Historya Nowego Sącza/Tom II/Rozdział X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Sygański
Tytuł Obyczaje.
Pochodzenie Historya Nowego Sącza
Tom II. Obraz urządzeń cywilnych oraz życia mieszczaństwa w epoce Wazów
Wydawca Nakładem autora
Data wyd. 1901
Druk Drukarnia Wł. Łozińskiego
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział  X.
Obyczaje.

W poprzednich rozdziałach mieliśmy wielekrotnie sposobność poznać kilka dodatnich rysów charakteru i przymiotów naszego mieszczaństwa, objawiających się w życiu publicznem, jakim były: miłość ojczystego grodu, duch ofiarności, a przedewszystkiem poczucie godności osobistej, wypływające z wolnych instytucyi i z udziału w sprawach i zajęciach publicznych. Rozdział ostatni roztoczył nam obraz życia domowego naszego mieszczaństwa, zwłaszcza w jego stosunkach rodzinnych, wychowaniu dzieci, zatrudnieniach codziennych, mających na celu utrzymanie siebie i rodziny, a więc w owej ciężkiej walce o byt i usiłowaniach przeboju przez wszystkie te trudy i mozoły, z którymi ta walka jest połączona. Poznaliśmy także ich pracowitość, zapobiegliwość gospodarczą, oszczędność, owo zadowalanie się swym losem i przestawanie na małem, ową prostotę i skromność w urządzaniu mieszkań, która jedynie ustawała i przemieniała się w zbytek, gdy szło o przystrojenie własnego ciała, o przepych w ubiorach. I czyż mamy koniecznie potępiać tę ich słabość, tę chęć strojenia się, która może jedyną stanowiła osłodę w ich doli i ciężkiej ich pracy?
W tej pracy i troskach codziennych wpływało ich życie, nie znające tych licznych rozrywek i przyjemności czasów dzisiejszych, które wówczas przeważnie zastępował Kościół ze swoimi wspaniałymi obrzędami służby Bożej. To też nabożność, bogobojność, głęboka wiara i cześć dla duchowieństwa stanowią pierwszą i najgłówniejszą cechę charakteru i obyczajów ówczesnego mieszczaństwa. Z tego to ducha religijnego pochodziło, jak widzieliśmy, iż wszystkie uroczystości i ważniejsze zebrania cechowe rozpoczynano od wspólnej mszy wotywnej, że niektóre cechy za zmarłych swych braci co kwartał odprawiały nabożeństwa żałobne[1], że kapelan w kollegiacie i kaznodzieja cechowy otrzymywali stałe płace roczne. Z tego ducha pochodziły te wszystkie inwokacye i pobożne westchnienia, a nawet modły do Boga i Najśw. Maryi Panny o zwycięstwo dla króla węgierskiego nad Turkiem, „tym nieprzyjacielem kościoła chrześcijańskiego“, któremi wśród rachunków kupieckich zapełniony jest dyaryusz Tymowskiego. Z tego ducha wreszcie płynęły owe testamenta, jak Jana Obłąka i innych zmarłych na morowe powietrze 1652 r.[2], oraz znaczne zapisy dla kościołów i klasztorów, które tak często napotykamy w ówczesnych testamentach, czyli rozporządzeniach ostatniej woli.
Tym samym duchem religijności tchnęły różne ustawy cechowe, których tendencyą było przedewszystkiem uobyczajenie: a więc podniesienie i utrzymanie moralności, szacunku dla starszych, wzajemnej zgody i pomagania sobie, obudzenie poczucia honoru i godności tak własnej, jak i całego stanu, tudzież hamowanie chciwości. I tak widzieliśmy już poprzednio, że ożenienie się w niektórych przepisach cechowych było jednym z głównych warunków przyjęcia do grona braci. I stąd to owa kara, jaką Jan Kitlica, rzeźnik, musiał ponieść zato, że się nie żeni, mianowicie zapłacić beczkę piwa, którą mu żartem nałożyli na jednej schadzce bracia cechowi[3], a burmistrz potwierdził (1632 r.). Lecz i w innych kierunkach starały się owe ustawy cechowe o utwierdzenie i podniesienie moralności, zwłaszcza występując z całą surowością przeciw namiętności gry przez zakazy i kary, nakładane za grę w kostki lub karty mistrzów ze sobą, gdyby przytem powstała zwada lub, co gorzej, gdyby który na grę zastawiał z siebie odzienie; tudzież za dawanie złego przykładu młodszym i podwładnym, t. j. gdyby mistrz grał w kostki lub karty z towarzyszem, a tem bardziej z uczniem. Jeszcze wyższą tandencyą moralną tchnie zakaz cechu rzeźniczego, aby żaden mistrz nie ważył się wespół z towarzyszem zabijać bydlęcia lub wołu. Tak samo zakazanem było zbytnie używanie trunków i tytoniu[4].
Także poszanowanie starszych i utrzymanie wzajemnej zgody było wzniosłym celem owych ustaw, dlatego tak wszelkie lekceważenia cechmistrza i mistrzów stołowych przez młodszych, jak i wszelkie kłótnie, zwady, złorzeczenia, nieprzystojne mowy i burdy, a jeszcze bardziej porywanie się do broni lub bitki, zwłaszcza w mieście lub na jarmarku, były wzbronione i obłożone karami.
Obok powyższych dodatnich stron charakteru i obyczajów naszego mieszczaństwa, trzeba jeszcze wspomnieć i podnieść rzetelność, której również przestrzegały uchwały cechowe, zabraniając wszelkiego oszukaństwa i partactwa, jako też podkupywania innych, tudzież zapobiegając zbytniej chciwości zysku przez zakazy używania niesprawiedliwej miary lub wagi, sprzedawania rzeczy fałszowanych, albo kupowania potajemnie towarów przywiezionych. Do tego samego szlachetnego celu zmierzała także ustawa cechu rzeźniczego, zakazująca pod wysoką karą, aby żaden mistrz nie ważył się zabijać niezdrowego wołu lub bydlęcia[5].
Tak więc życie naszego mieszczaństwa cechowała ciężka, nieustanna, lecz uczciwa praca, którą uzacniała i uszlachetniała panująca religijność, tudzież płynące z niej dopiero co wspomniane ustawy, głoszące moralność, powszechną zgodę, poszanowanie starszych i rzetelność. A jak życie to znajdowało całe swoje skoncentrowanie oraz urozmaicenie w bractwach rzemieślniczych, czyli cechach, wyrabiających i potęgujących ducha korporacyjnego, tak znowu główne uprzyjemnienie czyli zabawy w schadzkach cechowych, owych jedynych ogniskach ówczesnego towarzyskiego pożycia. Ten duch korporacyjny bractw rzemieślniczych: to dalszy rys charakteru i obyczajów naszego mieszczaństwa. Jak zaś duch ten był silnym, dowodzą wspomniane już powyżej nieraz znaczne zapisy[6], które, jak wiadomo, właściciele ich tylko z ciężkim trudem z zarobionych i zaoszczędzonych szczupłych swych mająteczków legowali swym cechom.
Zabawami towarzyskiemi były zwykłe wesela i odbywane na nich uczty i tańce: dla panów rajców wyjazdy ich do wsi miejskich w sprawach urzędowych i połączone z tymi sute podejmowania i libacye wina. Najzwyklejszemi jednak i niezawodnie największemi były owe schadzki cechowe, czyli gromady po kwartalnych nabożeństwach żałobnych, owe piwa brackie, owe kolacye odbywane po wyborach lub sprawiane przez wyuczonych towarzyszów, starających się o przyjęcie do cechu, które wszystkie zastępowały dzisiejsze kasyna, teatra, koncerty, odczyty i inne liczne rozrywki czasów dzisiejszych. Na tych zabawach cechowych, które w porównaniu z weselami lub owymi radzieckimi wyjazdami odbywały się w nierównie skromniejszych rozmiarach, głównym napojem było piwo, którego mieszczanie sandeccy, obyczajem niemieckim i wogóle wszystkich miast polskich, w XVII. wieku wielką wypijali ilość.
Jednakże z całego powyższego zestawienia bynajmniej nie należy sobie wyobrażać, iż owe czasy w Nowym Sączu były czasami jakiejś rajskiej prostoty i niewinności, iż ludzie ówcześni byli wzorami cnoty i prawości, owszem, obok owych stron dodatnich, nie brakowało także i bardzo wielu ujemnych. Już samo istnienie powyżej wspomnianych ustaw jest najlepszym dowodem, iż musiały się dziać rzeczy, którym właśnie owymi zakazami starano się, o ile możności, zapobiedz i przeszkodzić, a więc że istniały nadużycia, nieokrzesanie obyczajów i przewrotność.
Wprawdzie znaną jest nam owa pochlebna charakterystyka Nowego Sącza, którą w r. 1632 podaje ks. Szymon Starowolski[7], iż „na Podgórzu karpackiem celuje oświatą ponad inne okoliczne miasta“ — pomimo tego jednakże bynajmniej nie trzeba sobie wyobrażać, że mieszkańcy Nowego Sącza odznaczali się wyższem wykształceniem, które jedynie wpływa na uszlachetnienie obyczajów. Szkoła miejska, jak nam wiadomo, była tylko elementarną. Wprawdzie, jak pokazuje się ze wszystkiego, dopełniała ona w zupełności swego zadania i mieszkańcy umieli prawie wszyscy czytać i pisać, rozumieli, a nawet potrafili niekiedy wyrażać się po łacinie. Lecz tego, co pod wyrazem wykształcenia rozumiemy, brakowało im zupełnie, tak samo jak brakowało miastu wszelkich wyższych intelligencyi. Czytamy wprawdzie, iż Nowy Sącz posiadał znaczną liczbę biegłych prawników[8], którzy za ugodzoną cenę dowolne pełnili usługi, a więc że posiadał (po dzisiejszemu) adwokatów, lecz ci raczej przyczyniali się więcej do podsycania pieniactwa, aniżeli szerzenia oświaty i uzacniania obyczajów. Jedynie wyższe, lub rzadki intelligencye natrafiamy między pisarzami miejskimi, jak ów Ludwik Rylski, który pisze wiersze łacińskie[9], lub ów Jędrzej Suszycki, który dwóch biskupów Gębickich i żonę hetmana polnego koronnego, Stanisława Lanckorońskiego, przyjmuje trzema osobnemi mowami, pełnemi krasomowczych figur[10]. Wyższość więc Nowego Sącza pod względem oświaty ponad inne miasta na Podgórzu karpackiem, o której mówi Starowolski, rozumieć należy tylko relatywnie, t. j. iż wśród ówczesnej surowości, a nawet dzikości obyczajów, jak w XVII. wieku panowała powszechnie w całej Europie, Nowy Sącz nie upadł jeszcze tak nizko, jak inne miasta polskie na Podgórzu karpackiem.
To też w poprzednich rozdziałach mieliśmy nieraz sposobność poznać, jak, obok owego ducha ofiarności i miłości ojczystego grodu, panowała także prywata, która dla własnego zysku nie wahała się ze szkodą miasta obławiać się dobrem i groszem publicznym, i ostatecznie spowodowała komisyę królewską do owego wyroku (1615 r.), opisanego w rozdziale I. tomu I. Lecz i za rządów demokratycznych, po upadku przewagi patrycyatu, niewiele działo się lepiej. I tak widzieliśmy owe oszustwa pieniężne Pawła Użewskiego w czasie jego burmistrzostwa (1638); widzieliśmy owe sprzeniewierzenia, które Stefan Cholewicz wytknął przy uchwale owego wilkierza (1639) swym przeciwnikom, jakich dopuszczali się względem miasta. A że i później u członków magistratu także prywata przeważała nad dobro publiczne, najlepszym i najdobitniejszym dowodem są słowa listu Władysława IV. z r. 1642, w którym zarzuca, że magistrat sandecki publicznych dochodów nie na ozdobę i naprawę miasta, ale na swoje prywatne obraca użytki[11]. Jednakże i po tym liście królewskim nie ustały szkody i kradzieże dobra publicznego, jak się to okazało we wrześniu 1648 r., że u bramy węgierskiej brakowało dwóch łańcuszków, oraz skobla i wrzeciądza, chociaż dopiero co przed kilku miesiącami, wobec niebezpieczeństwa ze strony Kozaków, sprawione zostały. Czyż tu bowiem mimowolnie nie nasuwa się pytanie, a gdzież się podziały? bo bez wątpienia ktoś je sobie przywłaszczył.
Również i innym dodatnim przymiotom obyczajowym dadzą się przeciwstawić ujemne. Pracowitości naszym mieszczanom wprawdzie żadną miarą zaprzeczyć nie można, lecz zapobiegliwość ich gospodarcza posuwała się niekiedy za daleko i chwytała się nieraz środków nagannych, a nawet niegodnych, aby tylko zaspokoić chęć zysku. Tak czytamy, iż Jerzy Tymowski w przednowek (1623) wypożyczał chłopom w Żeleźnikowej zboże z dość znacznym zyskiem: za 2 wiertele żyta, 1 pszenicy i 1 jęczmienia brał 5 wierteli pszenicy; a za 1 wiertel żyta, 1 pszenicy i 1 jęczmienia brał pszenicy 4 wiertele[12].
To samo dałoby się powiedzieć i co do owej, nieraz tylko pozornej religijności i czci dla duchowieństwa, jak tego dobitnie dowodzi wypadek z księdzem Fuzoriuszem[13]; tudzież co do moralności (w zwykłem tego słowa znaczeniu), o ile ona wykraczała przeciwko szóstemu przykazaniu. Otóż i co do tej strony obyczajów źródła nasze zawierają dość liczne i znaczne przykłady rażącego rozluźnienia i życia gorszącego, którego powodem bywały zwykle zakazane miłostki osób zamężnych z wojskowymi, stojącymi w mieście na leżach zimowych. Cała głośna sprawa i stosunek Zofii Cichoniównej z chorążym, Jędrzejem Krukiernickim, chociaż także żonatym[14], jest pod tym względem dobitnym przyczynkiem do obrazu ówczesnych obyczajów w Nowym Sączu. Podobny wypadek z Elżbietą Skowronkową, także osobą zamężną, poznamy poniżej pod nr. 11. — Pomijam inne rozgłośne fakta, jak n. p. ów, że żona Jerzego Kieszkowskiego, zaprzedała swoją służącą, Małgorzatę Piorównę, panu Stadnickiemu, który ją potem haniebnie znieważył[15].
Jeszcze więcej przykładów, malujących ówczesną surowość a nawet dzikość obyczajów, znajdujemy w zawziętej nienawiści i częstych kłótniach, tej odwrotnej stronie medalu: zacnych usiłowań utrzymania powszechnej zgody w obywatelstwie. A pod tym względnem czyż może być jakiś lepszy objaw namiętnej zawziętości, niedostatecznego wykształcenia i niedojrzałości politycznej ówczesnych mieszkańców, jak znane nam postępowanie stronników owego wilkierza[16] z Stefanem Cholewiczem i jego zwolennikami, oraz następny spór powstały z tego powodu wśród mieszczaństwa! Podobnie rażący, a nawet przerażający przykład tych samych ciemnych stron i wad obyczajowych, przedstawia nam zbrodniczy gwałt, jakiego dopuścili się na 4 towarzyszach z pod chorągwi Kazimierza Piaseczyńskiego sam burmistrz, jeden rajca i ławnik wraz z całem pospólstwem[17]. A że podobne kłótnie i zajścia nie były wyjątkowe i tylko wybuchem indywidualnym gwałtowniejszych natur, dowodzi nader charakterystyczna wzmianka, iż kiedy przed sądem wójtowskim wytoczono spór (l645) o fałszerstwo monety przez Pawła Użewskiego, rajcy pokłóciwszy się przytem, według zwyczaju swego lżyli się nawzajem[18].
Jak wyżej przedstawione ujemne strony obyczajów stoją przeciw dodatnim, tak i przeciw rzetelności w handlu i rzemiośle występuje często ohydna chciwość, która dla zaspokojenia chwilowego zysku nie zważa na korzyć miasta i dobro publiczne, na obowiązujące prawa i wiekami oraz religią uświęcone ustawy, byle tylko dogodzić mamonie. Z tego to brudnego źródła płynęło tak głęboko zakorzenione i rozpowszechnione przemytnictwo, narażające miasto na dotkliwe wydatki i szkody[19]; lecz nierównie gorszemi jeszcze były nadużycia, a właściwie czyny wprost zbrodnicze, których dla dopięcia owego celu dopuszczały się niekiedy jednostki. Do tej kategoryi należy dopiero co wspomniane wybijanie fałszywej monety przez złotnika Użewskiego (1643), a jeszcze bardziej ów w swych następstwach najzgubniejszy postępek Wawrzyńca Gadowicza, jego potajemna spółka z żydami i karygodne zakupno rzeczy zakażonych, które sprowadziło (1652) na miasto ową straszną, wyludniającą zarazę[20]. Że takie postępki, nadwątlając rzetelność, podkopywały także ducha korporacyjnego i ten ustrój prawie zakonny, na którym bractwa rzemieślnicze polskie na wzór niemieckich były ugruntowane, wątpliwości żadnej ulegać nie może, co tem szkodliwsze i zgubniejsze musiało przynieść skutki, że właśnie i rządy szlacheckie z innej strony wiedły do coraz większego upośledzenia i upadku miast polskich.
Wreszcie i owo poczncie godności osobistej, jakże często w ujemnych i nagannych objawiało się formach! Że przy braku prawdziwego wyższego wykształcenia na podniesienie się tego poczucia wpływało prawie wyłącznie powodzenie materyalne, przeświadczenie swojej niezawisłości ekonomicznej i sytuacyi towarzyskiej, jest przy ówczesnych stosunkach naturalną całkiem rzeczą. I tem to tłómaczy się to pewne przecenianie siebie, ta żądza powszechnego szacunku, które jednakże w różny objawiały się sposób, jak tego źródła nasze przechowały bardzo cenny i charakterystyczny przykład.
Pani Krystyna Tymowska, żona znanego nam kupca, Jerzego Tymowskiego, widząc wziętość męża swego u panów, więcej o sobie trzymała. Żądała poważania dla swej osoby nawet w kościele. A że zdarzało się, że drugie mieszczki, wcześniej przyszedłszy, zajeły ławkę i ona stać musiała, nie mogąc znieść krzywych spojrzeń ludzkich, kazała sobie zrobić osobną ławeczkę. Sprzeciwiał się temu mąż, grożąc, że tam nigdy nie będzie siedział. „To ja sama będę siedziała!“ — „Siądź sobie sama!“ była jego odpowiedź i na tem się skończyło. Stolarz Gwóźdź, zgodzony za 2 złp. 15 gr., zrobił ławkę, a Tymowski, według zwyczaju swego zapisując do księgi obok rachunków uczucia swoje, zanotował: „Stolarzowi Gwoździowi 3 łokcie karazyi. Urobił ławkę Samej do fary za 2 złp. 15 gr.[21]“.
Lecz znacznie częściej poczucie to godności osobistej objawiało się prostaczą i gburowatą pychą, wskutek czego w obejściu się między sobą występuje nieraz szorstkość i brutalność, a nawet dzikość, zwłaszcza jeżeli miłość własna podrażnioną została jaką osobistą urazą, albo na szkodę narażony był zysk lub interes materyalny. Takiej surowości i dzikości obyczajów ówczesnego mieszczaństwa znamienite przykłady poznaliśmy w opisanych wyżej oburzających gwałtach i zbrodniach Stanisława Janika[22]; a znowu później w niegodziwem postępowaniu Pawła Użewskiego z Stanisławem Rogalskim, wskutek wykrycia Użewskiego oszustw pieniężnych, w jego zuchwalstwie wobec sądu, w jego zawziętej mściwości, objawiającej się w nowych na Rogalskiego miotanych oszczerstwach i ciągłych późniejszych przeciw temuż intrygach[23]. Przedewszystkiem uderza zawadyactwo i buta: rąbanie się szablami jest niejako na porządku dziennym. Wszędzie odgrywają się podobne sceny, w których bijatyki, kłótnie, dobywanie korda, gburowatość, ordynarność, brutalność, zapalczywość, zawziętość, namiętność, mściwość, złośliwość, chciwość, gwałty, bezprawia i dzikość występują ustawicznie, jako stałe i niezmienne typy, lubo w najróżnorodniejszych modulacyach i odcieniach. Z nader licznych takich wypadków, tak bogato charakteryzujących ówczesne obyczaje, przytaczam tylko niektóre.

1) Urodzony Wawrzyniec Iwkowski, sługa Marcina Wielogłowskiego, podwojewodzego krakowskiego, podpiwszy sobie w r. 1630, dobył szabli, krzesał ognia po bruku miejskim, straszył ludzi i wyraźnie szukał zaczepki. Dwóch mieszczan: Wojciech Wyrostek, kowal, i Jan Dunaj, krawiec, widzą obok idącego, jak szablą wywija. Rzecze mu Wyrostek: „Panie bracie, schowajcie tę szablę, byście nią której przekupki nie obrazili, boby wam zaś dała kukiełkę w gębę“. Iwkowski nie rozgniewał się, będąc sobie wespół na umyśle, i odrzekł: „Nic to panie bracie, nic!“ i poszedł dalej ku młyńskiej bramie.
Tego samego dnia Adam Łukowiecki, organista, wyszedł sobie był do poblizkiej wsi Librantowej i wracał pod wieczór, jak zwykle przy kordzie, bez którego nigdy nie wychodził. Przeszedł spokojnie przez ławy na rzece Kamienicy i zbliżył się ku furtce przy młynach miejskich. Tam z górki od mostu wracał właśnie dobrej myśli Iwkowski, wywijając szablą i strasząc ludzi. Obaczywszy organistę naprzeciw idącego, podskoczył z dobytą szablą i krzyknął: „A tuś!“
Łukowiecki nie poznał się na żarcie: czem prędzej dobył korda, zastawił się, odbił mu szablę, a potem ciął raz po plecach, drugi raz płazem przez plecy. Iwkowski narobił wrzasku, a Łukowiecki poszedł sobie dalej. Nazajutrz pan podwojewodzy, imieniem wiernego dworzanina swego, zapozwał Łukowieckiego o napad i obcięcie palców szlachcicowi, domagając się w sądzie grodzkim kary śmierci na organistę. Tomasz Pytlikowicz, wójt, na czele miasta całego stanął w obronie organisty. Świadkowie zeznali, iż Iwkowski zaczepił; cyrulik przysiągł, iż tylko jeden palec ma podcięty; a w końcu znaleźli się mieszczenie, którzy pod przysięgą zeznali, jako Wawrzyniec Iwkowski nie jest szlachcicem. Nie mógł więc pan podwojewodzy niczego dokazać. Zapadł wyrok, aby Łukowiecki przysięgą oczyścił swoje sumienie, a za ranę Iwkowskiemu zapłacił. Tak się też stało, a sam Iwkowski sądowo zobowiązał się bronić organisty przeciwko panu podwojewodzemu[24].
2) Dnia 27. wrzenia 1632 r. zdążali do Muszyny za innymi kupcami sandeckimi na jarmark świętomichalski: Zygmunt i Zuzanna Gądkowie. Ale nie sporo im szło, bo sobie podpili oboje. Już w Gorzkowie na miejskich łanach, mijając ich ludzie, śmiali się z nich: Jaki to piękny widok, kiedy podpita żona pijanego męża prowadzi, a przewracającego się dźwiga! Zmęczyła ją ta praca, gorąco jej się zrobiło, więc rozpięta siadła na wóz i śpiewała sobie. Gądek zaś szedł z tyłu, trzymając się litry, a wkońcu, wytrzeźwiwszy się cokolwiek, popasał. Powoził chłopiec, ale nie umiał dobrze, i pod nawojowskim zwierzyńcem, przyjechawszy na wielkie błoto, wywrócił kolasę z towarem i Gądkową śpiewającą.
Wypadła do błota, a wygramoliwszy się i złorzecząc chłopcu, poczęła dźwigać wóz, lecz nie podołała. Nadchodzi na to Jan Sajdakowicz, rymarz, a ona prosi, by ją ratował. Pomagał więc, dźwigając wóz na koła zadnie, a ona za przednie. Ale co się przychwyciła, to spadła w błoto i pomiędzy piasty, i to raz drugi i trzeci. Raz nawet i jego za sobą pociągnęła. Wkońcu przecie wydźwignęli kolasę, i opatrzyli złamaną litrę i luśnię.
Nadszedł też i Gądek, a obaczywszy, rzekł: „Nic to! dogonimy swoich“. Związał litrę i luśnię, siadł, i powożąc z konia, dopędził drugich wozów, aż wjechał w olszynę maciejowską, gdzie Wawrzyniec Sławiński, kramarz, dla postrachu zbójców strzelił z pistoletu. Tu Gądek, śmiejąc i podcinając batem, zaciął Sławińskiego.
— Bodaj cię zabito! czemu mnie podcinasz?
— Wolno mi konia zacinać!
— Wolno ci koni, ale nie mnie! odparł Sławiński, i dobywszy szabli, wyskoczył przód koni. Gądek skoczył z konia i woła: „Siekiery na tego niecnego syna!“ i stawia się mu. Wtem skacze Gądkowa z wozu i nim się spostrzegł Sławiński, chwyciła go za brodę i za amalię[25], Gądek zaś wyrwał Sajdakowiczowi kord z pochwy.
Sławiński bije babę pistoletem, ale nie mogąc sobie dać z nią rady, wkońcu prosi, aby ją oderwali od niego. Z wielką trudnością udało się to, a oderwana jeszcze skakała do niego, lżyła i wyzywała złodziejem, niecnotliwym i wiele innych nieuczciwych słów zadawała, bo była bardzo pijana, a cała rozpięta.
Gądek zaś, widząc przeciwnika uwolnionego, przeląkł się, rzucił kord od siebie i woła: „Nie będę się z wami bił! Bijcie! rozbójnicy! zabijcie! gwałtu! przebóg! rozbijają!“
W końcu zabrali się oboje Gądkowie i zawrócili do sołtysa w Maciejowej, skarżąc się, że ich pobił Sławiński, złodziej, bo niedawno pokupował srebrne kradzione półmiski. Sołtys zaraz dał znać do zamku[26] do wielmożnego Mikołaja Gawlickiego, rządcy dóbr nawojowskich wojewody ruskiego, Stanisława Lubomirskiego. Z jego rozkazu wnet przyszedł woźny, pan Nosacki, Nawojowianin, i wysłuchał świadków. Lecz nie imano Sławińskiego, jak tego żądał Gądek, obwiniając go o kradzież.
Gądkowa zaniemogła. Mąż jej wrócił się do Sącza, a Wojciech Łopacki, balwierz, którego z sobą przywiózł, zaradził chorobie, pochodzącej z gwałtownego wstrząśnienia żywota (żołądka). Sprawdził też siny raz na łopatce.
Wytoczyła się sprawa przed urząd ławniczy i zapadł wyrok: „Wawrzyniec Sławiński za razy i leki ma zapłacić 12 grzywien, jeżeli Gądek przysięże: Jako od niego samego, a nie od kogo innego ani też z przyczyny swojej takowe razy ma“. Lecz nie przysiągł! a nie mogąc się lepiej pomścić, drażnił Sławińskiego przynajmniej zelżywemi słowami, mówiąc: „Tyś dlatego pozostał od wozu swego, abyś mnie rozbił w nocy“. Odpuszczono mu jednak te namiętne mowy[27].
3) Ten sam Zygmunt Gądek, kramarz, z powodu uwięzienia za przemytnictwo wina (1633 r.) w wielką niełaskę popadł u braci cechowych. Bracia kramarze przy każdej sposobności czynili wyrzuty Gądkom. Najbardziej zaś dokuczał im w tej mierze Maciej Norkowicz, kuśnierz; pani Zuzanna Gądkowa mściła się zato lżeniem i krzykiem, ilekroć razy przypomniał jej uwięzienie męża. W Wojniczu na jarmarku wołała za nim: „Złodzieju, oprawco, niedarmoś siedział w kabacie[28] tydzień! pamiętajże sobie! nauczę cię!“ Odtąd, gdzie go ujrzała, lżyła ustawicznie. W Lipnicy znowu go zwała złodziejem, wisielcem, a nawet z kijem porwała się na niego i byłaby go uderzyła, gdyby się nie był zasłonił. Tymczasem mąż jej najspokojniej siedział w swym taszu[29], kiedy ona w czynnej obronie sławy jego stawała.
W Koszycach na Węgrzech, jako już za granicą, przemyśliwała o lepszej zemście, namawiając Cieńkowego syna[30], bratanka swego, aby nań nastawał. Rzeczywiście chodził za Narkowiczem, i kto wie, coby wypadło, gdyby go Talarowicz nie był przestrzegł, aby się miał na ostrożności.
Tu już nie było żartów. Norkowicz przyszedł na ratusz, żaląc się, iż nie jest życia bezpieczny przed Gądkami i Cieńkami. Wymawiano mu, iż ich niepotrzebnie zaczepia; wkońcu jednak musieli go Gądkowie przeprosić o zagrożenie życiu, musieli mu zwrócić nakładu prawnego 8 złp. i pod winą 100 grzywien uroczyście ślubować, iż na cześć ani życie jego nie będą następować, ani sami ani przez nastawione osoby.
Nie pomogła jednak Gądkom ta nauka, bo lżenie i kłótnie stały się ich drugą stroną. Ukończywszy sprawę z Norkowiczem, wznowili ją znowu z Sławińskim, lżąc go i zowiąc rozbójnikiem i zohydzając przed ludźmi, iż ich chciał rozbić i z zbójcami spółkę trzyma.
Sławiński nie mogąc ścierpieć takiej ujmy honoru swego zapozwał Gądka przed sąd, domagając się, aby mu albo dowiódł albo odwołał zarzuconą zbrodnię. Dowieść nie mógł i przyznał się do winy. Sąd więc ławniczy bacząc: iż tyle razy i tak ciężko sławę bliźniego szarpał i przed światem zohydzał, aby podobnego oszczerstwa przykład żywy przed oczyma miał, nakazał odwołanie publiczne w te słowa: „Zeznaję, że com przeciwko panu Sławińskiemu mówił, tom niecnotę mówił, i biorę to napowrót w gębę swoją“. Dokonawszy tego odwołania, miał odsiedzieć 3 tygodnie w kabacie, a drugie 3 na ratuszu za kratą. Chciał apelować, lecz mu nie pozwolono, jako w sprawie honorowej.
Mimo to nie ustały zaczepki, kłótnie i swary, jeżeli nie od Gądka, to od żony jego, Zuzanny Cieńkównej. Sławiński, rad nie rad, musiał znowu pozywać i prawować się, aż wkońcu za wyrokiem polubownym najznakomitszych księży i mieszczan otrzymał wynagrodzenia szkód i nakładów prawnych 50 złp. Nakazano przytem Gądkom, aby samoczwart[31] przeprosili obrażonego i wiecznie o tej sprawie zamilczeli[32].
4) Pani starościna, Zofia Stanowa, była to pani pobożna, ludzka i wcale nie wyniosła. Lubili ją też ludzie, a mieszczki czciły ją, jakby jaką królowę. Kiedy w r. 1633 po długiej niebytności wróciła do Nowego Sącza, to pani burmistrzowa Łopacka wraz z paniami rajczyniami, wziąwszy 2 garnce wina, szły na zamek witać ją, jakby dziedziczną swą panią[33]. W r. 1634 na wesele wychowanicy zaprosił też pan starosta, Jerzy Stano, burmistrza i rajców do grodu, między którymi był i Wojciech Łopacki. Wierny swej zasadzie swawoli, jak kania bez deszczu, tak on nie mógł się obejść bez wyrządzenia komu jakiej psoty lub figla wedle zwyczaju swego. Niechlujstwa jakiegoś (inexprimable!) nalał do flaszki, i postawiwszy ją na stole, zwiódł ludzi. Pokosztowali mieszczanie i pasztetnik pana starosty, a sam starosta, nie wiedząc o tem, częstował w najlepszej wierze, boć przecie miasto dało mu beczkę wina za 80 złp. na wesele wychowanicy. Zgorszeni mieszczanie i zawstydzeni postępowaniem Łopackiego, skazali go na 6 tygodni kaźni i pokorne przebłaganie pana starosty[34].
5) W r. 1636 grało w gospodzie w karty kilku mieszczan, którym przypatrywał się Sworski, pacholik pana Białobrzeskiego. Jan Raszkowicz alias Kołodziejczyk, przedmieszczanin sługujący szlachcie, chcąc spłatać figla Janowi Marciszowi, namiętnie grającemu, zrywa mu znienacka czapkę z głowy, chowając się za owego pacholika szlacheckiego. Marcisz w namiętności gry oburza się na pacholika, ten zaś dobywa nań szabli, przyczem Marcisz, chwytając go za rękę, podrzyna sobie palce. Rozerwali ich obecni i zgromili Raszkowicza, poczem wszyscy się rozeszli. Kiedy Marcisz z drugim mieszczaninem, Marcinem Flakiem, doszedł już na przedmieście i oglądali się, ujrzeli owego pacholika tuż za sobą; wtedy Flak zwraca się doń, mówiąc: „Ej! obraziliście nam sąsiada!“
— „Cicho! bo i tobie się dostanie!“...
— „Poczekaj trochę! niech jeno mam czem!“ mówi Flak i wyłamuje kół z płotu. Sworski natarł, Flak odbił kołem i uderzył nawzajem, a to tak potężnie, że pomimo szabli pacholik ją zmykać. Na to nadchodzący Raszkowicz woła: „Stój! nie uciekaj! nie wstyd cię to!“...
Pacholik się zwraca, naciera szablą, ale Flak odpiera kołem i byłby zwyciężył i teraz, kiedy dawny Flaka nieprzyjaciel, bielnik płótna, nadbiega od blechu i zdradziecko z tyłu drągiem uderza go w głowę. Flak się zachwiał i upadł, a Sworski na ziemi leżącego rąbał szablą po głowie, ręce i ramieniu: omal nie zabił! a wszystko za sprawą Raszkowicza[35].
6) Na przedmieściu za Kamienicą był folwark zwany: Librantowskie Hamry. Jędrzej Łykawski odziedziczył go po ojcu, siostra zaś jego, Magdalena, wyszedłszy za mąż za krawca, Jana Tomczykowskiego, utrudniała mu to dziedzictwo. Aby ujść trudności, młody Łykawski, uczeń Akademii krakowskiej, zastawił folwark Jakóbowi Poławińskiemu, rymarzowi, zabezpieczyszcy mu urzędowni spokojne posiadanie jego.
Tymczykowski, który żenił się tylko dla folwarku, nie mógł pogodzić się z tą myślą, iż naprawdę nie będzie tam rządził. Odgrażał się, że tego nie dopuści, i podczas wyborów (1641 r.) powtarzał wobec mieszczan: „Nie będzie on mną rządził, ten ciągniskóra!“ Kiedy zaś urzędownie oddano folwark Poławińskiemu, wpadał tam często, wypędzał i bił czeladź jego.
Gniewało to oczywiście Poławińskiego, i chcąc gwałt gwałtem odeprzeć, przyjął od gód Mateusza, woźnicę silnego, i wysyłając go na folwark, rozkazał: „Idź do gospodarza! tam będziesz leżał. Wczoraj mi go tam krawiec bił; jak przyjdzie, nie dajcie się, ale pobijcie go, ręce i nogi połamcie! ja zastąpię!“
Pracowity Mateusz nie dał sobie dwa razy powtarzać. Jak zwykle przychodzi krawiec przy szabli, i zajrzawszy do piekarni, pyta rozkazująco: „A kto tu gospodarz? A jeszcześ mi tu jest? ruszaj!“ Gospodarz chwycił siekierę, a krawiec do szabli! Ale jej nie wyciągnął, bo parobek Mateusz pochwycił go, rzucił o ziemię i kolanami przytłoczył, waląc pięścią w głowę. Dopiero niewiasty przypadły, rozerwały ich i wyprowadziły krawca na pole, który stękał i trzymał się za łono. Gospodarz zaś całą noc kłopotał się z żoną, czemu przeszkadzała... I byliby go zabili... bo pan Poławiński chciał zapłacić zań 100 grzywien.
Tomczykowski zaniósł żal do urzędu. Poławiński osądzon na 2 tygodnie więzienia honorowego za samowolność i na zapłatę kosztów lekarskich, jeżeli przysięgnie: iż krawiec wprzód nie cierpiał na przepuklinę. Lecz dowiódł, iż krawiec dawno już sam szukał zaczepki i lżył go „ciągniskórą“: za Mateuszem parobka także zaręczył, a sąd przyjął zaręczenie, zwłaszcza że nie było rozlania krwi[36].
Tomczykowski nie poprzestał jednak nachodzić folwarku i wypędzać czeladzi. Zaskarżony kilkakrotnie od młodego Łykawskiego, wkońcu uwięziony za zniewagę sądu i powagi jego, uciekł z więzienia i był spokój[37].
7) W Czarnym Potoku, w karczmie 1645 r., wszczęła się zwada i kłótnia między Sandeczanami a kowalem, gospodarzem tamtejszym. Z jednej strony Jan Cyrus, szewc, bronił powagi miejskiej i swej własnej godności ławniczo-cechmistrzowskiej, a wspierali go wtem dwaj jego towarzysze: Stanisław Sikora i Jędrzej Strączek; z drugiej strony nastawał na mieszczan podpity kowal wiejski i dwaj jego synowie. Od słów przyszło do pogróżek, a Strączek dobył korda w obronie swego cechmistrza. Kowal, człek obeznany z bronią, przyskoczył, wyrwał mu kord, płazował go nim kilka razy przez plecy, i wywijając kordem po izbie, wołał: „Bić! zabić tych niecnotliwych synów!“ Przyskoczył zatem starszy syn jego i uderzył Cyrusa w gębę, aż go krew zalała. Cyrus ku ścianie i do korda, ale młodszy kowalczyk wybiegł, i obiegłszy dom z szablą w ręku, ukazuje się we drzwiach drugiej izby za plecami jego. Nim się Cyrus spostrzegł, odebrał w plecy zdradliwe cięcie. Ludzie przyskoczywszy, rozbroili kowala i synów jego, bo kto wie, coby nastąpiło[38].
8) Dla zaciężnych Niemców do Dobczyc, i nadzwyczajne Rzpltej potrzeby na wiosnę 1650 r., zaliczono do grodu sandeckiego kilkaset złotych, o których oddaniu trudno było dowiedzieć się bliżej. Padało więc podejrzenie na Krzysztofa Chruślickiego, pisarza grodzkiego, który stale pomagał regentowi kancelaryi, Walentemu Włockiemu.
Tego samego roku na święta Bożego Narodzenia poschodzili się, jak zwykle, rajcy i cechmistrze do pana burmistrza, Marcina Frankowicza, wiedząc, że ich tam de more antiquo solito, oprócz opłatka, czekają pieczone zające i wino. Przyszedł tam między innymi Jan Czyrzyczka, wójt, Jan Cyrus, ławnik, Jan Obłąk, rzeźnik, i urodzony Krzysztof Chruślicki, prowentowy pisarz grodzki, na którym właśnie owo podejrzenie ciążyło. Zgromadzeni goście byli sobie dobrej myśli, wino rozwiązało im języki i serca, według ówczesnego przysłowia: hungaricum vinum, est opus divinum, dum hilarat mentem, reddit sapientem — rozmawiano więc i cieszono się, jak zwyczajnie na zebraniu świątecznej biesiady. Cyrus, wierny zwyczajom i naturze swego rzemiosła, odwilżywszy krtań napojem, począł śpiewać. Śpiewał zaś, jak zwykle bracia szewcy, rozmaite kolędy o Narodzeniu Pana Jezusa. Mieszczanie nabożni, pokrzepiając się winem, słuchali i pomagali mu w śpiewie ku ogólnej uciesze. Wtem rozpoczyna Cyrus jakąś piosnkę zupełnie nieznaną, niby kolędę niby nie, w której drzewa Bogu chwałę dają, wyliczając swoje zasługi, n. p. że brzoza różdżkami, leszczyna prętem w cnotach ludzi utwierdza. Dalej zaś śpiewał o złodziejach, a wkońcu dodał: „Sosna w borze a dąb w lesie — kto przykrada a nie robi, to go podniesie, podniesie!“
Śpiewając tak, spoglądał na pisarza prowentowego grodzkiego, na którego zwróciły się obecne wszystkich oczy. Na panu pisarzu sprawdziło się tutaj przysłowie: na złodzieju czapka gore! Zerwał się bowiem jak oparzony, a poskoczywszy ku Cyrusowi, zawołał: „Do kogo Waszmość śpiewacie?“ Cyrus, udając franta, odrzekł: „Do kogożbym miał śpiewać? stara pieśń tak niesie, więc tak ją śpiewam“. Od słowa do słowa powstał kłótnia. Obecni, nie chcąc psuć gościnnej zgody, łagodzili umysły i wymawiali Cyrusa, który ciągle franta udając, pytał: „O co panu pisarzowi chodzi?“ Rzekli mu więc, że pisarz myśli, jakoby on tę piosnkę na jego pohańbienie śpiewał. Cyrus wypierał się, powtarzając: „broń Boże! broń Boże!“
— „Więc idźcie, przeproście pana pisarza!“
— „Dobrze! chętnie! rzecze, i to mówiąc: „Przepraszam uniżenie! jam to nie śpiewał na despekt (pogardę) Waszmości, ale tak jak stara pieśń niesie,“ idzie i chce pana pisarza objąć za szyję. Ale ten, usunąwszy się, dał mu w gębę, aż się Cyrus zatoczył, i jeszcze chwyciszy obuszek, chciał go uderzyć. Gospodarz domu i drudzy skoczyli między nich; jedni hamując zapęd ręki, drudzy łagodząc słowem. Cyrus nie chciał ustąpić, lecz wołając: „Co mnie ty bijesz? co ja ci winien?“, cisnął się ku niemu. Pisarz zaś rozjuszony, rwał się z obuchem i wołał: „Zabiję cię ty chłopie, zabiję, i dam za ciebie 100 grzywien!“ Z wielką biedą wyprowadzono Cyrusa do drugiej izby, gdzie go niewiasty wzięły między siebie. Wójt zaś Czyrzyczka i sławetny Obłąk wynieśli się cichaczem podczas tego zajścia.
Urodzony pisarz wytoczył żal przeciwko Cyrusowi, żądając ukarania. Rada jednak nie uznała winy i owszem przyznała krzywdę policzkiem wyrządzoną. Chruślicki odszedł z groźbą, a mieszczanie długo drwili sobie z niego[39].
9) Nawet kościoły nie chroniły przed wybuchem zapalczywości i brutalności ówczesnej. Uczciwa Maryanna, żona sławetnego Jana Marcowicza, rajcy sandeckiego, wsławionego później burmistrza w bohaterskiej walce ze Szwedami[40], stanwszy oblicznie (osobiście) przed urzędem grodzkim starościńskiem w czerwcu 1651 r., z wielkim żalem rzetelnie zeznawała: Iż w dzień św. Antoniego Padewskiego (13. czerwca), kiedy po kazaniu wychodziła z kościoła franciszkańskiego, bez żadnego powodu napadł na nią i zelżył ją sromotnemi słowy burmistrz, Adam Łukowiecki. A potem, zapomniawszy bojaźni Bożej i miłości bliźniego tudzież surowości prawa, wypchnął ją za drzwi kruchty kościelnej, tak iż na ziemię upadła. Nakoniec okładał i tłukł ją trzciną podług upodobania swego. Tym gwałtownym postępkiem swoim Łukowiecki pokój pospolity, podówczas surowo obostrzony, mocno naruszył, a jako burmistrz zły przykład innym do podobnych wybryków podał[41].
10) Był w Nowym Sączu dudka[42], (bo tak go zwykle nazywano), a właściwie skrzypek, Mateusz Wilk, poddany Imci pana Jana Ogonowskiego z Klęczan. Grywał on za pieniądze po karczmach i gospodach, a między innymi i u sławetnego Joachmia Raszkowicza, garncarza. W zapusty 1646 r. hulał sobie na dobre pan Joachim, pił, tańcował i kazał grać, mając trochę w głowie. Biedny dudka coś mu tam nie trafił do śpiewu, więc go nazwał takim a takim.... Dudka, nie folgując napaści, odpowiedział mu niemniej grubo, a sławetny Joachim, niewiele myśląc, uchwycił kostur i zbił biedaka, jak to mówią, na kwaśne jabłko. Potem, podpiwszy sobie na fantazyę, poszedł spać. Przespawszy swoje i wstawszy nazajutrz, znowu go owiały wesołością zapustne zabawy. Pobity dudka siedział przy stole, kaszlał ciężko, spierał głowę i skarżył się, że Raszkowicz coś w nim odbił. Nadchodzi Raszkowicz i znowu każe mu grać. Dudka nie chce, tylko się skarży, iż niemocen. Pan Joachim zaś do niego przygaduje, to go prosi, aby grał, to mu obiecuje gorzałki, to mu skrzypki pod brodę podkłada i tym podobne żarty stroi. Miał zaś ten dudka na głowie łysinę. Raszkowicz wpada na pomysł równie szalony jak złośliwy i podmawia służącą Dorotę, aby na nalała na łysinę gorzałki. Dziewka prostaczka wzięła gorzałki w kieliszek, i przymilając się: „Eh! ja wiem, że Mateusz mi nie odmówią...“ podniosła mu głowę, podkładała skrzypki pod brodę, głaskała wąsy, i mówiąc: „Grajcież, gracie Mateuszu“, nalała mu wódki na łysinę. Raszkowicz zaś w swojej dzikości i głupocie pochwycił świecę i zapalił. Gorzałka zapłonęła błękitnym płomykiem, a Mateusz, przestraszony i poprzony, upuścił skrzypce na stół, i pochyliwszy głowę, zgarniał ręką palącą się wódkę, która gorzała, spływając po czole i twarzy, tak że cała głowa w płomieniach stanęła. Żona Raszkowicza, zawoławszy w gniewie: „Do dyabła idźcie z takimi żartami!“, przyskoczyła do Mateusza i poczęła gasić, co ledwie z trudnością udało się jaj przy pomocy krewniaka ich, Bartłomieja Skorzewskiego. Raszkowicz zaś, widząc głupstwo popełnione, wyniósł się cichaczem, ale za nim biegł rozgłos z ust do ust, iż zbił okrutnie Mateusza Wilka, a wkońcu, nalawszy gorzałki na jego głowę i zapaliwszy ją, brzydko go poparzył, tak że może i życiem przypłaci.
Trzeba zaś pamiętać, że wówczas w sądach karnych śledztwo, prawem magdeburskiem przepisane, istniało z mękami, jakiemi były: wyprężenie członków i przypiekania. Ostatnie wykonywał kat, polewając obnażonego winowajcę wódką lub siarką, którą zapalał[43]. Męki tego rodzaju należały do sroższych. Można sobie więc wystawić, jaki odgłos towarzyszył poparzeniu wódką biednego Wilka: „To kat! to mistrz! ten garncarz. Jemu mistrzem bydź, nie rajcą!“ wołali ludzie i niebawem dali znać do urzędu miejskiego.
Burmistrzował wtedy sławetny Stanisław Kopeć, ale go nie było w domu, wyjechał był bowiem w sprawach miejskich, jakto nieraz bywało, a miejsce jego zastępował Jakób Poławiński. Ten, skoro się dowiedział o zaszłym wypadku, wysłał natychmiast Wojciecha Tymowskiego, cyrulika miejskiego, z panem Wawrzyńcem Szydłowskim, rajcą, na obdukcyę ran Mateusza Wilka. Ci opatrzyli, opisali i przed urzędem wiernie wszystko opowiedzieli. Zgorszony i oburzony Poławiński, postanowił koniecznie nie puścić tego płazem.
Posłał więc sługę miejskiego, Jakóba Szymkowicza, po skrzywdzonego dudkę, aby go na ratusz sprowadził. Ale biedny Wilk nie chciał iść ani skargi zanosić, krzywdę swoją ofiarując Bogu! Posłano więc i Stanisława Prorokowicza, aby go koniecznie przywiedli. Kiedy przyszli po niego, leżał biedak, kaszlał i stękał, i wzbraniał się iść, mówiąc: „Nie podobna, bom chory i niemocen“. Aż za powtórnym razem ledwie przeledwie dał się nakłonić i prawie przyniewolić, iż go słudzy przywiedli na ratusz, obwiązawszy mu wprzód twarz i głowę chustą. Jednakowoż i przed urzędem nie chciał skargi wszycznać, tylko narzekał na swoje nieszczęście i powtarzał: „Niech mu Bóg nie pamięta mej krzywdy! niech go nie karze za moje zdrowie!“
Ale Poławiński nie tak łatwo puszczał raz powzięte zamiary. Ponieważ prawo magdeburskie mówi: „gdzie nie ma skarżącego się, nie ma sędziego“ — więc pozew był konieczny. Okoliczność, iż oparzenie gorzałką gorejącą podobieństwo miało do mąk katowskich, naprowadziła go na osobliwy pomysł, który mu podsunął stary i zuchwały kat miejski, najgrawający się, iż Raszkowicz odbiera mu rzemiosło. Do niego tedy posłał sługę miejskiego. Jakóba Szymkowicza, z zachętą, aby Raszkowicza zapozwał, i z pouczeniem, co i jak ma czynić. Kat na to jak na lato: przyszedł do urzędu, zapozwał Raszkowicza, a sługa miejski zaniósł pozew do domu jego.
Joachim Raszkowicz stanął na wyznaczony termin, zdziwiony i ciekawy, czego kat żąda od niego. Stanął i kat, dzierżąc w ręku wszystkie narzędzia katowskie, jako to: topór, miecz, cęgi żelazne do szczypania i pochodnie do przypiekania. Kiedy Raszkowicz wkraczał do izby, kat skłonił mu się nizko i podrzucił mu pod nogi całe swoje rzemiosło, tak że je koniecznie przekroczyć musiał. Za stołem radnym, na dębowych odwiecznych ławach, z grubych forsztów sporządzonych, siedział u czoła Jakób Poławiński w zastępstwie burmistrza, obok niego rajcy: Stanisław Wilkowski i Jan Koszwic, a świadkowie stali w pogotowiu. Kat, zawezwany przez sługę miejskiego, oddawszy powinną cześć prześwietnemu urzędowi radzieckiemu, wnosił zażalenie, iż mu pan Joachim Raszkowicz rzemiosło i chleb odbiera!!
— „Jakto?“ zapytał burmistrz z udanem zdziwieniem a źle pokrytem szyderstwem.
— „A jużci mi odbiera! boć dotychczas do mnie należało ludzi męczyć i gorzałką palić, i to tylko winowajców, których prześwietne sądy na męki skazały. Jegomość pan Joachim Raszkowicz niewinnych nawet żywcem pali, on lepszy ode mnie na mistrza. Kiedy mi więc chleba pozazdrościł i rzemiosło odbiera, to niechże sobie będzie katem, ja za służbę dziękuję“.
Raszkowicz nie wiedział od czego zacząć, zbladł jak ściana, zacisnął zęby i pięści, i nie mówiąc słowa, wytrzeszczał oczy to na rajców, to znów na kata, to na przytomnych, wszędzie widząc tylko szyderstwo i hańbę, a kiedy kat wyszedł, osłupiałym wzrokiem spoglądał we drzwi, jak gdyby go oczyma chciał zatrzymać. Wkońcu zwrócił się ku rajcom i rzekł: „Pani Jakóbie, jak mi Bóg miły! bo to wszystko z waszej naprawy!“
Ale pan Jakób Poławiński, na co gorszego przygotowany, oświadczył mu: iż Mateusz Wilk, pobity i poparzony, osobiście stawał i krzywdę swoją zeznał, a świadkowie i naoczne urzędowe opisanie ran zeznanie jego stwierdzają.
Raszkowicz nie wypierał się zatlenia gorzałki, twierdził jednak, że to uczynił żartem, nie spodziewając się tak srogich skutków. Co się zaś tyczy pobicia, mienił się być wprzód na honorze obrażonym nieuczciwemi słowy.
Nie przyjęto wymówki żartu, i aby podobna nieuczciwa swawola, niegodna nawet podrostków rozpustnych, a tem bardziej prawego mieszczanina, powstrzymaną i ukaraną została, zawyrokował urząd radziecki sławetnemu Joachimowi Raszkowiczowi: Sześć niedziel więzienia za kratami, tej chwili zasiąść się mającego; pieniężnej zaś kary, tak brzydkiemu uczynkowi odpowiedniej, grzywien 20 na naprawę studni, w rynku dla wygody i potrzeby miasta postawionej, w polskiej monecie wypłacić się mających: przebłaganie pokrzywdzonego i wygojenie obrażonych części ciała.
Raszkowicz nie przyjął wyroku, odwołując się do wyższego sądu poprzedniego pana starosty. Lecz urząd, mieniąc się być w prawie, nie dopuścił tej apellacyi. Więc sławetny Joachim Raszkowicz, chcąc nie chcąc, zasiadł więzienie, a gdy się wzbraniał wypłacić kary pieniężnej, za siebie nałożonej, sprzedano jego kamienicę. Ówczesny burmistrz, Stan. Wilkowski, z pieniędzy kupna i przedaży odebrał od pani Zacharyaszowej Światłowiczowej 200 złp. i zaciągnął je w księgę dochodów miasta[44]. Działo się to jeszcze za poprzedniego starosty, Jerzego Lubomirskiego[45].
Tak stało się zadosyć prawu i sędziom, mniej pokrzywdzonemu bidnemu Wilkowi, ale najmniej niepohamowanej mściwości sławetnego Joachima Raszkowicza.
11) Podczas jarmarku na św. Małgorzatę 13. lipca 1648 r., Jan Żołądkowicz, kramarz sandecki, widząc, że nie ma wielkiego odbytu, zostawił chłopca u kramu i poszedł na jarmark obejrzeć się za jakim zyskiem. Zaszedł pomiędzy Tarnowiany, a sławetny Szymon Jabłecki, przywitawszy się z nim, prosił go, aby mu za dobrą zapłatę pomógł wykończyć niektóre roboty kramarskie. Żołądkowicz przystał na to, chwycił się roboty i migiem pokończył. Wdzięczny Jabłecki zapłacił mu zato: ponieważ zaś należało mu się coś zwrotu, a Żołądkowicz drobnych pieniędzy nie miał przy sobie, zabrali się ku kramom sandeckim. Żołądkowicz, przyszedłszy do swego taszu, chciał zająć miejsce swoje. Ale sąsiad jego, Jakób Ciosek, skoczył ku niemu i zawołał: „Ty złodzieju, ty nieprawy synu, bodaj cię zabito! Tyś niegodzien między nami siedzieć, boś ty zdrajca, ciebie kiedy obwieszą!“ Żołądkowicz nic nie mówił, ale wkońcu rzekł: „Mogą i ciebie obwiesić, nie tylko mnie!“ Ciosek zaś podskoczył, uderzył go w gębę i wołał: „Kija mi też dajcie na tego nieprawego syna, ja go tu nauczę Tarnowianom pomagać!“ Grube i cienkie głosy sąsiadów wtórowały Cioskowi, a Marynia Śliwińska nie ostanie miejsce zajmowała w tym nieharmonijnym chórze. Łokcie i kije migały się w powietrzu, a sławetny Żołądkowicz, ulegając przemocy, cofał się ku kramom tarnowskim. Kramarze nie mogli iść w pogoń, bo nie wypadało odejść od swego towaru i kramu. Ale jedna z pań, sławetna Wojciechowa Skowronkowa, rymarka, puściła się za nim i swej wymowie kramarskiej puściła wolne cugle.
Była to niewiasta młoda i nieszpetna: że to zaś pancerni w Sączu wszędzie umizgali się do młodych mieszczek, więc też i ona miała swojego towarzysza, chociaż jeszcze nie pancernego, jednak takiego, co się pod chorągiew miał wkrótce zaciągnąć, a był nim szlachetnie urodzony Miłkowski. Wiedzieli o tem ludzie, wiedział i Żołądkowicz. Widząc więc Skowronkową, niby osę zajadłą w prześladowaniu, rzekł jej: „Wolałbyś raczej pójść do domu, bo tam twój towarzysz tęskni za tobą“. Skowronkowa zarumieniła się, jakby ukropem owarzona, a kupcy tarnowscy w głośny śmiech i pytają: „A cóż to zacz?“ Miłkowski zaś stał niedaleko z inną szlachtą i rozmawiali o przyborach wojennych, któreby radzi kupowali. Słysząc, że o nim mowa, przybliża się i pyta Skowronkowej, o co chodzi?
Mieszczka mu powiedziała, że o niego, więc też niewiele myśląc, dobył szabli i skoczył ku kramarzom konno i zbrojno, a ona mu jeszcze ducha dodaje, aby się pomścił na Tarnowianach. Jeden z nich, Kasper Walson Szkot, rzecze mu: „Co Waszmość czynisz? Teraz kaptur[46] i nie ma żartów naruszyć spokój podczas bezkrólewia!“
— „Bodaj cię zabito! ty taki a taki!... Ja się kaptura nie boję! Ludwik Sławiński, obrażony od kata, zabił go kilofem (1644 r.), a nic mu nie robią[47]; ja was porąbię, pójdę do wojska i nic mi nie będzie!“, rzekł Miłkowski i natarł na kramarzy[48]. A działo się to na podcieniu przed domem burmistrza, Floryana Benedyktowicza. Tarnowianin, kryjąc się za stragan, rzekł: „Co Waszmość robisz? wszak tu pan burmistrz mieszka!“
— „Błazeństwo to u mnie!“
Skoczyli ludzie między niego i kramarzy i rozejmowali ich. Wyszła i pani burmistrzowa i mówi do Skowronkowej: „Żal się Boże na Waćpani! żeby zaś kogo na ludzi cudzoziemskich naprowadzać!“
— „Siedź sobie cicho ty marnio!“, usłyszała w odpowiedzi i cofnęła się do sieni.
Miłkowski zaś rwał się do kramarzy, którzy go łagodzili, że jeżeli mu Walson co winien, to gotowi dać zastaw za niego. „Jak ja go zastawię, to wam go sto tysięcy nie wykupią!“, zawołał Miłkowski, wyrwał się i z dobytą szablą pobiegł do sieni burmistrza za Walsonem i Żołądkowiczem. Ale ci już byli bezpieczni w izbie zamkniętej.
Kiedy się uspokoiło, instygator królewski zaskarżył Wojciecha Skowrona i żonę jego Elżbietę, iż się poważyli zakłócić pokój kapturowy, mianowicie ta ostatnia, naprowadzając szlachtę na cudzoziemskich kupców, także o zniewagę burmistrza i żony jego. Kupiec Walson z swej strony zaskarżył ich o gwałt i niepokojenie na jarmarku. Rada więc zasiadłszy, zawyrokowała na panią Elżbietę Skowronkową:
Ponieważ często w mieście i gdziebądź poswarki i kłótnie wszczyna, obecnie zaś spokój zakłóciła i burmistrza obraziła, aby zato odsiedziała miesiąc wieży; wychodząc aby złożyła winy 20 grzywien, i uczciwie przeprosiła sławetnego pana burmistrza i małżonkę jego przez ludzi godnych. Tak samo Walsona, za którego miała 3 dni za kratą odsiedzieć[49]. Najwinniejszemu zaś, panu Miłkowskiemu, jako szlachcicowi, nic się nie stało.

To stanowisko mieszczan wobec szlachty, to ich wzajemne między sobą pożycie, to ostatni rys obyczajowy naszego mieszczaństwa. Stosunkowi temu, i ile dotyczył się spraw politycznych i społecznych, poświęciłem rozdział osobny. Inne rozdziały podały nam aż nadto sposobności poznać znowu stosunek ze strony prywatnej i towarzyskiej. I widzieliśmy wielekrotnie, że szlachta okoliczna bynajmniej nie usuwała się od mieszczaństwa Nowego Sącza, lecz owszem utrzymywała z niem stosunki towarzyskie, nawet niekiedy przyjazne. Stąd to przyjmowali mieszczan w gościnę i nawzajem bywali u nich na weselach i chrzcinach, pożyczali im pieniędzy, a nawet wchodzili z nimi w spółki handlowe, i naodwrót brali od nich towary na kredyt lub zastaw — wogóle stosunki te były wcale poufałe i nieraz serdeczne. Mimo to szlachta nigdy nie zapomniała swego wyłącznego i uprzywilejowanego stanowiska! Przy różnych okolicznościach, zwłaszcza w rozdrażnieniu lub uniesieniu, dawała mieszczanom uczuć swą wyższość społeczną — okazywała im lekceważenie i wzgardę — poniewierała ich prawami i samorządem — wywoływała burdy i wszczynała bójki lub dopuszczała się wprost gwałtów, które stawały się powodem namiętnych skarg po sądach i coraz większej obopólnej goryczy i niechęci. Kilka poniżej podanych takich charakterystycznych wypadków maluje jaskrawo te stosunki.
12) Matyasz Wlazło, miecznik i mieszczanin kaliski, obraziwszy urodzonego Jana Sławińskiego i Hieronima Żakowskiego, ściągnął na siebie wyrok karny, przed którym zbiegł do Nowego Sącza. Bracia kowale, miecznicy i złotnicy przyjęli go do swego wspólnego cechu, pomimo niechęci Pawła Użewskiego, złotnika. Kaliszanie nie mogli go zrazu odszukać, więc sobie spokojnie siedział w Sączu, zarabiając na życie i miłość ludzką aż do roku 1631. Wkońcu jednak wyśledzono tam jego pobyt, a Ichmość panowie: Sławiński i Żakowski, otrzymali polecenie od urzędu miejskiego kaliskiego, aby wydali zbiega, ich sądowi podległego. Poprosili też wielmożnego Stanisława Doruchowskiego Wierzbiętę, podwojewodzego kaliskiego, o piśmienne przyczynienie się do rajców sandeckich. Zjechawszy zatem znienacka do Nowego Sącza, pochwycili Wlazłę, i okazując pismo rady miejskiej kaliskiej, żądali wydania go sobie w celu odstawienia pod sąd wójtowski w Kaliszu.
Właśnie burmistrzował Paweł Użewski. Przeczytawszy pismo podwojewodzego kaliskiego, nie namyślał się długo i posłał pod Wlazłę, który robił za czeladnika u Grygla Zaręby, miecznika. Nieborak Wlazło wiedział, co go czeka. Smutno więc żegnając Zarębów, pobudził ich do gorzkiego żalu i płaczu, że z ich domu idzie prawdopodobnie w ręce kata.
Wlazło powoływał się, iż jest przyjętym do cechu sandeckiego: Użewski odparł, że nie przyjęty w poczet mieszczan. Wlazło okazał list królewski, prosząc o zwłokę: Użewski odparłszy, iż list żelazny królewski nie stwierdzony w tutejszym grodzie, nie zważał na dalsze wymówki i prośby, lecz odstawiwszy go do grodu, wydał go pomienionym panom z Kalisza i wziął od nich poświadczenie, iż nadal nie urząd miejski, ale oni odpowiadają za bezpieczeństwo jego życia.
Wielkie oburzenie w mieście wywołał ten postępek Użewskiego. Bo według praw i przywilejów miasto nie podlegało sądownictwu grodowemu, a każdy, którego miasto do swego grona przyjęło, miał prawo być sądzonym od sądów miejskich, a nie od szlacheckich. Długie i uparte stąd bywały od dawna zatargi z starostami, a Nowy Sącz, mianowicie osobnymi wyrokami królów, od tego narzuconego samowładztwa kilkakrotnie był zabezpieczony[50]. A tu nierozważny burmistrz sam się grodowi niepotrzebnie poddawał.
Żakowski, pachołek pana Sławińskiego, odebrawszy więźnia z rąk woźnego grodzkiego, pochwycił go za kołnierz ferezyi i wiódł do kowala, Wojciecha Wyrostka, aby go dać zakuć w kajdany. Wyrostek wcale nie miał ochoty kuć biedaka, a tu szlachta: Sławiński i Żakowski rozkazują, i grożąc zemstą, każą mu go trzymać i kować. Kowal, wskazując na wielkie zbiegowisko ludu, rzecze: „Cóż go mam trzymać, jak ceklarz[51] jaki, i kować na pośmiewisko ludzkie! Zaprowadźcie go Waszmościowie do gospody, a jam gotów robotę zrobić: tak zaś nie będę kował!“ Rzekł, i opuściwszy ręce, patrzył litościwie na biedaka.
Żakowski chciał więc Wlazłę prowadzić do gospody, ale ten jął mu się wyrywać na schodku kuźni. Żakowski tem mocniej chwycił go za ferezyę i trzyma, odgrażając się surowo: ludzie zaś poczęli wywoływać na obydwóch szlachtę, mianowicie niewiasty, których się dużo zbiegło na płacz Zarębów małżonków, że czeladnika ich burmistrz wydał i że go powiedli do okowania do kowala. Wlazło, korzystając z zamieszania, przez głowę spuścił z siebie ferezyą, wyrwał się i ucieka. Niewiasty rozstąpiły się i wołają: „Uciekaj nieboże, uciekaj!“ On też, co mu tchu stało, ucieka na cmentarz kollegiaty, tuż obok rynku. Za nim wskok pędzi Żakowski z siekierą w dłoni, a lud tłumnie towarzyszy. W furcie cmentarza była ostra krata, jak zwykle w Polsce, dla ochrony od trzody i bydła. Na tej krecia upadł Wlazło. Żakowski dopadł i uderzył go obuchem w plecy. Lecz Wlazło zdołał przecie wtoczyć się na cmentarz, a litość mieszczan towarzyszyła mu.
Kowal Wyrostek z żalem patrzył za uciekającym, a widząc go w bronce cmentarza, zawołał radośnie: „Uciekł!“, i zwracając się do ludzi, mówił: „Chwała Panu Bogu, żem się go nie tknął do kowania! A kazali mi go gwałtem kować i trzymać, jakby ceklarzowi“. Zaręba też, widząc uciekającego, wzniósł ręce do Boga i z płaczem rzekł do ludzi w rynku: „Panie Boże! wyswobodź ludzi niewinnych! A chwała Bogu, żem tu nie był przytem, ja ubogi człowiek“.
Adam Łukowiecki, organista, stał sobie spokojnie przy kollegiacie, trzymając ręce w kieszeniach kożucha. Skoro zaś Wlazło wtoczył się na cmentarz a Żakowski okładał go obuchem, wystąpił organista, i wstrzymując go, rzecze: „Pani bracie! hamuj się, bo to cmentarz, nie czyń gwałtu domowi Bożemu!“
Lecz Żakowski, czerwono ubrany, nie zważając na to, bił Wlazłę. Wybiegł też ksiądz Marcin Ćwikliński, podkustoszy kollegiaty, i mówi: „A czemu to bracie gwałt czynisz kościołowi? azali nie wiesz, że to szyją pachnie?“ Żakowski coś się księdzu przymówił. Na to przypadają drudzy księża i zakonnicy Franciszkani i biorą Wlazłę między siebie. Żakowski chciał przeszkodzić i coś odpowiedział. Na to przyskoczył jakiś Franciszkanin i uderzył go w gębę. Żakowski chciał oddać wet za wet, ale ludzie skoczyli, mianowicie Joachim Raszkowicz, garncarz: więc trzeba był zmykać, a ludzie bili i gonili.
Urodzony Sławiński, widząc jak księża Wlazłę prowadzą do pomieszkania swego, zwraca się do organisty i rzecze: „Tyś mi to przyczyną wszystkiego!“ Łukowiecki zaś świadczył się ludźmi, iż mu źle zadaje Sławiński.
Nazajutrz okazywał Żakowski blizny i rany: na wierzchu głowy nad lewem uchem guz, jak orzech laskowy: na prawym boku nad krzyżami raz zsiniały, jak grosz; na członku lewej ręki raz zdraśniony; na lewej ręce nad łokciem raz zsiniały i drugi poniżej i trzeci zdraśniony. Zeznał i za świeżej pamięci uskarżył się urzędowi miejskiemu.
Mieszczanie z swej strony zaprotestowali przeciwko wydaniu mieszczanina grodowi. Gród, zasłaniając się wyrokiem Użewskiego, nie przyjął protestacyi. Więc rajcy i ławnicy, zawezwawszy woźnego grodzkiego, spisali jak najuroczystszą protestacyę, głosując kolejno wszyscy.
Panowie szlachta zaś zaskarżyli Łukowieckiego, Wyrostka i Zarębę, iż gwałtem odbili więźnia i pokaleczyli Żakowskiego. Gród żądał uwięzienia obwinionych, a Użewski musiał ich uwięzić, ulegając parciu szlachty. Urodzony bowiem Sławiński okazał rejestra magnatów, którym służył, a odwołując się na przywileje szlacheckie, żądał spiesznej sprawiedliwości w sprawie, jak mniemał gwałtu publicznego. Wójt zaś wysłuchał kilkunastu wiarogodnych świadków, a okazawszy niewinność uwięzionych, uwolnił ich za rękojmią, iż każdej chwili staną do prawa[52].
13) W r. 1637 nadszedł czas tak zwanych „kwerel“, czyli sądów grodzkich starościńskich. Zjechała się szlachta okoliczna, prawowała i gościła się wzajemnie. Nie obeszło się bez wina, a za winem ochota idzie, kwerele bowiem szlacheckie to żniwo dla prawników. Pan Maciej Żmijowski, szlachcic, żołnierz i prawnik, nie był zapomnian od panów braci: dopomagał w sprawie, dopomagał i w ochocie. Kiedy głowa wzbierze, zbiera i serce, więc pan Żmijowski wylewał uczucie swego zgorszenia na krętarstwa niektórych podłych mieszczan, stronników wójta: Macieja Pleszykowicza. Szlachta mu wtórowała, dzieląc zdanie jego i objawiając wzgardę swoją, a kończąc groźbą ostrej szabli. Najbardziej wykrzykiwał Żmijowski, iż on nauczy tych frantów! iż on ich pojednemu szablą swoją przerzedzi! Tak grożąc, idzie podchmielony i zdybuje Jana Kotczego, szychtarza. Kilka białogłów stało na podcieniu i Jędrzej Nagłowicz, rzeźnik.
— „Patrzcieno, jako ja tych frantów będę po jednemu przerzedzał!“, rzekł Żmijowski do niewiast, i dobywszy szabli, poskoczył ku szychtarzowi, wiedząc, że doń Walenty Wargulec kilkanaście razy chodził względem podpisu skargi na ławicę i podwójciego. Szychtarz nie spodziewał się napaści, i wołając, aby mu dał spokój, bierze się też do szabli; lecz nim jej dobył, zaciął go Żmijowski w lewą rękę. Kotczy, chociaż ranny, wydobył szablę, boć szychtarzowi nie nowina bronią władać, kiedy sam oręż wyrabia. Lecz Żmijowski, podchmielony, tnie gdyby w Turka lub Tatara, aż przecie Nagłowicz skoczył i uchwycił szalonego, poczem ich rozdzielono.
Nagłowicz czem prędzej obwiązał i opatrzył rannego, poczem wrócił na podcienie, gdzie Żmijowski jeszcze stał, grożąc, iż tak będzie frantów przerzedzał.
Kotczy, krwawo obrażony, zapozwał Żmijowskiego. Lecz sami ławnicy i rajcy wdali się w to, boć pan Żmijowski chciał tylko poskromić ich przeciwników. Stanęła więc zgoda przyjacielska: Żmijowski zapłacił, przeprosił i odpuszczono sobie wzajem. Była jeszcze inna przyczyna ich pogodzenia. Żmijowski był to szlachcic, a miasto miało jakąś sprawę u wojewody krakowskiego, Jana Tęczyńskiego, na którego szlachta wiele wpłynąć mogła swojem zdaniem. Tak to szlachta mieszczan za nic miała i o byle co zaczepiała[53].
14) W tymże roku (1637) urodzony Leńczewski, sługa Przecława Marcinkowskiego, podstolego krakowskiego, podpiwszy sobie, siadł na ławce na podcieniu przed domem Wawrzyńca Sławińskiego. A było to wieczór. Straż nocna pod dowództwem dziesiętnika swego, Mikołaja Wysogrodzkiego, wyszła z ratusza na obchódkę po mieście, uzbrojona w rusznice, szable lub kostury, a zaopatrzona latarnią. Na czele szedł dziesiętnik, niosąc latarnię, dalej szła uzbrojona czeladź ratusza.
Wysogrodzki, obaczywszy kogoś siedzącego przed domem Sławińskiego, zbliżył się z latarnią, a widząc jakiegoś szlachcica, pozdrowił go, mówiąc: „Boże daj dobry wieczór!“ Pan Leńczewski w odpowiedzi kopnął nogą w latarnię, aż się dziesiętnik obalił, poczem dobył szabli i chciał zaciąć jednego z nadchodzącej czeladzi, lecz ten, obaczywszy to, rzucił się pod ławę, a cięcie ponad niego świsnęło w powietrzu. Wysunął się naprzód trzeci, a Leńczewski zaciął go w rękę. Obrażony zawołał: „Obciął mnie ten zdrajca w rękę! muszę się rozprawić z nim!...“ A jeden z czeladzi krzyknął: „Strzelaj!“ — „Nie strzelaj! na miłość Boga!“ zawołała, wybiegłszy na ten hałas Katarzyna Grybowska, „bo nie wiecie, gdzie kto stoi!“
Wtem pachołek zacięty podniósł kostur i tak się z sobą ścierali. Pachołek dobrze kijem robił, dostał Leńczewskiego kilka razy, odbił szablę, poskoczył i pochwycił go za rękę, poczem zaprowadzono go na straż, lecz rychło stamtąd wypuszczono. Śmiali się z niego towarzysze, więc zaskarżył stróżów nocnych, iż go napadli i pobili. Ale zaprzysięgli, jak się stało, i załagodzono sprawę[54].
15) Nader uprzykrzone sąsiedztwo miał Nowy Sącz z wielmożnym Piotrem z Rożnowa Rożnem, dziedzicem wsie Mogilna i Koniuszowej, który od r. 1626 ciągle wrębywał się w miejskie lasy w Paszynie i ustawicznie miedze swoje rozszerzał. Z tego powodu zanoszono nieraz przeciwko niemu żałobę, jużto do grodu sandeckiego[55], jużto do sądu ziemskiego w Czchowie, a nawet do trybunału w Lublinie. Nieczuły na te wszystkie protesty i żale pan Rożen, jakby w odpowiedzi na nie, kazał po dawnemu poddanym swoim najeżdżać miejskie lasy i wyrębywać w nich drzewo. Ale i miasto pamiętało o sobie. Wójtowie wsi miejskich: Paszyna i Piątkowej nie dla pozoru tylko odprawiali rok rocznie prawo rugowe i ćwiczenia wojenne z parobkami obu gmin. A skoro panowie rajcy rozkazali strzedz lasu, to obaj wójtowie, zwoławszy co śmielszych, obskoczyli mogilskich najezdników i jak niepysznych razem z wozami i wołami przywodzili do miasta. Panowie zaś rajcy odstawiali ich do grodu, jako corpus delicti, protestowali uroczyście, a gród wysyłał woźnego na miejsce w celu oglądania i sprawdzenia poczynionych szkód. Pan Rożen oczywiście nie stawał na pozwy, więc podpadał kontumayi[56], dalej, jak przedtem, wycinał las, a rajcy z mieszczanami znowu musieli po staremu bronić swej sprawy.
Gdy w r. 1633 siłą i przemocą miedze miejskie zaorać rozkazał, gród wytoczył śledztwo na miejscu. W tym celu kazano stanąć poddanym miejskim, gród zesłał woźnego i kilku z pomiędzy szlachty, miasto zaś rajców i mieszczan. Tym razem wielmożny Rożen stanął z zbrojną czeladzią, chcąc gwałtem swego dokazać. Jakoż rozpoczął ustną walkę z mieszczanami, a potem rwał się do korda. Lecz szlachta grodzka, widząc niesłuszność uroszczeń jego, mocno stali przy mieszczanach a nawet oświadczyli, iż oręż orężem odeprą i byli na to przygotowani. Tak więc, rad nie rad, musiał pan Rożen na razie ustąpić. Ale niedługo trwała owa pozorna ugoda, bo to już taka była nieszczęśliwa przywara tych panów Rożnów, że od czasów Zygmunta Augusta prawowali się ustawicznie o miedze to z miastem, to z opactwem sandeckiem. Nie dziw przeto, że i obecny spór graniczny powtarzał się jeszcze nie jednokrotnie w następnych latach aż do śmierci starego Rożna 1647 r.
Sprzykrzył się wreszcie jego spadkobiercom te spory i zatargi z miastem. Za pośrednictwem starosty grodowego, Konstantego Lubomirskiego, tudzież za wdaniem się okolicznej szlachty stanęło piśmienne pojednanie, jak Bóg przykazał, na rozum i sumienie, przepisane na czysto ręką chłopca aplikanta[57], który dostał zato 10 gr. na orzechy.
Skoro więc stanęła ugoda z panami Rożnami, Stanisław Kopeć dał najprzód na wotywę i ubogim jałmużnę, co razem wynosiło 2 złp. Poczem z lekkiem już sercem zdał Marcinowi Frankowiczowi swoje burmistrzowskie urzędowanie i wyprawił go do Paszyna na ostateczną ugodę. Wraz z nim pojechało kilku panów przyjaciół rycerskiego stanu, zaproszonych umyślnie do tej sprawy i ugody granicznej, tudzież kilku mieszczan, obok Jegomości księdza proboszcza, Szymona Jaroszowskiego, pisarza grodzkiego, oraz regenta kancelaryi grodzkiej, Walentego Włockiego.
Ugodziwszy się o granicę, sypano nowe kopce. Przytomny woźny sądowy obwieszczał światu i gromadom zebranym granice nowe, a każdy kopiec oblewano, t. j. panowie rajcy pili na zdrowie swoje i trwałość sąsiedzkiej granicy i zgody, a skoro wypróżnili jaki gąsior, to go stłukli, a czerepy szkła wedle starego obyczaju zagrzebywali w sam rdzeń kopca jako „signum metallicum“ wraz z kawałkami żelaza, jak świadczy o tem transakcyjny dokument sądowy. Poczem małych chłopców bez wszelkiej ceremonii kładziono na kopcu, i aby pamiętali w późne lata, gdzie granica między Paszynem a Mogilnem, sypano im po kilka serdecznych batów, a na basarunek[58] dawano miodowniki na osuszenie łez, bo taki był poważny staropolski sposób sypania kopców i batów kopcowych.
Po skończonej ugodzie nastąpiła suta biesiada; samych ryb słonych: śledzi i wyziny, tudzież świeżych: karpi, szczupaków i śliżyków spożyto za 24 złp. 26 gr., wina zaś wypito 15 garncy za 40 złp. Prócz tych wydatków na wspólną biesiadę, popłaciło miasto także honorarya i opłaty sądowe: Jegomości księdzu proboszczowi darowano pięknego łososia za 7 złp. 18 gr.: pisarzowi grodzkiemu za trud i drogę wyliczono talerów kopowych 10 czyli 18 złp.: a regentowi kancelaryi grodzkiej kontentacyi 30 złp. Wszystkie zaś poszczególne wydatki owej ugody granicznej, wynoszące wraz z biesiadą ogółem 173 złp. 13 gr., wpisano do księgi[59].
16) Joachim Raszkowicz, po owym wyroku wydanym przez sąd radziecki[60], zbadawszy należycie, że urodzony Piotr z Bilska Wierzbięta, starszy dworzanin nowego starosty, Konstantego Lubomirskiego, dość jest przystępnym talerom bitym, a sam pan starosta podszeptom dworzan, udał się tą drogą i dokonał swego. W poufnej rozmowie dworzanie opowiedzieli staroście całą scenę z katem w izbie sądowej, wyrażając swe ubolewanie nad biednym Raszkowiczem, który z tego powodu cierpi wiele poniżenia i zhańbienia: gdyż i współobywatele od niego stronią i niechętnie z nim przestają, uliczna zaś gawiedź, w zaułkach ukryta, sromoci go przezwiskiem mistrza lub kata. Te podszepty wzruszały żywy umysł młodego starosty, pragnącego odznaczyć się w nowo objętem urzędowaniu, widział bowiem przed sobą otwierające się pole popisów swej urzędowej sprężystości i dziwił się tylko, czemu Raszkowicz nie udaje się do niego.
Na to tylko czekał sławetny Raszkowicz, a widząc czas swój, zapomocą biegłych prawników, jakich podówczas miasto znaczną posiadało liczbę[61], wypisał pozew na Poławińskiego, Wilkowskiego, Koszwica, na sługę: Jakóba Szymkowicza i kata, i rozwodząc się nad krzywdą i hańbą doznaną, odnosił się do wyższego sądu wielmożnego starosty, poddając pod jego wielmożne stopy swoją krzywdę i honor. Poławiński zaś, tymczasem wybrany rajcą i wójtem, zasiadł ławicę sprawiedliwości i sprawy karne toczyły się przed nim tak długo, dopóki pozew i nakaz stawienia się oblicznie przed wielmożnym starostą nie powstrzymały toku spraw.
Stanęły strony przed obliczem pańskiem, a burgrabia sandecki, urodzony Jan Strzałka, prowadził wątek sprawy, do której woźny koronny, Wawrzyniec Marchacz z Wielopola, zapozwał obżałowanych. Stanął Poławiński, Wilkowski, sługa Jakób i kat, tylko Koszwic nie stanął, bo nie dowierzał. Starosta był mocno rozgniewany na Poławińskiego i bardzo względem niego uprzedzony, dzięki niedaremnym zabiegom Raszkowicza. Burgrabia zaś wiedząc, jak się brać do rzeczy, najprzód kata groźnie zapytał, kto go namawiał do tej całej sprawki. Kat wyznał, że sługa Jakób chodził do niego i podmawiał, ręcząc za bezpieczeństwo zupełne, a nawet obiecując podarunek. „Gdyby nie to“, dodał, „nie byłbym nawet wiedział o niczem, jakom i nie wiedział“.
Sługa Jakób przyznał się także natychmiast, iż to z rozkazania pana Poławińskiego uczynił, któremu, jako zastępcy wówczas burmistrza, we wszystkiem ulegać musiał. Poławiński wystąpił śmiało: „Prawda!“, rzekł, „posyłałem do kata, aby zapozwał Raszkowicza i uczyniłem to dlatego, aby zbrodnia tak złośliwa nie uszła bezkarnie“.
Raszkowicz z swej strony zarzucał, że pokrzywdzony sam nie skarży, więc i krzywdy nie chce wetować, a gdzie nikt nie skarży, prawo nie sądzi. Dalej schlebiając starości, zarzucał, iż mu nie dozwolono odnieść się do wyższego sądu poprzedniego starosty, i że najniesłuszniej dwie kary ponosił: więzienie za kratami i grzywny tak znaczne.
Rajca Wilkowski nie mógł przyjść nawet do słowa, a po nieobecnego Koszwica posłano drugiego woźnego, sławetnego Marcina Czajkę, który jednak z niczem powrócił.
Niedoświadczony starosta nie wiedział, co czynić. Nie tak burgrabia, winem Raszkowicza ujęty. Duma Poławińskiego ubodła go, postanowił poskromić ją koniecznie. Podbechtał zatem starostę, iż ci mieszczanie chcą górę brać nad grodową powagą; opowiedział dawne miasta z starostami zatargi; przedstawił ławicę miejską w jak najgorszem świetle, więc Lubomirski, nie zgłębiając rzeczy i ufny przedstawieniom swego burgrabiego, przystał na jego zdanie i podpisał wyrok. Wskutek czego Wawszyniec Marchacz z Wielopola, woźny koronny (ministerialis regini generalis), poroznosił pozwy w opieczętowanych cyrografach: jeden na ratusz, drugi w dom Poławińskiego, trzeci w dom Wilkowskiego, czwarty w dom Koszwica, a piąty w dom wspomnianego kata. Pozwy te wedle przepisów prawa ogłosił wszędzie przytomnym ich rodzinom, aby się osobiście stawili w oznaczonym terminie na zamek przed wielmożnego starostę, dla wysłuchania i wykonania zapadłego wyroku. Wyrok ten tak brzmiał w streszczeniu:
Konstanty hrabia na Wiśniczu i Jarosławiu Lubomirski, sandecki, białocerkiewski starosta.
Zapadły na sławetnego Joachmia Raszkowicza wyrok urzędu radzieckiego, względem pokrzywdzenia Mateusza Wilka, który ani się skarży ani sprawy swej popiera, jako nie wedle prawa wyrzeczony, wielmożny starosta cofa i tego Joachmia od wszelkiej w tej sprawie zaczepki wolnym czyni i wyrokuje, aby cała ta sprawa i zarzuty wszelkie dobrej jego sławie w niczem nie szkodziły.
Ponieważ zaś, tak z obrony obu stron, jako też z zeznań i świadectwa sługi radzieckiego jasno widać, że sławetny Jakób Poławiński, wówczas urząd burmistrza piastujący, z nienawiści i zawziętości przeciw Raszkowiczowi dawno powziętej, kata przez sługę Jakóba na wytoczenie sprawy naprowadził, przez co sławetnego Joachima zhańbił i przeciw urzędowej powadze i przysiędze swej ogromnie zgrzeszył. Przeto wielmożny starosta za takowy występek Jakóba Poławińskiego z urzędu radzieckiego, równie jak ze wszystkich godności i urzędów na wieczne czasy wyzuwa, a na jego miejsce Joachima Raszkowicza rajcą mianuje. Niesłusznie zaś i marnie wybrane od Raszkowicza pieniężne kary i grzywny, ma tenże Poławiński zaraz nazajutrz onemuż wrócić, pod karą podobnej ilości grzywien, mocą niniejszego wyroku.
Sławetnego Stanisława Wilkowskiego, jako w urzędzie z Jakóbem Poławińskim pospołem zasiadającego, skazuje wielmożny starosta na więzienie ratuszowe sześciotygodniowe, które zaraz jutrzejszego dnia ma zasiąść i bez przerwy odsiedzieć, pod karą wywołania i wydalenia z miasta.
Na kata zaś, jako stronnika tegoż urzędu radzieckiego i pomienionej sprawy wnosiciela, wydał wielmożny starosta wyrok: Aby tenże kat w każdy targowy dzień z tym samym mieczem czy toporem w ręku, który Raszkowiczowi, próg izby sądowej przekraczającemu, pod nogi podesłał, od piątej godziny z rana aż do południa u pręgierza stał, od jutra począwszy aż do piątej niedzieli, pod karą ucięcia głowy. Która to kara, w razie niewypełnienia wyroku, zaraz niniejszem się orzeka i urzędowi radzieckiemu do wykonania porucza.
Wkońcu co do sławetnego Jana Koszwica, sprawy bieżącej sędziego i w sporze udział mającego, ponieważ ani sam ani przez pełnomocnika swego na pozew nie stanął, wielmożny starosta mocą niniejszego wyroku orzeka: wyzucie z wszelkich urzędów i godności miasta i wywołanie z niego, tudzież odsiadywanie pod pręgierzem, w rynku miasta Nowego Sącza wystawionym, przez cały rok co piątek i targ od rana aż do południa.
Dan na zamku sandeckim w piątek najbliższy po niedzieli głuchej (29. marca) 1647 r.
Zaraz nazajutrz urodzony Piotr z Bilska Wierzbięta, dworzanin pana starosty, przyszedł z zamku na ratusz i pozbawił Jakóba Poławińskiego urzędu i godności radzieckiej, w przytomności rajców tak nowych jako i starych. Ponieważ zaś był też niedawno obrany wójtem, przeto wskutek wyroku nań zapadłego, nie śmiał dłużej piastować godności wójtowskiej. Miejsce jego zajął podwójci, sławetny Jędrzej Nagłowicz, któremu nadano moc pełną urzędowania wótowskiego, dopókiby nie nastąpiły przyszłe wybory. Całe to urządowe przeprowadzenie wpisano do akt miejskich, jak tego wymagała formalność prawa[62].

Wyrok powyższy, owoc samowoli magnackiej, jest zarazem dobitnym przykładem poniewierania i deptania praw i swobód miejskich. Jest też jednym z licznych dowodów tych usiłowań szlacheckich, które, jak owe zgubne ustawy, podkopujące wolny rozwój przemysłu[63] i dobrobyt materyalny miast, dążyły do zniweczenia ich wolnych instytucyi, przywilejami królewskimi zagwarantowanego samorządu i niepodległości od rządów szlacheckich. Ten ideał szlachecki: zubożenie i upadek miast, urzeczywistnił już wiek XVIII. prawie zupełnie...







  1. Porów. str. 31, 40, 42, 51.
  2. Porów. tom I. str. 88.
  3. Porów. str. 46.
  4. Porów. str. 38.
  5. Porów. str. 44.
  6. Porów. str. 34, 37.
  7. Porów. str. 138.
  8. Porów. str. 223.
  9. Porów. tom I. str. 51.
  10. Porów. tom I. str. 96.
  11. Zob. tom I. str. 47.
  12. Dyaryusz Tymowskiego.
  13. Porów. str. 102—104.
  14. Zob. str. 83—84.
  15. Act. Consul. T. 53. p. 81—83 sub anno 1632.
  16. Zob. tom I. str. 45.
  17. Porów. tom I. str. 122.
  18. Zob. tom I. str. 55.
  19. Porów. str. 190—194.
  20. Zob. tom I. str. 84—85.
  21. Dyaryusz Tymowskiego pod r. 1612.
  22. Porów. str. 86.
  23. Porów. tom I. str. 48—53.
  24. Acta Scabin. T. 51. p. 94, 113, 127.
  25. Także amelia — ładownica, torebka na ładunki.
  26. O zamku w Nawojowej i jego dziedzicach, zob. tom I. str. 83. nota 2.
  27. Act. Scabin. T. 54. p. 42—49, 56, 68—69.
  28. Słowo kabat, od średniowiecznego wyrazu cabacetus, cabacius, cabassio, znaczyło pewien rodzaj kosza. W Nowym Sączu kabatem (carceres leviores kabat dicti) zwano więzienia ratuszowe na mniejsze przestępstwa. W Warszawie za oszustwa i przewinienia policyjne używano kary odsiedzenia aresztu w klatce, przy ratuszu umieszczonej. Więzienie to nazywano kabatem lub kuczą albo koszem. Zob. Wejnerta: Starożytności Warszawy. T. 5. str. 430.
  29. Tasz, tasza — buda kramarska płachtami okryta, kram pod namiotem.
  30. Syn Piotra Cieńka, cechmistrza krawieckiego 1605—1639 r.
  31. Sami z 3 innymi.
  32. Act. Scabin. T. 54. p. 223, 249, 255, 272.
  33. Distributa f. 109.
  34. Acta Consular. T. 53. p. 150—152.
  35. Act. Consul. T. 53. p. 247—248; Act. Scab. T. 55. p. 161.
  36. Act. Consul. T. 53. p. 504—505.
  37. Act. Scabin. T. 57. p. 20, 31.
  38. Act. Scabin. T. 58. a. p. 18.
  39. Act. Consul. T. 58. b. p. 273, 278.
  40. Zob. tom. I. str. 104.
  41. Act. Castr. Rel. T. 125. p. 1306.
  42. Grający na dudach, multankach.
  43. O postępowaniu karnem zob. powyżej str. 74 i nast.
  44. Percepta an. 1646. p. 18.
  45. Acta. Consul. T. 58. b. p. 109—113, 129—139, 153.
  46. Kaptur (confoederatio generalis) czyli sądy kapturowe — jurysdykcya czasowa, sądząca w czasie bezkrólewia sprawy kryminalne i wykroczenia przeciwko spokojności i bezpieczeństwu publicznemu. Sądy kapturowe zaprowadzono po raz pierwszy w r. 1572: uchwała sejmowa z r. 1768 zniosła je raz na zawsze, polecając wszystkie sprawy w razie bezkrólewia jurysdykcyom zwyczajnym.
  47. Act. Scabin. T. 57. p. 318—320, 327—330.
  48. Act. Castr. Rel. T. 124. p. 1241.
  49. Act. Consul. T. 58. b. p. 172—173.
  50. Wskutek skarg pospólstwa orzekli komisarze królewscy w r. 1543, ażeby starosta grodowy nie mieszał się do jurysdykcyi i sądownictwa magistratu, ale pilnował swych sądów grodzkich starościńskich. Podobne jednak skargi powtórzyły się jeszcze w r. 1596 i 1657. Porów. tom I. str. 2 i 128.
  51. Sługa miejski do łapania lub bicia winnych; siepacz, oprawca.
  52. Act. Scabin. T. 51. p. 231—236; Act. Consul. T. 52. p. 165, 245—248.
  53. Act. Consul. T. 53. p. 339—340.
  54. Act. Consul. T. 53. p. 341.
  55. Actum in castro sandecensi fer. IV. in crastino festi s. Thomae Apost. A. D. 1627.
  56. Kontumacya — niestawanie u prawa, zuchwalstwo, upór.
  57. Sposobiący się do czego, ćwiczący się praktycznie w prawach.
  58. Z niem. Besserung, nagroda za bicie, nawiązka.
  59. Distributa extraordinaria mense martio anno 1648 f. 56.
  60. Zobacz powyżej nr. 10. str. 297—300.
  61. Porówn. powyżej str. 223.
  62. Act. Consul. T. 58. b. p. 112—113, 129—139, 153.
  63. Zobacz powyżej ustawy z r. 1630 i 1652, str. 121—127, 132—136, tudzież Uzupełnienia na końcu tomu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Sygański.