And (Czycz, 1980)/2

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Czycz
Tytuł And
Wydawca Wydawnictwo Literackie
Data wyd. 1980
Druk Drukarnia Wydawnicza
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Wieczór kiedy go pierwszy raz zobaczyłem pamiętam wszedłem do tej sali, ja z tego miasteczka na wpół wsi i gdzie wtedy tuż po skończeniu szkoły pracowałem, który o ile kiedy myślałem o artystach o twórcach (wydaje mi się że nigdy — i może na mnie rzeczywiście trzeba było aż magii) to widziałem ich w obcym mi świetle, — w świetle, — i że ci świetliści będą oszukani, więc wydrwieni przeze mnie, tego prawie wiejskiego parobka, i że (a ta myśl nie była tak marginesowa) (uśmieszki na magię, mnie do nich daleko, nie z niej się tu uśmiejemy) że gdy ten numer przejdzie sprawdzę jaki ma smak cała ta sława (musiałem ją widzieć z niczym więcej jak wydrukowanie mojego nazwiska i gdziekolwiek i przy czymkolwiek, nie ja jeden), myślałem że autor tych wierszy nie ma kopii tych maszynopisów albo że nie żyje — z Oświęcimia przecież mało kto wracał, kolega mówił że jego ojciec znalazł te walizkę w oświęcimskim potransportowym pociągu — ze względu i na tę moją logikę numer nie był tak świetny jak mógł go widzieć And, czystego blasku nabrał ten numer od świetlistych, więc nie widziałem ich źle, powiedzieli mi „cynizm”, cynizm mi się podobał, był zawsze gdy czytałem coś czy słyszałem rozmowy namiętnie potępiany i oburzał — i boję się że mi jeszcze — gdy zresztą dalej — choć w innym sensie — nie bardzo wiem co to jest ten cynizm — że mi się podoba boję się bo gesty z rodzaju tych cynicznych są naiwniutkie szczeniackie, „zdumiewająca bezczelność” też mnie ucieszyła, „oszusta” już sam brałem pod uwagę, wiersze były znanego (ale nie mnie) i wybitnego poety i żyjącego (choć nie w kraju bo uciekł — to dodawało mi w ich oczach (wyglądało że sobie takiego wybrałem) naiwności lecz i jeszcze cynizmu) i pokazali mi książkę w której były te wiersze, z wyjątkiem trzech, z dziesięciu które im przyniosłem, więc powiedziałem że te są już moje i jeden z czterech którzy tam byli wziął je i przeglądnął i wymienił nazwisko drugiego Znanego i Wybitnego, tylko nie mieli tam jego książki, mówiłem „moje”, mówili „nie”, „nie moje” powiedziałem wreszcie miałem dość i nieudanego numeru i tej rozmowy (radości z „cynizmu” i „bezczelności” i „oszusta” zaczęły mi się wcale nie tam, tam byłem spłoszony bo dodali „przestępstwo” i że sprawa właściwie pod sąd), „tak” powiedzieli czy powiedział jeden „i czy miało sens, po co było to wszystko, i jeszcze —”, po co? właśnie sam próbuję sobie nieraz chciałem to wiedzieć, gdyby ten dureń nie schował rewolweru tak że potem sam nie mógł znaleźć nie potrzebowałbym (i nie przyplątywałoby mi się — nie wtedy gdy twierdzili, trochę później — myślenie że przecież oni nie robią nic innego — twierdzili że przestawiania że łączenia w jeden wiersz kawałków z różnych, te i inne sztuczki, a lepiej by mówili „sztukę”, robiłem dla utrudnienia identyfikacji z oryginałami — nic innego nie robią oni wszyscy — co ich ożywia w tym przestawianiu przerabianiu tak tysiąckrotnie przerobionego? jest przecież żadne nowe, jest to samo, w innych najwyżej zestawieniach, „po co to” zapytałbyś nie mnie lecz najpierw sam siebie i nazwał cynikiem oszustem i traktując podobnie przesadnie straszył kryminałem (traktując poważnie tę zabawę i siebie w niej, — ale tu się właśnie stąd zaczyna sprawa poważna naprawdę —)), schował ten rewolwer u siebie na strychu, pożyczyłem mu (koledze z lat szkolnych) z miesiąc przedtem i chciałem odebrać i szukając go znaleźliśmy walizkę a w niej przyrządy do sztuk magicznych i parę plakatów zapowiadających — z wyliczeniem sztuczek i tych różnych numerów — znanego i wybitnego magika — Występy wybitnego i znanego w kraju i za granicą magika-iluzjonisty — i te wiersze w maszynopisach, o których myślałem że to jakieś teksty magiczne (zaklęcia?), inaczej by mnie nie zainteresowały, żadne wiersze mnie wtedy nie obchodziły, kolegę nie obchodziły nawet i magiczne i mogłem sobie je wziąć, przeglądałem je wieczorami, tylko ze względu na ich jak myślałem magiczność, nie żeby mi się podobały, lecz któregoś wieczoru pewne w nich miejsca zaczęły mi się podobać, były w moim rozumieniu tej sprawy dość poetyckie, reszta była nijaka (w moim wtedy rozumieniu a nie czytałem dotąd wierszy prócz obowiązkowych w szkole — i z niej chyba miałem to świetliste widzenie artystów o ile miałem) i całe wiersze gdy chwilami patrzyłem nie jak na magiczne uważałem za nieudolne i głównie stąd niezrozumiałe i gdy przyszedł mi pomysł wydrukowania zacząłem je poprawiać (i zastanawiając się wtedy jak ten pomysł zrealizować zapytałem w kiosku z gazetami o jakąś z wierszami, kioskarz podał mi pismo literackie, zdumiało mnie że takie istnieją, stamtąd wziąłem potem adres i pojechałem ale natknąłem się na dom z tablicą ich związku i tam wszedłem myśląc że to wszystko jedno) nie dbałem że składam też w jedno kawałki z różnych wierszy wypisywałem sobie te według mnie poetyckie i jakieś moje słowa na ich łączenie i zrobiło mi się z tego o jeden wiersz więcej i przypadkowo był prawie cały z moich słów i nie gorszy niż tamte, zauważyłem to bez zachwytu, bo tamte i po poprawieniu widziałem nijakie, ożywiała mnie, prócz że magiczne, myśl że bzdur nikt by na maszynie nie przepisywał a potem fakt że w tym literackim piśmie zobaczyłem sto razy bardziej nijakie, napisałem jeszcze dwa, zajmowałem się w tamtym poprawianiu sprawami cudzymi a miałem i swoje, ta robota zaczęła mi się podobać, wciągnęła mnie (wszedłem tam do biura ich związku — nie mówiłem o druku, najpierw skromnie że proszę o ocenę — kazali mi to zostawić i przyjść za tydzień), „po co było to wszystko, i jeszcze ta historyjka z walizką magika?” gdy już wychodziłem (parę słów o niej powiedziałem im gdy tamten przeglądał jeszcze te wiersze), „to zbyt poetyczne jak na prawdziwe” dorzucił drugi, — ale gdy przywiozłem magiczną butelkę i rozerwałem ją i gdy przy tym wyskoczył z niej jakby wybuchł bukiet kwiatów to cofnął się nieomal odskoczył — poetyczne — poezja — żadna z tej ich ze słów —
nie ze słów lecz robiona tymi którzy (w nawet zdychającym człowieku (nie zajmując się zwierzętami jak one nie zajmują się sztuką) jest więcej krwi jest życia i ogarniania niż w jakimś ze słów rodzącym się najświetniejszym poemacie poezji — w ze słów czy dźwięków czy form i kolorów najświetniejszym dziele sztuki) formowaliby ją jak dźwięki symfonię, mieć ich przy choćby miernych udolnościach to nawet zaczątki takiej nie zaświtały w najoślepieńczo surrealistycznych widzeniach żadnego z ryjących w słowach dźwiękach kolorkach, a myśmy zaczętą w tamtym kraju (choć wpółświadomie chyba) trochę zaawansowaną tam widzieli już doprowadzoną do zenitu, zamierzaliśmy tam wyjechać, tę sztukę naprawdę godną oddania się jej do nawet w końcu wejścia nas samych dołączenia do tamtych (milionów tam) w tkankę jej (naszego) utworzonego dzieła —
odskoczył — żadna ich poetyczność poezja ta ich nawet super-głębinowo-surmowa by go tak nie poruszyła (jeszcze przyjechałem — a gdy co druga opero- czy szlagierdonna ma podobną z tą przypadkowością jej primadonnowych początków opowiastkę też mu pewnie poetyczna — gdy dorzucił to „poetyczne” zachciało mi się nagle udowodnić im że żadne poetyczne które miałem za dziewuszkowate zdenerwowało mnie przypisywane mi, obiecałem im przywieźć coś z tej walizki, to mi też obiecali (zatrzymali te wiersze) udowodnić że i te — co przecież już i ja powiedziałem — ale jak sami nie mówią co chcą czy co im chodzi po głowie — kto szlachetny i bohater lecz tę myśl dokończę może przy ich genie W — i te wiersze nie moje), teraz powiedzieli że gdy naprawdę moje — nie mogli ich znaleźć w książkach Innych Znanych I Wybitnych — to żebym przyszedł do tej sali — którą (i swoją tam — jednego lub paru — jasną obecność) raz w tygodniu wieczorem dawali takim młodym zaczynającym pisać, spytałem czy ci młodzi wiedzą o całym tym moim, usłyszałem że oczywiście „krąży to tutaj jak curiosum”, nie wiedziałem co znaczy curiosum, krąży w każdym razie — pomyślałem bez rozradowania,
w tej sali zastałem chłopaka i dziewczynę, powiedziałem im dlaczego tam przyszedłem, nic o całej historii (liczyłem że tamci mnie bujali z tym krążeniem) a ci jednak wiedzieli o niej, lecz mówili mi głównie o wierszach, tych moich, że dobre, że czytali, uprzejmi, życzliwi, niepokojąco — oczekiwałem od nich wzgardliwej niechęci gdy już nie wrogości i tak zwanego odcięcia się ode mnie i już sam się odciąłem postanawiając przed nimi zamknąć się właśnie w dumie z oszusta i cynika żadnych usprawiedliwiań i niech mnie ich z powodu jej jeszcze wrogość większa utwierdzi w tej dumie, czekałem, a tu nagle ta ich — i innych gdy się schodzili — życzliwość, uprzejmość, odczuwałem to jak czajenie się — i może te rojenia mi się nie były tak głupie — ciszę przed atakiem, byłem na niego przygotowany, lecz nie na odwlekanie, denerwująco coraz bardziej i gdy ode mnie trochę odstąpili uciekłem w ciemniejszy kąt sali,
i wreszcie And — jeszcze go nie ma lecz mówi mi o nim Wiczuszek, od razu gdy wszedł i tamci mu mnie pokazali podszedł do mnie: „cześć, jesteś klawy chłop, napisałeś dobre wiersze, widzę że się tu czujesz trochę nieswojo wobec nich a to by bardziej oni powinni wobec ciebie, to beztalencia, tylko my trzej, będziemy się trzymać razem, — co? nie słyszałeś o nim? nic jego nie czytałeś? i o mnie też nie? — no myślałem że jeżeli piszesz jeżeli się interesujesz”, wymienia mi nazwiska, brzmienia niektórych orientują mnie najwyżej że niepolskie, zdziwiony mówi że pożyczy mi jakieś książki, muszę czytać, i jest nagle inaczej (nie z powodu samej treści jego przemówienia, dochodziła mnie słabo, przypomniała mi się jasno po miesiącach), niknie moje przygotowanie (życzliwość tamtych, czułem, była jakaś sztywna, i czy nie jak ta, i już na pewno szczera, z jaką traktuje się pewne zwierzęta, lepsze już tamto poprzednie z biura), Wiczuszek mówi mi jeszcze wiersze któregoś z wymienionych przedtem, i niknie mi napięcie i niepewność,
i tę chwilę, jeszcze po wielu miesiącach gdy Wiczuszek nie jest już tamtym i z szeregu podobnych wieczorów następnych, widzę wyraźnie, jak teraz gdy to wszystko jak gdyby powróciło, przywlekając mi, gdy wiem że dawno przeszło, słowa „Wiczuszek, co się stało, co oni zrobili, z tobą, a gdy i ze mną to inaczej — nie zapominam, że Jesteś Jeden i Co Jest Z Tobą, Jest Jedyne, z nikim więcej, tak, co zrobili, co się stało Wiczuszek?” — (w ten wieczór potem poszedłem z nim, miał mi dać te książki, nie spieszyło mi się jechać mogłem nawet nad ranem wprost do pracy (nie zapominam o niej jeszcze wtedy nie czuję się wiele więcej jak fizycznym, i zresztą na tę fizyczność — choć miałem i życie wewnętrzne — orzę właśnie fizycznie) i nagle gdy Wiczuszek w drodze znów mówi mi wiersze podoba mi się któryś i chcę żeby mi powtórzył) któryś z tych co przedtem nic mnie nie ciekawią gdy mówi mi je w tej sali,
wtedy tam wszedł And — nie znałem powiedzenia o tanich demonizowaniach skojarzył mi się z diabłem (Wiczuszek zaraz go przyprowadził i znów mówił że my trzej z daleka od tamtych grafomanów) — stał milcząc i dopiero po chwili — w której odszedł rozmawiał z kimś i Wiczuszka ktoś zawołał i zostałem sam — znów stojąc nade mną z jakimś półuśmiechem (tak, zapytuje mnie o to, nikt z tamtych łącznie z Wiczuszkiem który gdy mu zacząłem już sam mówić — myśląc że nie wie — wiedział jak oni wszyscy — oczywiście to że przyniosłem nie swoje wiersze — przerwał mi że nieważne, nie mam się tym co przejmować, może wyglądało że się tym bardzo przejmuję) mówi:
— Dlaczego to zrobiłeś?
z półuśmiechem o którym nie wiem co myśleć, może i nie zwracam specjalnej uwagi na ten u niego grymas i przecież widzę po raz pierwszy, dlaczegóż miałbym od razu co myśleć.


Stał na skraju lasu i wykrzykiwał moje imię, z wściekłością z niecierpliwością,
od nowa zaczynałem już chodzić do lasu — nie dla jakichś kojących działań przyrody, las działał na mnie zawsze rozdzierająco,
i z tak dawna, gdy teraz zastanawiam się czy nigdy inaczej, wyłania się:
jestem z matką w lesie, jakby ogromnie daleko od domu, ta nie kończąca się niedziela, wszystko ogromnie dalekie słabe prócz tych zieleni i drzew i niebo wyjaśniałe do prawie lśnienia, cicho i głos jakiegoś ptaka czy gdy słyszę świerszcze to tylko dzwonienie ciszy, pagórkowata polana duszne wonie zielsk albo idziemy dnem wąwozu, zielonym od okrągławych liści jakichś roślin, to macki tej do szaleństwa ciszy i zieloności, uderza gdzieś daleko dzwon, potem kilka, matka wymienia jakiś odległy klasztor, słyszę je jak przez wodę, to zatopione dzwony, razem z tym klasztorem, zatopione jak my, w tej zielonej w tej do bólu mdlącej baśni, już z niej nie wyjdziemy, nie będzie nigdy domu, nigdy końca tej niedzieli, jest mi słabo, do szaleństwa to samo, to samo, bez końca, jak gdy będę czytał kiedyś później bajkę o rusałkach i jakichś jeziorach podobną do wielu już znanych lecz w tej, w tej, nie wiedziałem, dalekie, coś mdląco słodko, coś się powtarzało, miałem to w sobie już po paru kartkach, i dalej było nic tylko echo tego, mdląco aż do bólu, uparcie to samo, i koniec gdy doczytałem połączył mi się z początkiem, nie było końca i śniło mi się to po nocach tak wirujące wokół mnie daleko od wszystkiego, coś to samo, to samo, i pojąłem dopiero po latach że ta bajka była wierszowana choć wydrukowana była jak proza, i wreszcie nie mogę powstrzymać płaczu mimo iż wiem że matka mnie za to zbije —
rozdzierająco, nigdy inaczej, i również nie dla tych działań chodziłem do lasu, przed którymi, choć już nie takimi lękowo dziecinnymi, broniłem się jakby przymykaniem oczu, prawie niepatrzeniem,
nigdy dla żadnych jego działań lecz nie mogłem usiedzieć w domu a nie chciałem nikogo spotykać,
zanim miałem tam schowany rewolwer, a potem i bombę, mniej już schowaną,
rewolwer był duży cieszył mnie jego ciężar mam podobnie jak szarpnięcia w momencie wystrzału jakby zachowany w mięśniach ręki jak wokół pasa chłód naboi które nosiłem za koszulą, dzwoniło mi może w uszach po każdym strzale lub pamiętam to dzwonienie ze strzelań w piwnicy lecz nie słyszałem echa w tym lesie i w nocy strzały jednak musiały się nieść daleko, mogły kogoś zainteresować, nie wolno takich rzeczy mieć, „niech więc przyjdzie” nasłuchiwałem wytężałem też wzrok, „no podejdź podejdźcie, właśnie na to czekam” dodawałem sobie tak odwagi przechodziło mnie lekkie drżenie na myśl że usłyszę te zbliżające się kroki, las w podmuchu wiatru nagle jakby oddychał i szeleściły liście poruszone zawsze chyba wiatrem żadnymi krokami lecz w jakiejś chwili odskakuję od pnia buka o który byłem oparty i strzelam we wszystkich kierunkach skąd dochodzą czy dochodziły szelesty i znów oparty plecami o drzewo nasłuchuję,
bombę zobaczyłem nagle, w jasny dzień, nagle i tuż przed sobą, że było jakby spadła w tym momencie (i błysnęło mi w świadomości że słyszałem jakiś trzask i stuk uderzenia w ziemię — i czy się właśnie nie odwróciłem za tym i zobaczyłem bombę) i że zaraz wybuchnie — parę najbliższych drzew kęp trawy sosnowych igieł i liści nabrzmiało mi całą ziemią słońcami gór i równin widziałem rozzłocone brzegi plaż w jaskrawym pobłękitnieniu jakieś zbliżone twarze wszystko powiększone bliskie że już jak we mnie tak na to rozszerzonym łuskę odgiętą z kory sosny zobaczyłem jak chmurę ze słońcem wybłyskującym spoza jej rozżarzonych brzegów leżące igły sosen znane mi dotąd stopione w brudną szarość jakby rozsunęły się odskoczyły od siebie wielkie i rozpłomienione wszystkimi kolorami w strzępie pajęczyny zwisającym ze zgiętego źdźbła trawy zdawały się połyskiwać morza słyszałem bicie ich fal w ten ląd rude plamki u szczytu tego źdźbła widziałem jak czerwone miasta powietrze jakby ożyło pulsowało czułem na oczach i skórze twarzy ucisk tych jego drgań — było to najwspanialsze z osłupień, nie pierwsze,
ale poprzednie nie było tak czyste i w tym może i wtedy też pobłękitnieniu widziałem głównie śnieżyste lśnienia, to było niebo i szaty aniołów, może i samego Boga, nie widziałem więcej prócz niewyraźnych zarysów tych szat w całym tym wytężeniu strachu przed jakąś straszliwą karą za grzechy wpajaną mi od nieomal niemowlęctwa, strachu przed może samym zobaczeniem Boga już za sekundę za dwie, wytężeniu w którym ja żywy jeszcze jakbym się sam już z tego życia wydzierał tam i już tam prawie byłem, lecz i myślałem o uskoczeniu gdy bomba spadnie obok, te bombowce zaatakowane zrzucały pewnie dla odciążenia się ładunek, zjeżdżałem na sankach, nie słyszałem samolotów lub się do ich przelotów przyzwyczaiłem, rozległ się grzmot, ten przeraźliwy trzask, byłem z hukami już oswojony, żaden nie był taki, może iż nie tak bliski, to było jakby w mojej głowie rosło drzewo i w to drzewo uderzył piorun, wydał mi się ten trzask całkiem nieziemski lub właśnie tylko w mojej głowie że to w niej mi tak strzeliło pękła mi może od mrozu i zacząłem ją macać bomba spadła powyżej mnie z tyłu i niczego nie widziałem i nie czułem podmuchu, zacząłem siedząc na tych sankach po ukończeniu zjazdu macać głowę, poderwał mnie skowyt i ryk samolotów podobny chwilami nawet do wrzasku świni i klekotanie działek i trzask dalszych bomb i biegłem pod dom i to wyraźnie już ziemskie też chwilami czułem jak nie poza mną a jakbym ja nagle tak śpiewał całym swoim ciałem —
to koncertowo-muzyczne nie jest wyłącznie z siuśkowato-cacusiowatych genowatych W obrazkowań, słyszałem o bombowcach wyposażonych jeszcze w rzeczy wyłącznie śpiewne, takie komory otwierane w chwili nurkowania rozdzierane w nich powietrze wydaje ten dodatkowy dźwięk,
zupełnie orfeuszowy; poruszający nawet najtępszego; Orfeusz poruszał zwierzęta nawet i drzewa i zdaje się też skały; zresztą całkiem nieczułych na muzykę jest mało; ktoś to pomyślał i zatroszczył się o pełnię przeżyć natury estetycznej; i pełnię harmonii; poruszającej w sposób pożądany;
ten tak prosty pomysł wydał mi się z pogranicza genialności, i poetycki, w sensie dzieła już prawie takiego jak później z Andem widzieliśmy zamierzając dla niego wyjazd i oddanie, zaczynającego się wprawdzie elementem jeszcze z tych zwyczajnie sztukopięknych ale swą pełnię i istotę osiągającego już w żadnym z tych martwych elementów —
biegłem pod ścianę domu osłonić przynajmniej plecy, i nawet w tych już pod ścianą anielsko-niebiańskich widzeniach myślałem o życiu o zaświatowym wprawdzie i przejmującym mnie strachem ale życiu, jak jeszcze o pierwszym gotując się uskoczyć przed bombą, czepiałem się żebraczo życia kuliłem w nadziei, nie z poddania się świetnemu rozszerzeniu i napełnieniu, zmącone było tym liczeniem, i nawet jeszcze radością gdy płonął i spadał samolot (niestety nie spadł, nie płonął, te drgające płomyki u skrzydeł były może błyskami z luf jego działek — to „niestety” wzięło mi się tu chyba z marzeń kiedyś i rozmyślań o czymś co mogłoby wszystko z powietrza prócz ptaków i podobnych stworzeń strącić raz na zawsze roztrzaskać, wiodło mnie też i tak),
dopiero tam w lesie ta wielka czystość, dojrzewałem do tego przez tych parę lat rosła we mnie gotowość odsłaniając mnie już z liczeń i nadziei to więc nastawienie na niezmącony pełny odbiór, — po paru sekundach zaczęły mnie dochodzić najpierw myśli (że tamten trzask i stuk mógł mi się przywidzieć), a potem zdolność poruszania się i podszedłem do bomby (albo że odłamała się i spadła jakaś spróchniała gałąź a ta bomba tkwiła tu może od czasu tamtej walki samolotów), wbita trochę w ziemię sięgała mi powyżej pasa, rozejrzałem się — zwyczajne drzewa liście igliwie i nic już, słońca tak zapalone we mnie nad lądami a nawet wodami, jakich nie przeczuwałem, zgasły,
żarzyły się jeszcze,
i próbowałem potem chodziłem do tej bomby i czasem dojrzałemu w tamten sposób i może jeszcze dojrzewającemu i na każdą porę i na każde miejsce udawało mi się tam w pewnym stopniu powtórzyć w sobie
to osłupienie ze słońcami i tak dalej
było piękniejsze od najbardziej nawet idiotycznych marzeń dzieciństwa
było tak nieprawdopodobne
iż pomyślałem że nigdy kiedy któregoś dnia podchodząc tam nie zobaczyłem bomby i że nigdy nie było nawet tej bomby wrytej o trzy kroki przede mną,
była, teraz leżała przewrócona, udało mi się ją ustawić z powrotem pionowo, za parę dni przewróconą znów podnosiłem, parę miesięcy, i jeszcze, znaczna część mojej młodości — aha że się młodość rozumie kolorowo i porywy „opowiedz mi o swoich młodzieńczych porywach” prosił chichocząc And, „o porywach, o kolorowych słońcach, zacznij może od słońc, ciekawi mnie pod jakimi promykami wyrosło coś takiego”, porywów sobie rzeczywiście nie przypominałem, lecz słońca — już tu o nich mówiłem, i gdy tak chichotał myślałem że takie słońca jemu się nawet nie przyśniwały, i mocniejsze od uścisków wśród bzów mokrych, gdy wypadły mi może na czas uścisków, zresztą miałem jakieś i ja te uściski i pękły mi te różowe szkiełka dość prędko, zastanawialiśmy się jakimi drogami dochodziliśmy tak do siebie, czy już zanim się zetknęliśmy pokrewieństwa, on się zastanawiał bardziej i inicjował te rozpatrywania bo mnie powodów do chichotań było już w sam raz, prócz tego że mam rewolwer nie wiedział więcej, nie opowiadałem mu, opowiem mu może za chwilę pewną historyjkę, lecz o cóż w tych uściskach pomijając gdy się zdarza to co i samemu załatwione nie jest gorsze o cóż w nich chodzi, emocje tam w lesie miałem co najmniej podobne i już nie ze samych tylko dekorowań i dla ich wzmożenia dokłada niejeden zabarwienie śmiercią miałem też rzeczywistsze, rzeczywistsze mówię a wpółzwierzęcy dzikus co na widok człowieka jeży sierść ja z tym rewolwerem i bombą nie byłem do ich opowiastek dla niedorozwiniętych to ich gen W nie wynurzając się z papieru porósł tak baśniowo sierścią i zwidziały mu się wilcze kły mogłem nawet nie mówić przed chwilą o swojej pracy, moje życie wewnętrzne zaczynało się po południu, też gdy chodziłem jeszcze do szkoły, i z wiosną do jesieni, moja Persefona w powłoce ze stali, ale mam może siedemdziesiąt lat i co mnie obchodzi tamto i że znaczna część mojej młodości zeszła mi na podnoszeniu bomby ciągle mi przewracanej stary dziad i chory i coraz mi słabiej i naprzeciw innym uściskom już zdają się podnosić ci na łysej czaszce włosy wyrosną ci te włosy na ten strach i nie widzisz w tym słońc będzie mocniejsze i nie zobaczysz niż wszystko co mogło być mocne odwracasz się łysoniu wstecz to może mam patrzyć jak podchodzi wypatrywać z tęsknotą, podchodzi jak narzeczona młoda, on w końcu wybrał te uściski, ja mam czas i teraz dotknąłem głowy i czuję że mam włosy, przed chwilą czułem że nie mam, pewna powiedziałbym równoczesność czuć, lub dotknąłem się w tyłek, nie wiadomo jeszcze czy nie siwe, noc idzie i trochę mnie zmąca to pierwsze uderzenie zaraz się uspokoję przejaśnię — —
od nowa zaczynałem chodzić do lasu, tamto wydrukowanie mojego nazwiska gdziekolwiek i przy czymkolwiek a nawet trochę więcej miałem już za sobą, sprawdziłem ten smak, mogłem wracać do życia wewnętrznego poprzedniego, jeździłem jeszcze czasem choć już (zanim wprost do domu Anda) nie na zebrania, wychodziliśmy zaraz stamtąd, nocne ulice knajpy mogłem i z tym już kończyć, zaczęło się z tamtym, i pragnienia w tamtym rozbudzone wielkiej forsy i sławy miałem też za sobą, sprawa forsy wyjaśniła mi się zaraz rozwiała, sławy nie tak zaraz, może naprawdę bym wrócił, tylko że potem któregoś dnia, w miesiąc lub dwa po tym jak on stał na skraju lasu i wołał do mnie — —
z wściekłością i niecierpliwością, jakby był pewien że jestem obok że schowałem się może za jaki krzak a on nie ma ochoty na głupią zabawę, wracałem od bomby, postawiłem ją a potem tam leżałem, dzień był upalny zachciało mi się pić i szedłem do domu, z rewolwerem w ręce i rozglądając się i myśląc o bombie czy jeszcze stoi i kto mi ją przewraca i gdy usłyszałem Anda to w pierwszej chwili nie zdziwienie (on nigdy dotąd u mnie nie był, nie chciałem i choć tym goręcej obiecywał mi swój przyjazd kończyło się na tym, zresztą że to mnie ktoś woła i że on zorientowałem się może dopiero gdy go zobaczyłem — u mnie w domu się dowiedział że poszedłem do lasu) nie zdziwienie lecz myśl o zabiciu go, ruszyłem szybciej z lekkim już szumem w głowie, nogi zginały mi się jakoś za miękko, zobaczyłem go, stał tyłem do mnie, szybciej jeszcze szybciej, on się odwrócił zobaczył mnie krzyknął znów czy coś powiedział i to mnie jakby wyrwało z tego szumu i rzuciłem rewolwer w krzaki malin obok; wyglądało że on myślał że to niosłem grzyba:
— Czemuś tego grzyba rzucił?
— A, bo nie lubię grzybów. Zresztą to był zdaje się trujący.
— To po cóż go brałeś?
— Zdawało mi się przedtem że dobry.
Spytał mnie czy wiem po co do mnie przyjechał, powiedziałem że nie.
— Przyjechałem po rewolwer.
— Prawda, chcesz się kropnąć, i ja mam być potem z Lidką, pamiętam. Chętnie ci go dam, ale
— ale co?
— Dam ci go.
— Najpierw jednak coś zrobimy, coś sobie pomyślałem, przyjechałem po rewolwer i po ciebie. Wiesz że mnie nie zależy już na niczym
— wiem, nie widzę u ciebie nic na czym by mogło zależeć.
— To jasne widzenie orientuje cię chyba że i ty nie masz nic do stracenia,
mówił o napadzie na pewną knajpę, ma to przemyślane, musi się nam udać, będziemy mieć wreszcie forsę, więc do wyboru dziwy, w ogóle co nam się zachce, zdecydowany z sobą skończyć pomyślał że skazaniec gardzący szansą zakosztowania tak zwanej urody życia w tych co mu jeszcze zostały dniach jest frajerskim durniem
— i pomyślałeś w tym sensie też o mnie — wtrąciłem.
— Za ciebie; wiem że jesteś w myślenie ubogi więc cię wsparłem.
— Sam już o takim napadzie myślałem — powiedziałem (niezupełnie zresztą kłamiąc).
— To cię nie doceniałem. Zabieraj rewolwer i jedziemy; gdzie go masz?
— A jak się nam nie uda?
— Będziemy mieli rewolwer. Jesteś już, powiedzmy, zdecydowany skończyć i obojętny ci dzień i sytuacja; z najprzeróżniejszych czy nie podoba ci się bojowa; zginąć na polu chwały, co?
— Ale rewolwer mam schowany w lesie daleko stąd a teraz chce mi się pić i muszę iść do domu.
Poszedł ze mną, napiłem się wody, wróciliśmy do lasu, idąc opowiadał mi swój plan, po jakiejś godzinie łażenia po lesie powiedziałem:
— Bujałem cię, nie mam rewolweru, pożyczyłem go koledze który wyjechał na wakacje, wiec dopiero gdy wróci.
(niezupełnie kłamiąc powiedziałem przedtem że sam już o takim napadzie myślałem, przychodziły mi czasem pragnienia tego jak on mówił zakosztowania a nie zapowiadało mi się z mojej pracy, od dzieciństwa już nie tylko obserwowanej i nigdy ta harówa na nic więcej prócz dalej dziadostwa trwale oblepiło mnie tam daleko raz a dobrze, z tak raz a dobrze na określonym torze ustawionego całego mojego życia ale niedużo więcej niż na nim zależało mi na tamtym zakosztowaniu żeby aż planować konkretne działania, chyba Andowi też nie zależało bardziej, miał może tylko więcej zapału lub z pomyśleniem przychodziło mu zaraz działanie, nie trafił u mnie na chwilę akurat tych pragnień, ani na chwilę w której myślałem że dam mu ten rewolwer gdy mi tak mówi że chce skończyć, mówił mi to i ja obiecywałem mu dać rewolwer już parę razy, pomijając że mówienie jego do mnie — i do niego moje też chyba inaczej nie dochodziło — było już prawie takie jak te z czasu wojny komunikaty radiowe „Klementyna wychodzi za mąż” czy „zakwitły żółte tulipany”, zdania zrozumiałe i z sensem lecz chodziło nie o jakąś Klementynę czy tulipany, wtajemniczeni dla których były nadawane wiedzieli o co — choć on swoje gadanie nadawał dla mnie a ja swoje dla niego, no pewnie)
Siedzieliśmy potem na wzniesieniu z którego las było widać ciągnący się aż po horyzont, niebo po zajściu słońca czerwieniało na zachodzie, powiedział nagle (już przecież nie rozmawialiśmy na te tematy) o którymś moim wierszu, że w tym lesie przypomniał go sobie, powtórzył mi parę słów tego wiersza, nie odezwałem się, nie wiedziałem co o tym jego mówieniu sądzić, gdy wstał podniosłem się również lecz powiedział że nie muszę go na tę stację odprowadzać (dom miałem w innym kierunku), pomyślałem że rzeczywiście nie muszę i pokazałem którędy ma iść, ale zaraz przyszło mi do głowy że nie poszedł na stację lecz zatrzymał się w pobliżu czy zawrócił żeby mnie śledzić lub żeby (przemknęło mi nagle przez myśl) iść po rewolwer, udawał przedtem że wziął go za grzyba, poszedłem więc za nim i zobaczyłem jak schodził z tego wzniesienia szedł w kierunku stacji nie oglądając się, spieszyło mi się przedtem do bomby, zobaczyć czy jeszcze stoi, teraz usiadłem, wstałem bo znów przypomniał mi się rewolwer, trzeba go było odnaleźć w tamtych malinach póki nie całkiem ciemno i schować.


Z początku mówił o poezji (gdy go poznałem), mówił sugestywnie, wznosił jakby Pałace Poezji i przed słuchającym go zdawały się otwierać jaśniejące bramy tych budowli do wejścia w ich posiadanie —
„wyjdź przyjacielu” (nie z tych pałaców lecz z mieszkania Anda) powiedział Wiczuszkowi który okazało się widział te wznoszenia głównie dla siebie — zajmując najwyższe kondygnacje dawał nam jednak, z wielkodusznością właściwą największym, piętra tuż pod sobą, ten gen (gen — od geniusz, zamiast genialny Wiczuszek czy Wiczuszek-Geniusz mówię gen Wu, jest to poetycki skrót, najmniej słów, według lekcji Odrzutowca) ten Książę Poezji przez jakiś czas nas tym bawił, nagle Anda przestał — „wyjdź przyjacielu” któregoś dnia gdy ten wpadł z codzienną porcją zapisanego papieru czytać to podniesionym i piskliwym głosem (a And i ja gdy akurat byłem — słuchać i adorować),
przestał bawić, siedzieliśmy raz z Andem w knajpie notowaliśmy na bibułkowych serwetkach jakieś swoje improwizacje, żeby iść z tym do Wiczuszka „zrobimy mu nasz wieczór autorski”, „w skromnym hołdzie za wszystkie jego autorskie wieczory i poranki i południa” (których nam nie żałował), poszliśmy, czytaliśmy, gen W słuchał nabożnie i gdy potem zmięte serwetki rzuciliśmy pod piec podniósł je wyprostował, plótł że skarby i że każdy nasz świstek kiedyś do muzeów dla tysięcy czy milionów ludzi „co wy robicie?!” „i pijecie a to przecież zabija talent” i mówił to poważnie,
„skądże, on to przecież poważnie” mówił And, czytaliśmy wiersz gena W w jakimś piśmie, wydawał mi się nie najgorszy, pleciugowatość brałem za zamierzoną, brałem za ironię, myliłem się, And miał rację „nie — mówił — nie, ja tego już, to już przechodzi wszystko, jeżeli ten Profesor ma wszystkie klepki w porządku to mnie klepki już się rozsypały lub nie miałem ich w porządku nigdy” (ten Profesor (polonistyki) był preparatorem nr 1 Wiczuszka w gena i był w pewnych kręgach Autorytetem i Świetnym, miał więc gen W — o zaraz, przychodzi mi tu na myśl „has had a pig-headed father” — gdyby podobny idiom stworzyć w języku polskim (posługując się tym Profesorem — polonistyki — i jego Świetnością) to czy by (i chwałę tego dokonania — genWgenezowskiego — przyznać by wypadło chyba w całości jemu — Fundamentowi tego dzieła) zamiast „z głową świni” (ten w cytowanym powyżej ojciec) nie powiedzieć — o kimś (na określenie tego kogoś notorycznej a na dodatek Autorytatywnie Świetnej głupoty) — „z głową pawiana”, „pawianogłowy” — jeśliby pawian wziął nazwę bardziej od pawia niż od wargi — child who has had — ),
gdzieś pomiędzy tymi wznoszeniami a już rozwalaniem później tych budowli mówił jeszcze o Rewolucji Październikowej, nie tyle o istocie co stronie, no, powiedziałbym, arenowej, również i psychologicznej, w jego mówieniu przeważały obrazy, i głównie nocne, pełne łun i zgiełku tłumów gotowych na wszystko, trudno je powtórzyć, jakiś na przykład plac oświetlony pożarem i reflektorami samochodu pancernego, twarze zwrócone w kierunku gdzie ma się pojawić któryś z przywódców, zakołysanie się tłumu okrzyk wpółskowyt gdy on już się pojawia, stoi mówiąc, porywa, ma ich we władaniu, jest jak uciszający morze, aby za chwilę rozpętać je skierować w pożądane uderzenie (pamiętam też, zauważył raz że wszystko co o tej rewolucji napisano, co czytał, jest tak mdłe w zestawieniu z jej Wielkością, że po prostu obrażające, i nie tylko ją i tych co brali w niej udział, lecz i jego „tak, mnie osobiście to obraża”),
zamierzaliśmy tam wyjechać, tamten kraj, gdy mogło w nim zaistnieć coś tak Wielkiego, był dla nas krajem wszelkich możliwości, nabrałem i ja zapału do tej sztuki której już można było się oddać — oddać się najpierw do dyspozycji tamtym przywódcom, powierzyliby nam też pewne dysponowania —
pomyślałby najpierw o udowodnieniu tych udolności tu w swoim kraju żadnego ich potwierdzenia mógłby te co gdy nawet tylko próbki udolności robić z większą dbałością, zdaje się pisał z nie większą niż tamte w knajpie improwizacje, to byśmy —, ale w chłodzie z jakim były przyjmowane stygł zapał, nagryzmolone co bądź i jak bądź słusznie mógł uważać za lepsze od wszystkich opusów gena W ale po cóż tak brał pod uwagę, których rozumowania sam przecież nie pojmował, preparatorów gena W, którego też słusznie mógł uważać za kiepskiego swojego ucznia, gen W z materiałów wynoszonych z budowań Anda zdawało się niebotycznych i później równie porywających rozwalań (widywali się jeszcze) klecił budki dla krasnoludków i tym podobnych zwierzątek, And tamto mówieniem na razie niczym więcej, gen W natychmiast uskarbiał milionom, powiedziałem że widział dla siebie i rzeczywiście sam wlazł, w te budki, on więc tak widział tamte budowania, wlazł słyszałem niedawno że mówi iż jest wilkiem czy lisem, nie pamiętam, jakimiż więc zwierzątkami są jego preparatorzy w gena, wleźli tak samo w te budki, on mówi to im, nie obchodzili go nigdy inni którym nie był gen W, kto szlachetny i bohater niech do Wysokich frajer próbuje bojowych podskoków do złych silnych a ja sobie upodobałem pochylać się, w te budki, mówi im że jest wilkiem (czy lisem) czyli ostrożnie bo może ugryźć, wszystko możliwe z tej kupy papieru i preparowań, biedne dziecko (-wilczek), child who has had a pig-headed father, — i byśmy może ani ja tych słów ani on (And) żadnego jakiemuś ich genowi, poświęcił genowi W wierszyk-gadaninę o wyrażaniu zapachu w poezji, przerywa ją mówiąc mu (genowi W, w którego mieszkaniu ta ich we wierszyku gadanina) żeby otworzył okno (czy może wyniósł wiadro stojące przy łóżku) bo bardzo czuć szczyną, przerywam i ja,
chyba w czasie tamtych rozwalań moje z Andem rozmowy nabrały na dobre rysów tego niepewnego i jak porównałem do komunikatów z czasu wojny zrozumiałych jedynie dla pewnych wojskowych grup operacyjnych to by te wzajemne wtajemniczone grupy były w końcu wybite w nas prawie co do nogi po dziesiątkowaniu ich od początku, już od początku nasze rozmowy miały te rysy. On mi od początku działał na nerwy.


tylko że potem w miesiąc lub dwa po tamtym z nim w lesie spotkaniu zastałem dół w miejscu bomby, była prawie wszystko (od nowa gdy uważałem za skończone tamte epizody) mojego życia wewnętrznego a co miałem z zewnętrznego mógłbym tylko tępo i żebraczo widzieć życiem i pomyślałem że skoro jej już nie ma, pomyślałem: „— za mocno ją przewrócił — skurwysyn — żebym choć widział to, żebym tu był — przy swojej śmierci — nie tego skurwysyna, moje życie wylatywało tu w powietrze, ja o tym nie wiedziałem — to jakbym teraz miał żyć po swojej śmierci — wszystko — pozostał mi jeszcze rewolwer i gdybym nie był tchórzem —”, no, patetyczne histeryczne myśli, lecz nie mniejszym komedianctwem jaśniały tam drzazgi pokaleczonych paru drzew i ten dół przede mną i złociście migotał wczesnojesienny poranek, i mnie ta arlekinada nastroiła na ten styl, ale i głębiej było mi dość próżniowato naprawdę.


— wiem że ci się Lidka podobała i równocześnie, choć to dla mnie niepojęte, ona cię dość lubi, a ty przecież nie będziesz miał nigdy żadnej dziwy, wyłączając ślepe czy obłąkane
— została twoją żoną a nie wygląda na ślepą czy obłąkaną
— miłość jest ślepa i obłąkana ale że w tobie się jakaś zakocha przypuszczać mógłby tylko ślepy i obłąkany, wiec pomyśl, to jedyna okazja; i jeszcze syn, i udany, a ty nie jesteś chyba aż tak tępy żeby podejrzewać że uda ci się zrobić już nie mówię syna i udanego ale cokolwiek gdyby ci się trafiła kiedy ta upośledzona.
— W dupie mam taką rozmowę; — (bo on ją zaczął od tego że chce ze mną porozmawiać, i porozmawiać poważnie) — mam w dupie; zasmucasz mnie; ja myślałem że jestem przystojniejszy od ciebie.
— Przynajmniej teraz spróbuj pomyśleć przytomniej; już proste kupieckie pomyślenie zorientuje cię, że to dla ciebie złoty interes.
— — Tak. — Będę cię zawsze serdecznie wspominał.
— Chciałbym teraz żebyś mi przyrzekł
— przyrzekam ci
— przyrzekł że się z nią ożenisz, będziesz z nimi, korzystaj i z tego że nie mam czasu szukać im kogoś lepszego, i w twoim też interesie jest mi ten czas jeszcze skrócić, bo mógłbym znaleźć lepszego.
— Tak.
— I chciałbym ci jeszcze powiedzieć
— idę już na pociąg, muszę przecież jechać po ten rewolwer, zastanawiałem się nieraz czemu sobie tego nie zrobisz w inny sposób ale pojąłem że na przykład żyletką jest ordynarne i jakieś takie nieefektowne
„to wydarzenie byłoby ciekawe, ożywiające mnie na parę dni, a jeżeli nie mówił poważnie, nie ma tego zamiaru, będzie też ubaw, przywiozę ale dam mu do ręki pod warunkiem że zrobi to przy mnie i natychmiast, zobaczymy” — tak mniej więcej chodziło mi po głowie w różnych przedtem i potem chwilach gdy myślałem że mu ten rewolwer przywiozę.


— Tym durniom.
— Sam chciałeś.
(sam zaproponował, byłem i ja w lekkiej alkoholicznej euforii, poszliśmy do tej piwnicy Artystów, mówić tam swoje wiersze, i w samym środku nastroju ubawowo-różowego zeskoczył z podmurówki kominka gdzie staliśmy mówiąc te wiersze „tym durniom” pociągnął mnie za sobą, spochmurniały nagle czy wściekły, wyszliśmy)
— Dla ciebie; nie poszedłbyś tam sam, chciałem ci sprawić radość, dureń najlepiej odpoczywa raduje się wśród durniów.


„Ja tu odpoczywam” — w jakby dziecięcy wózek wprawiony jest przy pomocy sznurków i kawałków materaca człowiek bez rąk i nóg bez nawet ich śladu że pod szmatą którą jest przyodziany wygląda jak lalka której ręce i nogi odpadły, ma przed sobą na żelaznym pręcie umocowane organki fałszuje na nich modną melodię, śródmiejska ruchliwa ulica i Anda zauważam dopiero gdy jestem tuż obok, stoi zwrócony twarzą wpół do ściany wpół do tamtego nie do wystawy sklepowej która jest dalej i zresztą on jest od niej odwrócony i blisko tamtego i ktoś obcy mógłby w pierwszej chwili wziąć ich obu za jakąś parę, myślę najpierw że on na kogoś tu czeka, nie zauważył mnie staję przed tą wystawą, ale po chwili podchodzę do niego, jest trochę jak przebudzony, mówi „ja tu odpoczywam — patrzę i słucham — wielki koncert organowy — nie podejrzewałem że mi się kiedy trafi coś takiego, dawno już tak nie odpoczywałem”.
„Co sądzisz o tych trupach?” — pod ścianami i na ławkach i obok ławek, jakieś dziecko śpiące w objęciach kobiety wpółleżącej, inne mamroczące czy popłakujące, ktoś się porusza poprawia, ktoś wstaje, ktoś wszedł, szuka miejsca, szarzy nędzni i brudni jak cała ta poczekalnia dworcowa, wchodzi milicjant, podnoszą się ociężale gdy budzi tych pod ścianami, każe im wstać, wychodzi i znów się tam układają, paru z kuflami piwa słania się przy bufecie, późno, noc prawie — „bo to są przecież trupy” mówił stojąc tuż nad leżącymi czy siedzącymi i podnosili na nas oczy gdy on mówił to głośno jakby naprawdę uważał że to są trupy, odprowadził mnie wtedy do pociągu zatrzymał się tam zdawał się być zachwycony „dlaczego mi nigdy nie mówiłeś o tym?”, odprowadzał mnie potem często i kupując peronówkę mówił „popatrz, tak tanio a przecież widowisko warte skarbów faraonów, i oczu faraonów, w tak skromnej salce i na tak skromnym uboczu ten Teatr Narodów”, czasem szliśmy tam wcześniej niż potrzebowałem i potem wychodził ze mną na peron i myślałem nieraz że gdy już ruszał mój pociąg i odjeżdżałem on jeszcze tam wracał.


„Piękny” myślę i przypomina mi się rzeczywiście wizerunek Ukrzyżowanego który widziałem w jakimś kościele, wizerunek trochę sczerniały, (myślałem z obawą czy go zastanę w ten wieczór mijałem tylu ludzi, jest sezon wakacyjny wyglądało jakby wszyscy którzy nie wyjechali wylegli na ulice planty place tarasy kawiarń, nikogo w domu, ten wieczór nastroił mnie na choćby porozmawianie z kimś, bliskość już jakąkolwiek, usiłowałem sobie przypomnieć kogo tu jeszcze znam, jakiś ból z którym myślałem o powrocie zaraz na tę prawie pustą stację i do podobnie o tej porze pustego pociągu rozluźnił mnie trochę i powiedziałem mu (był w domu; sam; wpuścił mnie, weszliśmy do pokoju oświetlonego nocną lampą, usiedliśmy) powiedziałem mu (gdy przecież naprawdę to myślałem a nawet w paru ostatnich dniach rozważałem) że jestem Mistrzem Cierpienia — tylko to, żadnego rozwinięcia bo natychmiast poderwał się), w tym słabym świetle przysłoniętej abażurem lampy stoi z uniesionymi rozkrzyżowanymi rękami i nie tylko włosy ale i on cały jest w tym półmroku prawie czarny — „mistrz cierpienia?! ty?! i do mnie?! ty mnie to chcesz — to tak jakbyś wiszącemu na krzyżu Chrystusowi przyszedł pokazywać swój skaleczony palec! tak! to właśnie ja! ja jestem ukrzyżowanym kutasem!”, „piękny” myślę „piękny jest w tej pozie i recytacji”.


czy go zastanę
nie będzie w naszej rozmowie jak zawsze nic co by przypominało odsłanianie się pąków drzew czy zrywanie się przeźroczystych wiatrów na długich polanach lub polach za miastem, słońce zachodziło tak czysto, ale w oparze który szybko gęstniał, i nie chcę żeby było, mijałem tylu, czekać na tramwaj niecierpliwiło mnie, szedłem szybko i zaraz spocony czułem piekące kłucia w skórze pleców i głowy, czy go zastanę, i chcę tych kłuć, przypominały mi takie same sprzed roku czy dwóch, powinien czekać na mnie przyjeżdżałem zwykle w takie wieczory, tylu i jakaś ręka na plecach kobiety jakaś obejmująca przesuwa się po szyi czy piersi czy brzuchu jakiś urwany śmiech zaraz wyjdziemy i mam ci coś powiedzieć i odpowiem jeszcze na wiele a czy będzie jakaś dla nas moja będzie rzekł Świdryga ta pierś i ta szyja czy będzie dla nas tak późno opowiem ci na początek pewną historyjkę potem wychodziliśmy z knajpy, historyjkę którą opowiadał mi o tobie ktoś nie stąd, i na twoje rozpatrywania dróg i promyków, ale znał cię wystarczająco żeby wśród wielu opowiedzieć mi i tę, tak, o tobie, że przyniosłeś wiersze znanego wybitnego i oficjalnie nie istniejącego bo uciekł i bezczelnie cynicznie twierdziłeś że twoje, po dokonaniu tam paru przekształceń całkiem niedbałych, uważając ich najwidoczniej, i też bezczelnie cynicznie, za bandę durniów, dlatego to zrobiłem bo nie wiedziałem że ci się tak spodoba, jakby było twoje, jak sprzątnięte tobie, że inni nawet będą to potem brać za twoje, wyjdziemy „dla nas zawsze będzie, każda śni po nocach o takich jak my, jak ty zwłaszcza, zaraz zobaczysz”, ja się ciebie nie zapytałem dlaczego to zrobiłeś, dławiąc śmiech powiedziałem Lidce nie wierzę, sprzątnąłeś mi, wychodzimy, ty mi to sprzątnąłeś, wychodzimy z zamykanej knajpy, puste te słowa wszystkie jak ta flaszka „jeżeli i w twojej kieszeni jest tak pusto jak w tej flaszce to ten nasz wspaniały wieczór pozostaje nam już tylko ukoronować Teatrem Narodów”, boczna uliczka okna już pogaszone żadnych świateł kamienny wąwóz rozjaśniony tylko szarawym niebem czy jest tu jeszcze ktoś ten obok to też ja nic nie mówi nie mówię to ja rozdwojony lub mi się dwoi w oczach czy widziadło w tej matowej ciemności i zatrzymuję się szedłem trochę z tyłu widzę idzie gdy ja stoję słyszę stuk butów jest ktoś tu jest jeszcze jakiś człowiek, ucichło, przystanął i on „no chodź, myślałeś że nie zauważę chciałeś mi zwiać ja tylko udawałem że nie zauważam, żeby cię teraz rozczarować, myślałeś że ci się uda, że to tak łatwo się udaje, chodź kochany, jeżeli już ja się poświęcam, już nawet nie marząc o uwolnieniu się od ciebie, no czekam, nie zachciewa ci się chyba gonitw po nocy, wiesz zresztą że łatwo cię złapię”, nie uda się i jemu jak i on byłby już tutaj gdyby wiedział że jestem teraz tu w tym mieście, zastanę cię i jesteś już na pierwszych ulicach zanim dojdę do twojego domu nie myślę że łatwo się udaje nie myślałem kurz i ciężki opar tego miasta ciemniał w wieczorze nie znałem powiedzenia o tanich demonizowaniach oczy w tej matowej ciemności już zanim dojdę otoczy mnie ten diabeł spoconego przemykającego pospiesznie pośród tylu i ręka przesuwana po brzuchu czy piersi urwany śmiech „każda śni o takich jak ty zwłaszcza” co by przypominało zrywanie się przeźroczystych wiatrów na długich polanach i nie chcę żeby przypominało i chcę tych kłuć w skórze pleców i głowy nie uda mu się powie „tak oczywiście wychodzimy zaraz na dziwy czekają właśnie na takich” tylko że w jakiś miesiąc lub dwa gdy myślałem że już koniec widywań się z nim powinien czekać na mnie zmąca mnie ten opar szybko pociemniał zaraz się nie myślę że łatwo zaraz
zastanę nie uda się i jemu zwiać zmąca mnie ten
zaraz się przejaśnię powiedział „jesteś wreszcie” ja nie chciałem jechać na żaden zjazd zastanę go powie „dobrze że jesteś” nic co by przypominało przeźroczystych wiatrów zaraz się






Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.
Dodatkowe informacje o autorach i źródle znajdują się na stronie dyskusji.