Strona:Stanisław Czycz - And.djvu/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dach zaczęły mnie dochodzić najpierw myśli (że tamten trzask i stuk mógł mi się przywidzieć), a potem zdolność poruszania się i podszedłem do bomby (albo że odłamała się i spadła jakaś spróchniała gałąź a ta bomba tkwiła tu może od czasu tamtej walki samolotów), wbita trochę w ziemię sięgała mi powyżej pasa, rozejrzałem się — zwyczajne drzewa liście igliwie i nic już, słońca tak zapalone we mnie nad lądami a nawet wodami, jakich nie przeczuwałem, zgasły,
żarzyły się jeszcze,
i próbowałem potem chodziłem do tej bomby i czasem dojrzałemu w tamten sposób i może jeszcze dojrzewającemu i na każdą porę i na każde miejsce udawało mi się tam w pewnym stopniu powtórzyć w sobie
to osłupienie ze słońcami i tak dalej
było piękniejsze od najbardziej nawet idiotycznych marzeń dzieciństwa
było tak nieprawdopodobne
iż pomyślałem że nigdy kiedy któregoś dnia podchodząc tam nie zobaczyłem bomby i że nigdy nie było nawet tej bomby wrytej o trzy kroki przede mną,
była, teraz leżała przewrócona, udało mi się ją ustawić z powrotem pionowo, za parę dni przewróconą znów podnosiłem, parę miesięcy, i jeszcze, znaczna część mojej młodości — aha że się młodość rozumie kolorowo i porywy „opowiedz mi o swoich młodzieńczych porywach” prosił chichocząc And, „o porywach, o kolorowych słońcach, zacznij może od słońc, ciekawi mnie pod jakimi promykami wyrosło coś takiego”, porywów sobie rzeczywiście nie przypominałem, lecz słońca — już tu o nich mówiłem, i gdy tak chichotał myślałem że takie słońca jemu się nawet nie przyśni-