodobała mu się ta krwista i zażywna twarz. Matka i córka kręciły się koło malarza, dziwując się wszystkim tym przygotowaniom; patrzyły nań jak na bóstwo. To widoczne uwielbienie spodobało się Piotrowi. Złoty cielec ubarwił tę rodzinę swym fantastycznym odblaskiem.
— Musi pan zarabiać szalone pieniądze? ale pewnie wydaje pan tak jak pan zarabia, rzekła matka.
— Nie, pani, odparł malarz; nie wydaję, nie mam czasu się bawić. Rejent lokuje moje pieniądze, ma moje rachunki, skoro raz mu oddam pieniądze, już o nich nie myślę.
— Mówiono mi, wykrzyknął stary Vervelle, że artyści to wszystko dziurawe worki.
— Kto jest pańskim rejentem, jeśli wolno zapytać? rzekła pani Vervelle.
— Porządny człowiek, gładki w interesach, Cardot.
— Haha, a to heca, rzekł Vervelle, to i nasz rejent.
— Niechże się pan nie rusza, rzekł malarz.
— Siedźże spokojnie, Antenorze, rzekła żona, zepsujesz panu robotę. Gdybyś mógł patrzeć jak pan pracuje, zrozumiałbyś...
— Mój Boże, czemu mnie rodzice nie uczyli sztuk pięknych! rzekła panna Vervelle.