Strona:Stanisław Czycz - And.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

związku i tam wszedłem myśląc że to wszystko jedno) nie dbałem że składam też w jedno kawałki z różnych wierszy wypisywałem sobie te według mnie poetyckie i jakieś moje słowa na ich łączenie i zrobiło mi się z tego o jeden wiersz więcej i przypadkowo był prawie cały z moich słów i nie gorszy niż tamte, zauważyłem to bez zachwytu, bo tamte i po poprawieniu widziałem nijakie, ożywiała mnie, prócz że magiczne, myśl że bzdur nikt by na maszynie nie przepisywał a potem fakt że w tym literackim piśmie zobaczyłem sto razy bardziej nijakie, napisałem jeszcze dwa, zajmowałem się w tamtym poprawianiu sprawami cudzymi a miałem i swoje, ta robota zaczęła mi się podobać, wciągnęła mnie (wszedłem tam do biura ich związku — nie mówiłem o druku, najpierw skromnie że proszę o ocenę — kazali mi to zostawić i przyjść za tydzień), „po co było to wszystko, i jeszcze ta historyjka z walizką magika?” gdy już wychodziłem (parę słów o niej powiedziałem im gdy tamten przeglądał jeszcze te wiersze), „to zbyt poetyczne jak na prawdziwe” dorzucił drugi, — ale gdy przywiozłem magiczną butelkę i rozerwałem ją i gdy przy tym wyskoczył z niej jakby wybuchł bukiet kwiatów to cofnął się nieomal odskoczył — poetyczne — poezja — żadna z tej ich ze słów —
nie ze słów lecz robiona tymi którzy (w nawet zdychającym człowieku (nie zajmując się zwierzętami jak one nie zajmują się sztuką) jest więcej krwi jest życia i ogarniania niż w jakimś ze słów rodzącym się najświetniejszym poemacie poezji — w ze słów czy dźwięków czy form i kolorów najświetniejszym dziele sztuki) formowaliby ją jak dźwięki symfonię, mieć ich przy choćby miernych udolnościach to nawet zaczątki takiej