And (Czycz, 1980)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Czycz
Tytuł And
Wydawca Wydawnictwo Literackie
Data wyd. 1980
Druk Drukarnia Wydawnicza
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

Stanisław Czycz
And
Wydawnictwo Literackie Kraków


© Copyright by Wydawnictwo Literackie, Kraków 1967
„Przyjedź do mnie. Ważna sprawa.”

i podpis, żadnego więcej słowa. I żadnego nie pamiętam od niego, wcześniej lub później, listu czy choćby jak ta kartki pocztowej, podobnie i ja do niego nie pisałem, mimo że czasem nie widzieliśmy się parę tygodni. I nie pamiętam też tej ważnej sprawy (widzę siebie, na tych schodach, przede wszystkim z guzikami), jestem najwyżej pewien że gdy przyjechałem on otwierając mi drzwi powiedział „dobrze że jesteś” bo zwykle to mówił, może i dodał — czasem dodawał — „właśnie czekałem na ciebie”, — na kartce nie ma daty lecz myślę że dostałem ją dawno i tę ważną sprawę — może naprawdę była — mogłem zapomnieć, zwłaszcza że od pewnego czasu niejasno widzę ważne,
niejasno prócz guzików majaczyło mi w myślach wszystko — i prócz jego palców — wtedy gdy zatrzymałem się żeby te guziki jeszcze raz obejrzeć (na tych schodach które przebiegałem dawniej — tak, bardzo już dawno — mając tyle ważnych — to pamiętam, tylko pamiętając nawet wiele spraw z tamtego czasu, nie widzę ważnych — tyle ważnych spraw i spiesząc się z nimi żeby którejś nie zapomnieć, i pod tymi drzwiami na których otwarcie czekałem zawsze z niecierpliwością) i żeby nie zapomnieć wypróbowanego w domu sposobu uderzania każdym, trafiania we właściwe miejsce, i gdy już otworzono mi drzwi i wydało mi się że pomyliłem piętra — i prócz jego palców — czy nie ma dłuższych niż ja — to by mu dawało przewagę — guziki miałem dobre, płaskie i dość duże, spędziłem cały ranek na ich poszukiwaniu w szafach, szufladach, rupieciach na strychu, „tak”, myślałem, „guziki mam dobre”, z Andem rozstałem się parę godzin przedtem, w nocy w tamtym pociągu, i przed południem miałem u niego być; powiedział:
„Przyjedź do mnie. Zagramy sobie w guziki.”





Wieczór kiedy go pierwszy raz zobaczyłem pamiętam wszedłem do tej sali, ja z tego miasteczka na wpół wsi i gdzie wtedy tuż po skończeniu szkoły pracowałem, który o ile kiedy myślałem o artystach o twórcach (wydaje mi się że nigdy — i może na mnie rzeczywiście trzeba było aż magii) to widziałem ich w obcym mi świetle, — w świetle, — i że ci świetliści będą oszukani, więc wydrwieni przeze mnie, tego prawie wiejskiego parobka, i że (a ta myśl nie była tak marginesowa) (uśmieszki na magię, mnie do nich daleko, nie z niej się tu uśmiejemy) że gdy ten numer przejdzie sprawdzę jaki ma smak cała ta sława (musiałem ją widzieć z niczym więcej jak wydrukowanie mojego nazwiska i gdziekolwiek i przy czymkolwiek, nie ja jeden), myślałem że autor tych wierszy nie ma kopii tych maszynopisów albo że nie żyje — z Oświęcimia przecież mało kto wracał, kolega mówił że jego ojciec znalazł te walizkę w oświęcimskim potransportowym pociągu — ze względu i na tę moją logikę numer nie był tak świetny jak mógł go widzieć And, czystego blasku nabrał ten numer od świetlistych, więc nie widziałem ich źle, powiedzieli mi „cynizm”, cynizm mi się podobał, był zawsze gdy czytałem coś czy słyszałem rozmowy namiętnie potępiany i oburzał — i boję się że mi jeszcze — gdy zresztą dalej — choć w innym sensie — nie bardzo wiem co to jest ten cynizm — że mi się podoba boję się bo gesty z rodzaju tych cynicznych są naiwniutkie szczeniackie, „zdumiewająca bezczelność” też mnie ucieszyła, „oszusta” już sam brałem pod uwagę, wiersze były znanego (ale nie mnie) i wybitnego poety i żyjącego (choć nie w kraju bo uciekł — to dodawało mi w ich oczach (wyglądało że sobie takiego wybrałem) naiwności lecz i jeszcze cynizmu) i pokazali mi książkę w której były te wiersze, z wyjątkiem trzech, z dziesięciu które im przyniosłem, więc powiedziałem że te są już moje i jeden z czterech którzy tam byli wziął je i przeglądnął i wymienił nazwisko drugiego Znanego i Wybitnego, tylko nie mieli tam jego książki, mówiłem „moje”, mówili „nie”, „nie moje” powiedziałem wreszcie miałem dość i nieudanego numeru i tej rozmowy (radości z „cynizmu” i „bezczelności” i „oszusta” zaczęły mi się wcale nie tam, tam byłem spłoszony bo dodali „przestępstwo” i że sprawa właściwie pod sąd), „tak” powiedzieli czy powiedział jeden „i czy miało sens, po co było to wszystko, i jeszcze —”, po co? właśnie sam próbuję sobie nieraz chciałem to wiedzieć, gdyby ten dureń nie schował rewolweru tak że potem sam nie mógł znaleźć nie potrzebowałbym (i nie przyplątywałoby mi się — nie wtedy gdy twierdzili, trochę później — myślenie że przecież oni nie robią nic innego — twierdzili że przestawiania że łączenia w jeden wiersz kawałków z różnych, te i inne sztuczki, a lepiej by mówili „sztukę”, robiłem dla utrudnienia identyfikacji z oryginałami — nic innego nie robią oni wszyscy — co ich ożywia w tym przestawianiu przerabianiu tak tysiąckrotnie przerobionego? jest przecież żadne nowe, jest to samo, w innych najwyżej zestawieniach, „po co to” zapytałbyś nie mnie lecz najpierw sam siebie i nazwał cynikiem oszustem i traktując podobnie przesadnie straszył kryminałem (traktując poważnie tę zabawę i siebie w niej, — ale tu się właśnie stąd zaczyna sprawa poważna naprawdę —)), schował ten rewolwer u siebie na strychu, pożyczyłem mu (koledze z lat szkolnych) z miesiąc przedtem i chciałem odebrać i szukając go znaleźliśmy walizkę a w niej przyrządy do sztuk magicznych i parę plakatów zapowiadających — z wyliczeniem sztuczek i tych różnych numerów — znanego i wybitnego magika — Występy wybitnego i znanego w kraju i za granicą magika-iluzjonisty — i te wiersze w maszynopisach, o których myślałem że to jakieś teksty magiczne (zaklęcia?), inaczej by mnie nie zainteresowały, żadne wiersze mnie wtedy nie obchodziły, kolegę nie obchodziły nawet i magiczne i mogłem sobie je wziąć, przeglądałem je wieczorami, tylko ze względu na ich jak myślałem magiczność, nie żeby mi się podobały, lecz któregoś wieczoru pewne w nich miejsca zaczęły mi się podobać, były w moim rozumieniu tej sprawy dość poetyckie, reszta była nijaka (w moim wtedy rozumieniu a nie czytałem dotąd wierszy prócz obowiązkowych w szkole — i z niej chyba miałem to świetliste widzenie artystów o ile miałem) i całe wiersze gdy chwilami patrzyłem nie jak na magiczne uważałem za nieudolne i głównie stąd niezrozumiałe i gdy przyszedł mi pomysł wydrukowania zacząłem je poprawiać (i zastanawiając się wtedy jak ten pomysł zrealizować zapytałem w kiosku z gazetami o jakąś z wierszami, kioskarz podał mi pismo literackie, zdumiało mnie że takie istnieją, stamtąd wziąłem potem adres i pojechałem ale natknąłem się na dom z tablicą ich związku i tam wszedłem myśląc że to wszystko jedno) nie dbałem że składam też w jedno kawałki z różnych wierszy wypisywałem sobie te według mnie poetyckie i jakieś moje słowa na ich łączenie i zrobiło mi się z tego o jeden wiersz więcej i przypadkowo był prawie cały z moich słów i nie gorszy niż tamte, zauważyłem to bez zachwytu, bo tamte i po poprawieniu widziałem nijakie, ożywiała mnie, prócz że magiczne, myśl że bzdur nikt by na maszynie nie przepisywał a potem fakt że w tym literackim piśmie zobaczyłem sto razy bardziej nijakie, napisałem jeszcze dwa, zajmowałem się w tamtym poprawianiu sprawami cudzymi a miałem i swoje, ta robota zaczęła mi się podobać, wciągnęła mnie (wszedłem tam do biura ich związku — nie mówiłem o druku, najpierw skromnie że proszę o ocenę — kazali mi to zostawić i przyjść za tydzień), „po co było to wszystko, i jeszcze ta historyjka z walizką magika?” gdy już wychodziłem (parę słów o niej powiedziałem im gdy tamten przeglądał jeszcze te wiersze), „to zbyt poetyczne jak na prawdziwe” dorzucił drugi, — ale gdy przywiozłem magiczną butelkę i rozerwałem ją i gdy przy tym wyskoczył z niej jakby wybuchł bukiet kwiatów to cofnął się nieomal odskoczył — poetyczne — poezja — żadna z tej ich ze słów —
nie ze słów lecz robiona tymi którzy (w nawet zdychającym człowieku (nie zajmując się zwierzętami jak one nie zajmują się sztuką) jest więcej krwi jest życia i ogarniania niż w jakimś ze słów rodzącym się najświetniejszym poemacie poezji — w ze słów czy dźwięków czy form i kolorów najświetniejszym dziele sztuki) formowaliby ją jak dźwięki symfonię, mieć ich przy choćby miernych udolnościach to nawet zaczątki takiej nie zaświtały w najoślepieńczo surrealistycznych widzeniach żadnego z ryjących w słowach dźwiękach kolorkach, a myśmy zaczętą w tamtym kraju (choć wpółświadomie chyba) trochę zaawansowaną tam widzieli już doprowadzoną do zenitu, zamierzaliśmy tam wyjechać, tę sztukę naprawdę godną oddania się jej do nawet w końcu wejścia nas samych dołączenia do tamtych (milionów tam) w tkankę jej (naszego) utworzonego dzieła —
odskoczył — żadna ich poetyczność poezja ta ich nawet super-głębinowo-surmowa by go tak nie poruszyła (jeszcze przyjechałem — a gdy co druga opero- czy szlagierdonna ma podobną z tą przypadkowością jej primadonnowych początków opowiastkę też mu pewnie poetyczna — gdy dorzucił to „poetyczne” zachciało mi się nagle udowodnić im że żadne poetyczne które miałem za dziewuszkowate zdenerwowało mnie przypisywane mi, obiecałem im przywieźć coś z tej walizki, to mi też obiecali (zatrzymali te wiersze) udowodnić że i te — co przecież już i ja powiedziałem — ale jak sami nie mówią co chcą czy co im chodzi po głowie — kto szlachetny i bohater lecz tę myśl dokończę może przy ich genie W — i te wiersze nie moje), teraz powiedzieli że gdy naprawdę moje — nie mogli ich znaleźć w książkach Innych Znanych I Wybitnych — to żebym przyszedł do tej sali — którą (i swoją tam — jednego lub paru — jasną obecność) raz w tygodniu wieczorem dawali takim młodym zaczynającym pisać, spytałem czy ci młodzi wiedzą o całym tym moim, usłyszałem że oczywiście „krąży to tutaj jak curiosum”, nie wiedziałem co znaczy curiosum, krąży w każdym razie — pomyślałem bez rozradowania,
w tej sali zastałem chłopaka i dziewczynę, powiedziałem im dlaczego tam przyszedłem, nic o całej historii (liczyłem że tamci mnie bujali z tym krążeniem) a ci jednak wiedzieli o niej, lecz mówili mi głównie o wierszach, tych moich, że dobre, że czytali, uprzejmi, życzliwi, niepokojąco — oczekiwałem od nich wzgardliwej niechęci gdy już nie wrogości i tak zwanego odcięcia się ode mnie i już sam się odciąłem postanawiając przed nimi zamknąć się właśnie w dumie z oszusta i cynika żadnych usprawiedliwiań i niech mnie ich z powodu jej jeszcze wrogość większa utwierdzi w tej dumie, czekałem, a tu nagle ta ich — i innych gdy się schodzili — życzliwość, uprzejmość, odczuwałem to jak czajenie się — i może te rojenia mi się nie były tak głupie — ciszę przed atakiem, byłem na niego przygotowany, lecz nie na odwlekanie, denerwująco coraz bardziej i gdy ode mnie trochę odstąpili uciekłem w ciemniejszy kąt sali,
i wreszcie And — jeszcze go nie ma lecz mówi mi o nim Wiczuszek, od razu gdy wszedł i tamci mu mnie pokazali podszedł do mnie: „cześć, jesteś klawy chłop, napisałeś dobre wiersze, widzę że się tu czujesz trochę nieswojo wobec nich a to by bardziej oni powinni wobec ciebie, to beztalencia, tylko my trzej, będziemy się trzymać razem, — co? nie słyszałeś o nim? nic jego nie czytałeś? i o mnie też nie? — no myślałem że jeżeli piszesz jeżeli się interesujesz”, wymienia mi nazwiska, brzmienia niektórych orientują mnie najwyżej że niepolskie, zdziwiony mówi że pożyczy mi jakieś książki, muszę czytać, i jest nagle inaczej (nie z powodu samej treści jego przemówienia, dochodziła mnie słabo, przypomniała mi się jasno po miesiącach), niknie moje przygotowanie (życzliwość tamtych, czułem, była jakaś sztywna, i czy nie jak ta, i już na pewno szczera, z jaką traktuje się pewne zwierzęta, lepsze już tamto poprzednie z biura), Wiczuszek mówi mi jeszcze wiersze któregoś z wymienionych przedtem, i niknie mi napięcie i niepewność,
i tę chwilę, jeszcze po wielu miesiącach gdy Wiczuszek nie jest już tamtym i z szeregu podobnych wieczorów następnych, widzę wyraźnie, jak teraz gdy to wszystko jak gdyby powróciło, przywlekając mi, gdy wiem że dawno przeszło, słowa „Wiczuszek, co się stało, co oni zrobili, z tobą, a gdy i ze mną to inaczej — nie zapominam, że Jesteś Jeden i Co Jest Z Tobą, Jest Jedyne, z nikim więcej, tak, co zrobili, co się stało Wiczuszek?” — (w ten wieczór potem poszedłem z nim, miał mi dać te książki, nie spieszyło mi się jechać mogłem nawet nad ranem wprost do pracy (nie zapominam o niej jeszcze wtedy nie czuję się wiele więcej jak fizycznym, i zresztą na tę fizyczność — choć miałem i życie wewnętrzne — orzę właśnie fizycznie) i nagle gdy Wiczuszek w drodze znów mówi mi wiersze podoba mi się któryś i chcę żeby mi powtórzył) któryś z tych co przedtem nic mnie nie ciekawią gdy mówi mi je w tej sali,
wtedy tam wszedł And — nie znałem powiedzenia o tanich demonizowaniach skojarzył mi się z diabłem (Wiczuszek zaraz go przyprowadził i znów mówił że my trzej z daleka od tamtych grafomanów) — stał milcząc i dopiero po chwili — w której odszedł rozmawiał z kimś i Wiczuszka ktoś zawołał i zostałem sam — znów stojąc nade mną z jakimś półuśmiechem (tak, zapytuje mnie o to, nikt z tamtych łącznie z Wiczuszkiem który gdy mu zacząłem już sam mówić — myśląc że nie wie — wiedział jak oni wszyscy — oczywiście to że przyniosłem nie swoje wiersze — przerwał mi że nieważne, nie mam się tym co przejmować, może wyglądało że się tym bardzo przejmuję) mówi:
— Dlaczego to zrobiłeś?
z półuśmiechem o którym nie wiem co myśleć, może i nie zwracam specjalnej uwagi na ten u niego grymas i przecież widzę po raz pierwszy, dlaczegóż miałbym od razu co myśleć.


Stał na skraju lasu i wykrzykiwał moje imię, z wściekłością z niecierpliwością,
od nowa zaczynałem już chodzić do lasu — nie dla jakichś kojących działań przyrody, las działał na mnie zawsze rozdzierająco,
i z tak dawna, gdy teraz zastanawiam się czy nigdy inaczej, wyłania się:
jestem z matką w lesie, jakby ogromnie daleko od domu, ta nie kończąca się niedziela, wszystko ogromnie dalekie słabe prócz tych zieleni i drzew i niebo wyjaśniałe do prawie lśnienia, cicho i głos jakiegoś ptaka czy gdy słyszę świerszcze to tylko dzwonienie ciszy, pagórkowata polana duszne wonie zielsk albo idziemy dnem wąwozu, zielonym od okrągławych liści jakichś roślin, to macki tej do szaleństwa ciszy i zieloności, uderza gdzieś daleko dzwon, potem kilka, matka wymienia jakiś odległy klasztor, słyszę je jak przez wodę, to zatopione dzwony, razem z tym klasztorem, zatopione jak my, w tej zielonej w tej do bólu mdlącej baśni, już z niej nie wyjdziemy, nie będzie nigdy domu, nigdy końca tej niedzieli, jest mi słabo, do szaleństwa to samo, to samo, bez końca, jak gdy będę czytał kiedyś później bajkę o rusałkach i jakichś jeziorach podobną do wielu już znanych lecz w tej, w tej, nie wiedziałem, dalekie, coś mdląco słodko, coś się powtarzało, miałem to w sobie już po paru kartkach, i dalej było nic tylko echo tego, mdląco aż do bólu, uparcie to samo, i koniec gdy doczytałem połączył mi się z początkiem, nie było końca i śniło mi się to po nocach tak wirujące wokół mnie daleko od wszystkiego, coś to samo, to samo, i pojąłem dopiero po latach że ta bajka była wierszowana choć wydrukowana była jak proza, i wreszcie nie mogę powstrzymać płaczu mimo iż wiem że matka mnie za to zbije —
rozdzierająco, nigdy inaczej, i również nie dla tych działań chodziłem do lasu, przed którymi, choć już nie takimi lękowo dziecinnymi, broniłem się jakby przymykaniem oczu, prawie niepatrzeniem,
nigdy dla żadnych jego działań lecz nie mogłem usiedzieć w domu a nie chciałem nikogo spotykać,
zanim miałem tam schowany rewolwer, a potem i bombę, mniej już schowaną,
rewolwer był duży cieszył mnie jego ciężar mam podobnie jak szarpnięcia w momencie wystrzału jakby zachowany w mięśniach ręki jak wokół pasa chłód naboi które nosiłem za koszulą, dzwoniło mi może w uszach po każdym strzale lub pamiętam to dzwonienie ze strzelań w piwnicy lecz nie słyszałem echa w tym lesie i w nocy strzały jednak musiały się nieść daleko, mogły kogoś zainteresować, nie wolno takich rzeczy mieć, „niech więc przyjdzie” nasłuchiwałem wytężałem też wzrok, „no podejdź podejdźcie, właśnie na to czekam” dodawałem sobie tak odwagi przechodziło mnie lekkie drżenie na myśl że usłyszę te zbliżające się kroki, las w podmuchu wiatru nagle jakby oddychał i szeleściły liście poruszone zawsze chyba wiatrem żadnymi krokami lecz w jakiejś chwili odskakuję od pnia buka o który byłem oparty i strzelam we wszystkich kierunkach skąd dochodzą czy dochodziły szelesty i znów oparty plecami o drzewo nasłuchuję,
bombę zobaczyłem nagle, w jasny dzień, nagle i tuż przed sobą, że było jakby spadła w tym momencie (i błysnęło mi w świadomości że słyszałem jakiś trzask i stuk uderzenia w ziemię — i czy się właśnie nie odwróciłem za tym i zobaczyłem bombę) i że zaraz wybuchnie — parę najbliższych drzew kęp trawy sosnowych igieł i liści nabrzmiało mi całą ziemią słońcami gór i równin widziałem rozzłocone brzegi plaż w jaskrawym pobłękitnieniu jakieś zbliżone twarze wszystko powiększone bliskie że już jak we mnie tak na to rozszerzonym łuskę odgiętą z kory sosny zobaczyłem jak chmurę ze słońcem wybłyskującym spoza jej rozżarzonych brzegów leżące igły sosen znane mi dotąd stopione w brudną szarość jakby rozsunęły się odskoczyły od siebie wielkie i rozpłomienione wszystkimi kolorami w strzępie pajęczyny zwisającym ze zgiętego źdźbła trawy zdawały się połyskiwać morza słyszałem bicie ich fal w ten ląd rude plamki u szczytu tego źdźbła widziałem jak czerwone miasta powietrze jakby ożyło pulsowało czułem na oczach i skórze twarzy ucisk tych jego drgań — było to najwspanialsze z osłupień, nie pierwsze,
ale poprzednie nie było tak czyste i w tym może i wtedy też pobłękitnieniu widziałem głównie śnieżyste lśnienia, to było niebo i szaty aniołów, może i samego Boga, nie widziałem więcej prócz niewyraźnych zarysów tych szat w całym tym wytężeniu strachu przed jakąś straszliwą karą za grzechy wpajaną mi od nieomal niemowlęctwa, strachu przed może samym zobaczeniem Boga już za sekundę za dwie, wytężeniu w którym ja żywy jeszcze jakbym się sam już z tego życia wydzierał tam i już tam prawie byłem, lecz i myślałem o uskoczeniu gdy bomba spadnie obok, te bombowce zaatakowane zrzucały pewnie dla odciążenia się ładunek, zjeżdżałem na sankach, nie słyszałem samolotów lub się do ich przelotów przyzwyczaiłem, rozległ się grzmot, ten przeraźliwy trzask, byłem z hukami już oswojony, żaden nie był taki, może iż nie tak bliski, to było jakby w mojej głowie rosło drzewo i w to drzewo uderzył piorun, wydał mi się ten trzask całkiem nieziemski lub właśnie tylko w mojej głowie że to w niej mi tak strzeliło pękła mi może od mrozu i zacząłem ją macać bomba spadła powyżej mnie z tyłu i niczego nie widziałem i nie czułem podmuchu, zacząłem siedząc na tych sankach po ukończeniu zjazdu macać głowę, poderwał mnie skowyt i ryk samolotów podobny chwilami nawet do wrzasku świni i klekotanie działek i trzask dalszych bomb i biegłem pod dom i to wyraźnie już ziemskie też chwilami czułem jak nie poza mną a jakbym ja nagle tak śpiewał całym swoim ciałem —
to koncertowo-muzyczne nie jest wyłącznie z siuśkowato-cacusiowatych genowatych W obrazkowań, słyszałem o bombowcach wyposażonych jeszcze w rzeczy wyłącznie śpiewne, takie komory otwierane w chwili nurkowania rozdzierane w nich powietrze wydaje ten dodatkowy dźwięk,
zupełnie orfeuszowy; poruszający nawet najtępszego; Orfeusz poruszał zwierzęta nawet i drzewa i zdaje się też skały; zresztą całkiem nieczułych na muzykę jest mało; ktoś to pomyślał i zatroszczył się o pełnię przeżyć natury estetycznej; i pełnię harmonii; poruszającej w sposób pożądany;
ten tak prosty pomysł wydał mi się z pogranicza genialności, i poetycki, w sensie dzieła już prawie takiego jak później z Andem widzieliśmy zamierzając dla niego wyjazd i oddanie, zaczynającego się wprawdzie elementem jeszcze z tych zwyczajnie sztukopięknych ale swą pełnię i istotę osiągającego już w żadnym z tych martwych elementów —
biegłem pod ścianę domu osłonić przynajmniej plecy, i nawet w tych już pod ścianą anielsko-niebiańskich widzeniach myślałem o życiu o zaświatowym wprawdzie i przejmującym mnie strachem ale życiu, jak jeszcze o pierwszym gotując się uskoczyć przed bombą, czepiałem się żebraczo życia kuliłem w nadziei, nie z poddania się świetnemu rozszerzeniu i napełnieniu, zmącone było tym liczeniem, i nawet jeszcze radością gdy płonął i spadał samolot (niestety nie spadł, nie płonął, te drgające płomyki u skrzydeł były może błyskami z luf jego działek — to „niestety” wzięło mi się tu chyba z marzeń kiedyś i rozmyślań o czymś co mogłoby wszystko z powietrza prócz ptaków i podobnych stworzeń strącić raz na zawsze roztrzaskać, wiodło mnie też i tak),
dopiero tam w lesie ta wielka czystość, dojrzewałem do tego przez tych parę lat rosła we mnie gotowość odsłaniając mnie już z liczeń i nadziei to więc nastawienie na niezmącony pełny odbiór, — po paru sekundach zaczęły mnie dochodzić najpierw myśli (że tamten trzask i stuk mógł mi się przywidzieć), a potem zdolność poruszania się i podszedłem do bomby (albo że odłamała się i spadła jakaś spróchniała gałąź a ta bomba tkwiła tu może od czasu tamtej walki samolotów), wbita trochę w ziemię sięgała mi powyżej pasa, rozejrzałem się — zwyczajne drzewa liście igliwie i nic już, słońca tak zapalone we mnie nad lądami a nawet wodami, jakich nie przeczuwałem, zgasły,
żarzyły się jeszcze,
i próbowałem potem chodziłem do tej bomby i czasem dojrzałemu w tamten sposób i może jeszcze dojrzewającemu i na każdą porę i na każde miejsce udawało mi się tam w pewnym stopniu powtórzyć w sobie
to osłupienie ze słońcami i tak dalej
było piękniejsze od najbardziej nawet idiotycznych marzeń dzieciństwa
było tak nieprawdopodobne
iż pomyślałem że nigdy kiedy któregoś dnia podchodząc tam nie zobaczyłem bomby i że nigdy nie było nawet tej bomby wrytej o trzy kroki przede mną,
była, teraz leżała przewrócona, udało mi się ją ustawić z powrotem pionowo, za parę dni przewróconą znów podnosiłem, parę miesięcy, i jeszcze, znaczna część mojej młodości — aha że się młodość rozumie kolorowo i porywy „opowiedz mi o swoich młodzieńczych porywach” prosił chichocząc And, „o porywach, o kolorowych słońcach, zacznij może od słońc, ciekawi mnie pod jakimi promykami wyrosło coś takiego”, porywów sobie rzeczywiście nie przypominałem, lecz słońca — już tu o nich mówiłem, i gdy tak chichotał myślałem że takie słońca jemu się nawet nie przyśniwały, i mocniejsze od uścisków wśród bzów mokrych, gdy wypadły mi może na czas uścisków, zresztą miałem jakieś i ja te uściski i pękły mi te różowe szkiełka dość prędko, zastanawialiśmy się jakimi drogami dochodziliśmy tak do siebie, czy już zanim się zetknęliśmy pokrewieństwa, on się zastanawiał bardziej i inicjował te rozpatrywania bo mnie powodów do chichotań było już w sam raz, prócz tego że mam rewolwer nie wiedział więcej, nie opowiadałem mu, opowiem mu może za chwilę pewną historyjkę, lecz o cóż w tych uściskach pomijając gdy się zdarza to co i samemu załatwione nie jest gorsze o cóż w nich chodzi, emocje tam w lesie miałem co najmniej podobne i już nie ze samych tylko dekorowań i dla ich wzmożenia dokłada niejeden zabarwienie śmiercią miałem też rzeczywistsze, rzeczywistsze mówię a wpółzwierzęcy dzikus co na widok człowieka jeży sierść ja z tym rewolwerem i bombą nie byłem do ich opowiastek dla niedorozwiniętych to ich gen W nie wynurzając się z papieru porósł tak baśniowo sierścią i zwidziały mu się wilcze kły mogłem nawet nie mówić przed chwilą o swojej pracy, moje życie wewnętrzne zaczynało się po południu, też gdy chodziłem jeszcze do szkoły, i z wiosną do jesieni, moja Persefona w powłoce ze stali, ale mam może siedemdziesiąt lat i co mnie obchodzi tamto i że znaczna część mojej młodości zeszła mi na podnoszeniu bomby ciągle mi przewracanej stary dziad i chory i coraz mi słabiej i naprzeciw innym uściskom już zdają się podnosić ci na łysej czaszce włosy wyrosną ci te włosy na ten strach i nie widzisz w tym słońc będzie mocniejsze i nie zobaczysz niż wszystko co mogło być mocne odwracasz się łysoniu wstecz to może mam patrzyć jak podchodzi wypatrywać z tęsknotą, podchodzi jak narzeczona młoda, on w końcu wybrał te uściski, ja mam czas i teraz dotknąłem głowy i czuję że mam włosy, przed chwilą czułem że nie mam, pewna powiedziałbym równoczesność czuć, lub dotknąłem się w tyłek, nie wiadomo jeszcze czy nie siwe, noc idzie i trochę mnie zmąca to pierwsze uderzenie zaraz się uspokoję przejaśnię — —
od nowa zaczynałem chodzić do lasu, tamto wydrukowanie mojego nazwiska gdziekolwiek i przy czymkolwiek a nawet trochę więcej miałem już za sobą, sprawdziłem ten smak, mogłem wracać do życia wewnętrznego poprzedniego, jeździłem jeszcze czasem choć już (zanim wprost do domu Anda) nie na zebrania, wychodziliśmy zaraz stamtąd, nocne ulice knajpy mogłem i z tym już kończyć, zaczęło się z tamtym, i pragnienia w tamtym rozbudzone wielkiej forsy i sławy miałem też za sobą, sprawa forsy wyjaśniła mi się zaraz rozwiała, sławy nie tak zaraz, może naprawdę bym wrócił, tylko że potem któregoś dnia, w miesiąc lub dwa po tym jak on stał na skraju lasu i wołał do mnie — —
z wściekłością i niecierpliwością, jakby był pewien że jestem obok że schowałem się może za jaki krzak a on nie ma ochoty na głupią zabawę, wracałem od bomby, postawiłem ją a potem tam leżałem, dzień był upalny zachciało mi się pić i szedłem do domu, z rewolwerem w ręce i rozglądając się i myśląc o bombie czy jeszcze stoi i kto mi ją przewraca i gdy usłyszałem Anda to w pierwszej chwili nie zdziwienie (on nigdy dotąd u mnie nie był, nie chciałem i choć tym goręcej obiecywał mi swój przyjazd kończyło się na tym, zresztą że to mnie ktoś woła i że on zorientowałem się może dopiero gdy go zobaczyłem — u mnie w domu się dowiedział że poszedłem do lasu) nie zdziwienie lecz myśl o zabiciu go, ruszyłem szybciej z lekkim już szumem w głowie, nogi zginały mi się jakoś za miękko, zobaczyłem go, stał tyłem do mnie, szybciej jeszcze szybciej, on się odwrócił zobaczył mnie krzyknął znów czy coś powiedział i to mnie jakby wyrwało z tego szumu i rzuciłem rewolwer w krzaki malin obok; wyglądało że on myślał że to niosłem grzyba:
— Czemuś tego grzyba rzucił?
— A, bo nie lubię grzybów. Zresztą to był zdaje się trujący.
— To po cóż go brałeś?
— Zdawało mi się przedtem że dobry.
Spytał mnie czy wiem po co do mnie przyjechał, powiedziałem że nie.
— Przyjechałem po rewolwer.
— Prawda, chcesz się kropnąć, i ja mam być potem z Lidką, pamiętam. Chętnie ci go dam, ale
— ale co?
— Dam ci go.
— Najpierw jednak coś zrobimy, coś sobie pomyślałem, przyjechałem po rewolwer i po ciebie. Wiesz że mnie nie zależy już na niczym
— wiem, nie widzę u ciebie nic na czym by mogło zależeć.
— To jasne widzenie orientuje cię chyba że i ty nie masz nic do stracenia,
mówił o napadzie na pewną knajpę, ma to przemyślane, musi się nam udać, będziemy mieć wreszcie forsę, więc do wyboru dziwy, w ogóle co nam się zachce, zdecydowany z sobą skończyć pomyślał że skazaniec gardzący szansą zakosztowania tak zwanej urody życia w tych co mu jeszcze zostały dniach jest frajerskim durniem
— i pomyślałeś w tym sensie też o mnie — wtrąciłem.
— Za ciebie; wiem że jesteś w myślenie ubogi więc cię wsparłem.
— Sam już o takim napadzie myślałem — powiedziałem (niezupełnie zresztą kłamiąc).
— To cię nie doceniałem. Zabieraj rewolwer i jedziemy; gdzie go masz?
— A jak się nam nie uda?
— Będziemy mieli rewolwer. Jesteś już, powiedzmy, zdecydowany skończyć i obojętny ci dzień i sytuacja; z najprzeróżniejszych czy nie podoba ci się bojowa; zginąć na polu chwały, co?
— Ale rewolwer mam schowany w lesie daleko stąd a teraz chce mi się pić i muszę iść do domu.
Poszedł ze mną, napiłem się wody, wróciliśmy do lasu, idąc opowiadał mi swój plan, po jakiejś godzinie łażenia po lesie powiedziałem:
— Bujałem cię, nie mam rewolweru, pożyczyłem go koledze który wyjechał na wakacje, wiec dopiero gdy wróci.
(niezupełnie kłamiąc powiedziałem przedtem że sam już o takim napadzie myślałem, przychodziły mi czasem pragnienia tego jak on mówił zakosztowania a nie zapowiadało mi się z mojej pracy, od dzieciństwa już nie tylko obserwowanej i nigdy ta harówa na nic więcej prócz dalej dziadostwa trwale oblepiło mnie tam daleko raz a dobrze, z tak raz a dobrze na określonym torze ustawionego całego mojego życia ale niedużo więcej niż na nim zależało mi na tamtym zakosztowaniu żeby aż planować konkretne działania, chyba Andowi też nie zależało bardziej, miał może tylko więcej zapału lub z pomyśleniem przychodziło mu zaraz działanie, nie trafił u mnie na chwilę akurat tych pragnień, ani na chwilę w której myślałem że dam mu ten rewolwer gdy mi tak mówi że chce skończyć, mówił mi to i ja obiecywałem mu dać rewolwer już parę razy, pomijając że mówienie jego do mnie — i do niego moje też chyba inaczej nie dochodziło — było już prawie takie jak te z czasu wojny komunikaty radiowe „Klementyna wychodzi za mąż” czy „zakwitły żółte tulipany”, zdania zrozumiałe i z sensem lecz chodziło nie o jakąś Klementynę czy tulipany, wtajemniczeni dla których były nadawane wiedzieli o co — choć on swoje gadanie nadawał dla mnie a ja swoje dla niego, no pewnie)
Siedzieliśmy potem na wzniesieniu z którego las było widać ciągnący się aż po horyzont, niebo po zajściu słońca czerwieniało na zachodzie, powiedział nagle (już przecież nie rozmawialiśmy na te tematy) o którymś moim wierszu, że w tym lesie przypomniał go sobie, powtórzył mi parę słów tego wiersza, nie odezwałem się, nie wiedziałem co o tym jego mówieniu sądzić, gdy wstał podniosłem się również lecz powiedział że nie muszę go na tę stację odprowadzać (dom miałem w innym kierunku), pomyślałem że rzeczywiście nie muszę i pokazałem którędy ma iść, ale zaraz przyszło mi do głowy że nie poszedł na stację lecz zatrzymał się w pobliżu czy zawrócił żeby mnie śledzić lub żeby (przemknęło mi nagle przez myśl) iść po rewolwer, udawał przedtem że wziął go za grzyba, poszedłem więc za nim i zobaczyłem jak schodził z tego wzniesienia szedł w kierunku stacji nie oglądając się, spieszyło mi się przedtem do bomby, zobaczyć czy jeszcze stoi, teraz usiadłem, wstałem bo znów przypomniał mi się rewolwer, trzeba go było odnaleźć w tamtych malinach póki nie całkiem ciemno i schować.


Z początku mówił o poezji (gdy go poznałem), mówił sugestywnie, wznosił jakby Pałace Poezji i przed słuchającym go zdawały się otwierać jaśniejące bramy tych budowli do wejścia w ich posiadanie —
„wyjdź przyjacielu” (nie z tych pałaców lecz z mieszkania Anda) powiedział Wiczuszkowi który okazało się widział te wznoszenia głównie dla siebie — zajmując najwyższe kondygnacje dawał nam jednak, z wielkodusznością właściwą największym, piętra tuż pod sobą, ten gen (gen — od geniusz, zamiast genialny Wiczuszek czy Wiczuszek-Geniusz mówię gen Wu, jest to poetycki skrót, najmniej słów, według lekcji Odrzutowca) ten Książę Poezji przez jakiś czas nas tym bawił, nagle Anda przestał — „wyjdź przyjacielu” któregoś dnia gdy ten wpadł z codzienną porcją zapisanego papieru czytać to podniesionym i piskliwym głosem (a And i ja gdy akurat byłem — słuchać i adorować),
przestał bawić, siedzieliśmy raz z Andem w knajpie notowaliśmy na bibułkowych serwetkach jakieś swoje improwizacje, żeby iść z tym do Wiczuszka „zrobimy mu nasz wieczór autorski”, „w skromnym hołdzie za wszystkie jego autorskie wieczory i poranki i południa” (których nam nie żałował), poszliśmy, czytaliśmy, gen W słuchał nabożnie i gdy potem zmięte serwetki rzuciliśmy pod piec podniósł je wyprostował, plótł że skarby i że każdy nasz świstek kiedyś do muzeów dla tysięcy czy milionów ludzi „co wy robicie?!” „i pijecie a to przecież zabija talent” i mówił to poważnie,
„skądże, on to przecież poważnie” mówił And, czytaliśmy wiersz gena W w jakimś piśmie, wydawał mi się nie najgorszy, pleciugowatość brałem za zamierzoną, brałem za ironię, myliłem się, And miał rację „nie — mówił — nie, ja tego już, to już przechodzi wszystko, jeżeli ten Profesor ma wszystkie klepki w porządku to mnie klepki już się rozsypały lub nie miałem ich w porządku nigdy” (ten Profesor (polonistyki) był preparatorem nr 1 Wiczuszka w gena i był w pewnych kręgach Autorytetem i Świetnym, miał więc gen W — o zaraz, przychodzi mi tu na myśl „has had a pig-headed father” — gdyby podobny idiom stworzyć w języku polskim (posługując się tym Profesorem — polonistyki — i jego Świetnością) to czy by (i chwałę tego dokonania — genWgenezowskiego — przyznać by wypadło chyba w całości jemu — Fundamentowi tego dzieła) zamiast „z głową świni” (ten w cytowanym powyżej ojciec) nie powiedzieć — o kimś (na określenie tego kogoś notorycznej a na dodatek Autorytatywnie Świetnej głupoty) — „z głową pawiana”, „pawianogłowy” — jeśliby pawian wziął nazwę bardziej od pawia niż od wargi — child who has had — ),
gdzieś pomiędzy tymi wznoszeniami a już rozwalaniem później tych budowli mówił jeszcze o Rewolucji Październikowej, nie tyle o istocie co stronie, no, powiedziałbym, arenowej, również i psychologicznej, w jego mówieniu przeważały obrazy, i głównie nocne, pełne łun i zgiełku tłumów gotowych na wszystko, trudno je powtórzyć, jakiś na przykład plac oświetlony pożarem i reflektorami samochodu pancernego, twarze zwrócone w kierunku gdzie ma się pojawić któryś z przywódców, zakołysanie się tłumu okrzyk wpółskowyt gdy on już się pojawia, stoi mówiąc, porywa, ma ich we władaniu, jest jak uciszający morze, aby za chwilę rozpętać je skierować w pożądane uderzenie (pamiętam też, zauważył raz że wszystko co o tej rewolucji napisano, co czytał, jest tak mdłe w zestawieniu z jej Wielkością, że po prostu obrażające, i nie tylko ją i tych co brali w niej udział, lecz i jego „tak, mnie osobiście to obraża”),
zamierzaliśmy tam wyjechać, tamten kraj, gdy mogło w nim zaistnieć coś tak Wielkiego, był dla nas krajem wszelkich możliwości, nabrałem i ja zapału do tej sztuki której już można było się oddać — oddać się najpierw do dyspozycji tamtym przywódcom, powierzyliby nam też pewne dysponowania —
pomyślałby najpierw o udowodnieniu tych udolności tu w swoim kraju żadnego ich potwierdzenia mógłby te co gdy nawet tylko próbki udolności robić z większą dbałością, zdaje się pisał z nie większą niż tamte w knajpie improwizacje, to byśmy —, ale w chłodzie z jakim były przyjmowane stygł zapał, nagryzmolone co bądź i jak bądź słusznie mógł uważać za lepsze od wszystkich opusów gena W ale po cóż tak brał pod uwagę, których rozumowania sam przecież nie pojmował, preparatorów gena W, którego też słusznie mógł uważać za kiepskiego swojego ucznia, gen W z materiałów wynoszonych z budowań Anda zdawało się niebotycznych i później równie porywających rozwalań (widywali się jeszcze) klecił budki dla krasnoludków i tym podobnych zwierzątek, And tamto mówieniem na razie niczym więcej, gen W natychmiast uskarbiał milionom, powiedziałem że widział dla siebie i rzeczywiście sam wlazł, w te budki, on więc tak widział tamte budowania, wlazł słyszałem niedawno że mówi iż jest wilkiem czy lisem, nie pamiętam, jakimiż więc zwierzątkami są jego preparatorzy w gena, wleźli tak samo w te budki, on mówi to im, nie obchodzili go nigdy inni którym nie był gen W, kto szlachetny i bohater niech do Wysokich frajer próbuje bojowych podskoków do złych silnych a ja sobie upodobałem pochylać się, w te budki, mówi im że jest wilkiem (czy lisem) czyli ostrożnie bo może ugryźć, wszystko możliwe z tej kupy papieru i preparowań, biedne dziecko (-wilczek), child who has had a pig-headed father, — i byśmy może ani ja tych słów ani on (And) żadnego jakiemuś ich genowi, poświęcił genowi W wierszyk-gadaninę o wyrażaniu zapachu w poezji, przerywa ją mówiąc mu (genowi W, w którego mieszkaniu ta ich we wierszyku gadanina) żeby otworzył okno (czy może wyniósł wiadro stojące przy łóżku) bo bardzo czuć szczyną, przerywam i ja,
chyba w czasie tamtych rozwalań moje z Andem rozmowy nabrały na dobre rysów tego niepewnego i jak porównałem do komunikatów z czasu wojny zrozumiałych jedynie dla pewnych wojskowych grup operacyjnych to by te wzajemne wtajemniczone grupy były w końcu wybite w nas prawie co do nogi po dziesiątkowaniu ich od początku, już od początku nasze rozmowy miały te rysy. On mi od początku działał na nerwy.


tylko że potem w miesiąc lub dwa po tamtym z nim w lesie spotkaniu zastałem dół w miejscu bomby, była prawie wszystko (od nowa gdy uważałem za skończone tamte epizody) mojego życia wewnętrznego a co miałem z zewnętrznego mógłbym tylko tępo i żebraczo widzieć życiem i pomyślałem że skoro jej już nie ma, pomyślałem: „— za mocno ją przewrócił — skurwysyn — żebym choć widział to, żebym tu był — przy swojej śmierci — nie tego skurwysyna, moje życie wylatywało tu w powietrze, ja o tym nie wiedziałem — to jakbym teraz miał żyć po swojej śmierci — wszystko — pozostał mi jeszcze rewolwer i gdybym nie był tchórzem —”, no, patetyczne histeryczne myśli, lecz nie mniejszym komedianctwem jaśniały tam drzazgi pokaleczonych paru drzew i ten dół przede mną i złociście migotał wczesnojesienny poranek, i mnie ta arlekinada nastroiła na ten styl, ale i głębiej było mi dość próżniowato naprawdę.


— wiem że ci się Lidka podobała i równocześnie, choć to dla mnie niepojęte, ona cię dość lubi, a ty przecież nie będziesz miał nigdy żadnej dziwy, wyłączając ślepe czy obłąkane
— została twoją żoną a nie wygląda na ślepą czy obłąkaną
— miłość jest ślepa i obłąkana ale że w tobie się jakaś zakocha przypuszczać mógłby tylko ślepy i obłąkany, wiec pomyśl, to jedyna okazja; i jeszcze syn, i udany, a ty nie jesteś chyba aż tak tępy żeby podejrzewać że uda ci się zrobić już nie mówię syna i udanego ale cokolwiek gdyby ci się trafiła kiedy ta upośledzona.
— W dupie mam taką rozmowę; — (bo on ją zaczął od tego że chce ze mną porozmawiać, i porozmawiać poważnie) — mam w dupie; zasmucasz mnie; ja myślałem że jestem przystojniejszy od ciebie.
— Przynajmniej teraz spróbuj pomyśleć przytomniej; już proste kupieckie pomyślenie zorientuje cię, że to dla ciebie złoty interes.
— — Tak. — Będę cię zawsze serdecznie wspominał.
— Chciałbym teraz żebyś mi przyrzekł
— przyrzekam ci
— przyrzekł że się z nią ożenisz, będziesz z nimi, korzystaj i z tego że nie mam czasu szukać im kogoś lepszego, i w twoim też interesie jest mi ten czas jeszcze skrócić, bo mógłbym znaleźć lepszego.
— Tak.
— I chciałbym ci jeszcze powiedzieć
— idę już na pociąg, muszę przecież jechać po ten rewolwer, zastanawiałem się nieraz czemu sobie tego nie zrobisz w inny sposób ale pojąłem że na przykład żyletką jest ordynarne i jakieś takie nieefektowne
„to wydarzenie byłoby ciekawe, ożywiające mnie na parę dni, a jeżeli nie mówił poważnie, nie ma tego zamiaru, będzie też ubaw, przywiozę ale dam mu do ręki pod warunkiem że zrobi to przy mnie i natychmiast, zobaczymy” — tak mniej więcej chodziło mi po głowie w różnych przedtem i potem chwilach gdy myślałem że mu ten rewolwer przywiozę.


— Tym durniom.
— Sam chciałeś.
(sam zaproponował, byłem i ja w lekkiej alkoholicznej euforii, poszliśmy do tej piwnicy Artystów, mówić tam swoje wiersze, i w samym środku nastroju ubawowo-różowego zeskoczył z podmurówki kominka gdzie staliśmy mówiąc te wiersze „tym durniom” pociągnął mnie za sobą, spochmurniały nagle czy wściekły, wyszliśmy)
— Dla ciebie; nie poszedłbyś tam sam, chciałem ci sprawić radość, dureń najlepiej odpoczywa raduje się wśród durniów.


„Ja tu odpoczywam” — w jakby dziecięcy wózek wprawiony jest przy pomocy sznurków i kawałków materaca człowiek bez rąk i nóg bez nawet ich śladu że pod szmatą którą jest przyodziany wygląda jak lalka której ręce i nogi odpadły, ma przed sobą na żelaznym pręcie umocowane organki fałszuje na nich modną melodię, śródmiejska ruchliwa ulica i Anda zauważam dopiero gdy jestem tuż obok, stoi zwrócony twarzą wpół do ściany wpół do tamtego nie do wystawy sklepowej która jest dalej i zresztą on jest od niej odwrócony i blisko tamtego i ktoś obcy mógłby w pierwszej chwili wziąć ich obu za jakąś parę, myślę najpierw że on na kogoś tu czeka, nie zauważył mnie staję przed tą wystawą, ale po chwili podchodzę do niego, jest trochę jak przebudzony, mówi „ja tu odpoczywam — patrzę i słucham — wielki koncert organowy — nie podejrzewałem że mi się kiedy trafi coś takiego, dawno już tak nie odpoczywałem”.
„Co sądzisz o tych trupach?” — pod ścianami i na ławkach i obok ławek, jakieś dziecko śpiące w objęciach kobiety wpółleżącej, inne mamroczące czy popłakujące, ktoś się porusza poprawia, ktoś wstaje, ktoś wszedł, szuka miejsca, szarzy nędzni i brudni jak cała ta poczekalnia dworcowa, wchodzi milicjant, podnoszą się ociężale gdy budzi tych pod ścianami, każe im wstać, wychodzi i znów się tam układają, paru z kuflami piwa słania się przy bufecie, późno, noc prawie — „bo to są przecież trupy” mówił stojąc tuż nad leżącymi czy siedzącymi i podnosili na nas oczy gdy on mówił to głośno jakby naprawdę uważał że to są trupy, odprowadził mnie wtedy do pociągu zatrzymał się tam zdawał się być zachwycony „dlaczego mi nigdy nie mówiłeś o tym?”, odprowadzał mnie potem często i kupując peronówkę mówił „popatrz, tak tanio a przecież widowisko warte skarbów faraonów, i oczu faraonów, w tak skromnej salce i na tak skromnym uboczu ten Teatr Narodów”, czasem szliśmy tam wcześniej niż potrzebowałem i potem wychodził ze mną na peron i myślałem nieraz że gdy już ruszał mój pociąg i odjeżdżałem on jeszcze tam wracał.


„Piękny” myślę i przypomina mi się rzeczywiście wizerunek Ukrzyżowanego który widziałem w jakimś kościele, wizerunek trochę sczerniały, (myślałem z obawą czy go zastanę w ten wieczór mijałem tylu ludzi, jest sezon wakacyjny wyglądało jakby wszyscy którzy nie wyjechali wylegli na ulice planty place tarasy kawiarń, nikogo w domu, ten wieczór nastroił mnie na choćby porozmawianie z kimś, bliskość już jakąkolwiek, usiłowałem sobie przypomnieć kogo tu jeszcze znam, jakiś ból z którym myślałem o powrocie zaraz na tę prawie pustą stację i do podobnie o tej porze pustego pociągu rozluźnił mnie trochę i powiedziałem mu (był w domu; sam; wpuścił mnie, weszliśmy do pokoju oświetlonego nocną lampą, usiedliśmy) powiedziałem mu (gdy przecież naprawdę to myślałem a nawet w paru ostatnich dniach rozważałem) że jestem Mistrzem Cierpienia — tylko to, żadnego rozwinięcia bo natychmiast poderwał się), w tym słabym świetle przysłoniętej abażurem lampy stoi z uniesionymi rozkrzyżowanymi rękami i nie tylko włosy ale i on cały jest w tym półmroku prawie czarny — „mistrz cierpienia?! ty?! i do mnie?! ty mnie to chcesz — to tak jakbyś wiszącemu na krzyżu Chrystusowi przyszedł pokazywać swój skaleczony palec! tak! to właśnie ja! ja jestem ukrzyżowanym kutasem!”, „piękny” myślę „piękny jest w tej pozie i recytacji”.


czy go zastanę
nie będzie w naszej rozmowie jak zawsze nic co by przypominało odsłanianie się pąków drzew czy zrywanie się przeźroczystych wiatrów na długich polanach lub polach za miastem, słońce zachodziło tak czysto, ale w oparze który szybko gęstniał, i nie chcę żeby było, mijałem tylu, czekać na tramwaj niecierpliwiło mnie, szedłem szybko i zaraz spocony czułem piekące kłucia w skórze pleców i głowy, czy go zastanę, i chcę tych kłuć, przypominały mi takie same sprzed roku czy dwóch, powinien czekać na mnie przyjeżdżałem zwykle w takie wieczory, tylu i jakaś ręka na plecach kobiety jakaś obejmująca przesuwa się po szyi czy piersi czy brzuchu jakiś urwany śmiech zaraz wyjdziemy i mam ci coś powiedzieć i odpowiem jeszcze na wiele a czy będzie jakaś dla nas moja będzie rzekł Świdryga ta pierś i ta szyja czy będzie dla nas tak późno opowiem ci na początek pewną historyjkę potem wychodziliśmy z knajpy, historyjkę którą opowiadał mi o tobie ktoś nie stąd, i na twoje rozpatrywania dróg i promyków, ale znał cię wystarczająco żeby wśród wielu opowiedzieć mi i tę, tak, o tobie, że przyniosłeś wiersze znanego wybitnego i oficjalnie nie istniejącego bo uciekł i bezczelnie cynicznie twierdziłeś że twoje, po dokonaniu tam paru przekształceń całkiem niedbałych, uważając ich najwidoczniej, i też bezczelnie cynicznie, za bandę durniów, dlatego to zrobiłem bo nie wiedziałem że ci się tak spodoba, jakby było twoje, jak sprzątnięte tobie, że inni nawet będą to potem brać za twoje, wyjdziemy „dla nas zawsze będzie, każda śni po nocach o takich jak my, jak ty zwłaszcza, zaraz zobaczysz”, ja się ciebie nie zapytałem dlaczego to zrobiłeś, dławiąc śmiech powiedziałem Lidce nie wierzę, sprzątnąłeś mi, wychodzimy, ty mi to sprzątnąłeś, wychodzimy z zamykanej knajpy, puste te słowa wszystkie jak ta flaszka „jeżeli i w twojej kieszeni jest tak pusto jak w tej flaszce to ten nasz wspaniały wieczór pozostaje nam już tylko ukoronować Teatrem Narodów”, boczna uliczka okna już pogaszone żadnych świateł kamienny wąwóz rozjaśniony tylko szarawym niebem czy jest tu jeszcze ktoś ten obok to też ja nic nie mówi nie mówię to ja rozdwojony lub mi się dwoi w oczach czy widziadło w tej matowej ciemności i zatrzymuję się szedłem trochę z tyłu widzę idzie gdy ja stoję słyszę stuk butów jest ktoś tu jest jeszcze jakiś człowiek, ucichło, przystanął i on „no chodź, myślałeś że nie zauważę chciałeś mi zwiać ja tylko udawałem że nie zauważam, żeby cię teraz rozczarować, myślałeś że ci się uda, że to tak łatwo się udaje, chodź kochany, jeżeli już ja się poświęcam, już nawet nie marząc o uwolnieniu się od ciebie, no czekam, nie zachciewa ci się chyba gonitw po nocy, wiesz zresztą że łatwo cię złapię”, nie uda się i jemu jak i on byłby już tutaj gdyby wiedział że jestem teraz tu w tym mieście, zastanę cię i jesteś już na pierwszych ulicach zanim dojdę do twojego domu nie myślę że łatwo się udaje nie myślałem kurz i ciężki opar tego miasta ciemniał w wieczorze nie znałem powiedzenia o tanich demonizowaniach oczy w tej matowej ciemności już zanim dojdę otoczy mnie ten diabeł spoconego przemykającego pospiesznie pośród tylu i ręka przesuwana po brzuchu czy piersi urwany śmiech „każda śni o takich jak ty zwłaszcza” co by przypominało zrywanie się przeźroczystych wiatrów na długich polanach i nie chcę żeby przypominało i chcę tych kłuć w skórze pleców i głowy nie uda mu się powie „tak oczywiście wychodzimy zaraz na dziwy czekają właśnie na takich” tylko że w jakiś miesiąc lub dwa gdy myślałem że już koniec widywań się z nim powinien czekać na mnie zmąca mnie ten opar szybko pociemniał zaraz się nie myślę że łatwo zaraz
zastanę nie uda się i jemu zwiać zmąca mnie ten
zaraz się przejaśnię powiedział „jesteś wreszcie” ja nie chciałem jechać na żaden zjazd zastanę go powie „dobrze że jesteś” nic co by przypominało przeźroczystych wiatrów zaraz się





Nie chciałem jechać na ten zjazd czy festiwal Zaczynających Pisać i Zapowiadających Się, byłem pewien że nie pojadę, pomijając już że jesień i deszcz wiatr przenikliwe zimno i jestem w tej porze prawie chory zdychałem zawsze razem ze zdychaniem liści i światła z zatapianym smaganym strugami odrętwiającej wody powietrzem, i że dwanaście godzin jazdy w przepełnionym pociągu, pomijając i nawet chwilami nie myśląc o tym nie chciałem jechać,
może kilka dni przedtem widziałem się z Andem i mówił że pojedzie że pojedziemy, nie jestem tego pewien, zresztą nasze słowa nie miały już znaczenia i może gdy się z nim widziałem mówił że nie pojedzie,
i wyszedłem z domu i może mógłbym pomyśleć iż to przypadek że gdy znalazłem się na stacji (przechodziłem tamtędy bez zamiaru zatrzymania się przechodziłem poszedłbym dalej — może mógłbym pomyśleć) wjechał ten podmiejski pociąg i wsiadłem do niego, i jechałem do Anda tak jak zawsze, i jak zawsze — przynajmniej od dość już długiego czasu — niewiele myśląc, i nie dbając czy go w domu zastanę i nawet zdając sobie sprawę że jeżeli w drodze spotkam kogoś znajomego kto nie byłby dla mnie zbyt wstrętny a chciałby ze mną rozmawiać to wcale do Anda nie pójdę, jechałem więc a potem szedłem niewiele myśląc o czymkolwiek czy myśląc o wielu różnych sprawach jednocześnie tak że wszystkie były niewyraźne wzajemnie przytłaczane sobą więc było to prawie myślenie o niczym i jeżeli w tym myśl również o wyjeździe — ta oczywiście że nie pojadę — to była tylko jedną z tych chaotycznych, i dopiero gdy znalazłem się pod domem Anda uświadomiłem sobie że idę do niego aby jechać na ten zjazd i że już w domu ubierając się musiałem o tym myśleć, przecież te jakieś drobne przygotowania: przybory do golenia, szczoteczka do zębów, paczka kondonów,
pomyślałem że And będzie już ubrany i podobnie jak ja w to co ma najlepsze i spytam go czy wybiera się na wesele a on oczywiście odpowie że tak że zaproszony jest na wesele i że bardzo mnie przeprasza lecz porozmawiamy kiedy indziej i będę udawał że chcę wyjść a on powie żebym poczekał że wyjdziemy razem i powie że w teczce którą zabiera ma prezent ślubny,
i on rzeczywiście był już ubrany i teczka leżała na krześle, ale powiedział „no, jesteś wreszcie, nie rozbieraj się, zaraz wychodzimy, nie ma czasu, musimy jeszcze kupić bilety”.
Szliśmy szybko i prawie do siebie nie mówiąc prócz — on czy ja — coś o dziwach że tam może będą jakieś i że może też w pociągu, potem na peronie spotkaliśmy jednego Zaczynającego Pisać którego nie znosiliśmy szczególnie i to spotkanie ucieszyło nas trochę — ofiara którą się będzie można bawić przez całą noc jazdy, ja równocześnie cieszyłem się że gdy mnie to już znudzi And będzie nim jeszcze zajęty i będę mógł jeżeli znajdę siedzące miejsce zdrzemnąć się a w każdym razie będę miał spokój bo te dwanaście godzin sam na sam z Andem — dotąd nie zdarzało mi się być z nim dłużej niż pięć godzin naraz a dość miałem już po godzinie czy dwóch — byłoby myślałem ciężkie nawet gdybym nie był zmęczony,
lecz wyglądało że zmęczony był on bo potem kiedy ten Początkujący uciekł od nas And milczał i chwilami nawet drzemał stojąc oparty o drzwi przedziału a jeżeli później coś mówił i ja mu odpowiadałem była to rozmowa dość spokojna.


Nie wiem czy i on lecz ja byłem w tym mieście po raz pierwszy; było nam chyba już w tym pierwszym tam dniu nie pamiętam czy deszczowym — a i drugi i trzeci wszystkie były szare bez śladu słońca — już w tym pierwszym było nam chyba trochę zimno,
w tym dniu załatwialiśmy formalności w komitecie organizacyjnym (żadnej interesującej dziwy jacyś najwyżej znajomi Początkujący a i tacy którzy coś słyszeli o nas czy o jednym z nas i teraz chcieli z nami rozmawiać lub się na nas z pewnej odległości patrzyli jak patrzy się na przybyszów z egzotycznego kraju lub jak w takim egzotycznym patrzą na gości ze świata zwyczajnego gdzie indziej a który w tym kraiku jest egzotyczny), następnie formalności w hotelu,
gdzie okazało się że Hock’n Holl (szczeniakowaty spryciarz który równie dobrze mógłby się znaleźć na zjeździe zaklinaczy wężów i równie dobrze tą swoją hochsztaplerką wypracować sobie opinię najlepszego zaklinacza gdyby nawet nie zdarzyło mu się nie tylko dotknąć ale i nigdy widzieć węża, myśmy mu czymś imponowali a widocznie sądził że nie tylko jemu (i może naprawdę, gdy taki spryciarz wybrał sobie nas, byliśmy tam Postaciami) i chciał żeby tamci widzieli go z nami, że on, Hock’n Holl (od „rock’n roll”, tylko że miał trudności z wymawianiem „r”), jest Anda i mój kumpel, jest jednym z nas, i mówił „my cynicy —”, właśnie, ten gówniarz, i nam chciał tym swoim posranym cynizmem imponować) okazało się że załatwił już pokój wspólny dla nas trzech, już byliśmy tam z nim wpisani, And wtedy popatrzył na mnie uśmiechnął się ale ja nie miałem ochoty na bawienie się tym gówniarzem byłoby męczące przypuszczałem a poza tym mieliśmy się tu bawić nie nim, to by nie było warte nawet kilkuminutowej jazdy tramwajem a jechaliśmy przez całą noc i część dnia; nie nim, tu miało być — liczyliśmy — wiele innych i całkiem niecodziennych powodów do śmiechu, sam już pomysł imprezy uważaliśmy był piękny, i jeszcze to że ten gówniarz miał przecież przewagę nad nami: był tam nie mając do tego żadnych podstaw i już ten fakt, może przede wszystkim ten — gdyby on Hock’n Holl miał taki jak my stosunek do tego wszystkiego — mógł mu w zupełności wystarczyć, to właśnie jego zabawa gdyby tam po to przyjechał (w co już teraz wątpię, ale wtedy tak myślałem) jego zabawa mogła być nie zmącona niczym, gdy my niestety mieliśmy podstawę być tam i bawiąc się innymi i całym faktem tej imprezy nie mogliśmy nie mieć świadomości że przecież jesteśmy jednymi z nich, stanowimy część składową imprezy, jesteśmy członkami tej cyrkowej trupy, a zresztą może i to, może nawet właśnie to bawiło nas najbardziej,
w każdym razie nie miałem ochoty na bawienie się tym szczeniakiem, a wkrótce i And; gdy już byliśmy w tym pokoju i Szczeniak rozebrał się do naga, prężył przed lustrem swoje dość żałosne mięśnie „Apollo, panowie, co?”, And powiedział że jeżeli idzie o kolor to owszem, kolor marmuru, „chociaż nawet nie; tasiemiec bardziej, cera i skóra tasiemca” dodał (And miał skórę ciemną, nieomal indiańską, zbudowany był świetnie, więc było przecież śmieszne że Szczeniak chce mu swoją dość marną posturą imponować, lecz Anda to nie bawiło i kiedy tamten poszedł się kąpać And powiedział: „dlaczego pierwsze co tu zobaczyłem to był nagi tasiemiec, i pomijając już całą niesmaczność tego to jest przecież obrażające; tak, przecież to jego stanie tutaj nago obok nas ubranych, pokazywanie nam dupy, jest obrazą; dlaczego zaraz na początku musiałem zobaczyć tę białą dupę skurwysyna?“)
a później powiedział (Szczeniak gdy wrócił z łazienki zaczął coś mówić, byliśmy już przyzwyczajeni do jego pewności siebie ale to teraz przechodziło wszystko na co ostatecznie mogliśmy być przygotowani, jednocześnie jego radość i entuzjazm i mówił że spotkał tu dużo „świetnych kobiet” (już je wszystkie przygadał, czy nawet znał wcześniej) i ma wybrane te trzy dla nas i przyprowadzi je tutaj „zrobimy sobie balecik”, i And gdy tamten znalazł się blisko niego odepchnął go nagle i Szczeniak wywrócił się i wstając powiedział że on może uderzyć że może mocno uderzyć i „zapewniam cię że byłbyś biedny” a And się z tego nie roześmiał lecz milcząc — podczas gdy Hock’n Holl kierował już tylko do mnie swoje szczebiotanie a ja od czasu do czasu mechanicznie mu przytakiwałem — usiadł w oknie i kiedy już Szczeniak wyszedł And siedział tam nadal i jeszcze milczał założył nogę na nogę i nerwowo nią poruszał to trwało parę minut) siedząc w tym oknie powiedział:
„Wyjeżdżam. Zdaje się za dwie godziny mam pociąg”, a po chwili: „co ja tu robię, skąd się wziąłem tutaj?”
I mówiłem ja, mówiłem, żeby poczekał, żeby został jeszcze do jutra, ewentualnie jutro pojedziemy razem;
te słowa — jego i moje — to było nagle — tak mi się wydało — jakbyśmy odzyskali mowę, tę straconą dawno zdolność porozumiewania się, i przeszło mi przez myśl że to było już w ciągu tej całej nocy, a nawet wcześniej, już wtedy gdy przyszedłem do niego i powiedział że nie mamy czasu bo trzeba kupić jeszcze bilety. I w ciągu tego całego dnia i może jeszcze dnia następnego (And zdecydował się wreszcie że zostanie) przynajmniej chwilami dnia następnego to jeszcze trwało — odnosiłem wrażenie, i może też w trzecim dniu, nawet i później w ciągu tamtej nocy może były takie momenty, ale wtedy nie miałem już tej pewności, i też chyba on — o ile przedtem odczuwał to podobnie — nie miał już jej, gdy przecież chwilami ja sam zdaje się nie bardzo wiedziałem co znaczy to co sam mówię.


Więc ten pierwszy dzień — poza historią ze Szczeniakiem (którego postanowiliśmy już nie wpuścić do pokoju, wieczorem gdy wrócił nie otworzyliśmy mu drzwi i już się więcej nie pokazał) — był dniem spokojnym;
wyszliśmy na obiad i wtedy rozstałem się z Andem (wszyscy zjazdowcy mieli załatwione śniadania obiady i kolacje w jednej z najlepszych restauracji tego miasta ja byłem na diecie — już dawno w pewien głupi gówniarski sposób zepsułem sobie żołądek, i początkowo konieczność myślenia o tym chorym worze doprowadzała mnie do wściekłości a myśleć o tym musiałem bo ból od którego czasem stawały mi w oczach przysłowiowe świeczki i rzygałem a rzyganie zawsze było dla mnie czymś wyjątkowo ohydnym to wolałem już pamiętać o chorym flaku — Andowi ta moja żołądkowa historia sprawiała z początku wiele radości, później niestety się do niej przyzwyczaił) poszedłem do baru mlecznego, potem wróciłem do hotelu,
z Andem spotkałem się dopiero wieczorem, na jakiejś imprezie, może był już trochę pijany, poszliśmy później na kolację i rozstałem się z nim znowu przed barem mlecznym, a gdy on wrócił ja już spałem a właściwie udawałem że śpię, chciałem — to niewątpliwie było zmęczenie — chciałem spokoju, And oczywiście zaraz ściągnął ze mnie kołdrę, powiedział że teraz klęcząc w kątach będziemy śpiewać „W krzyżu cierpienie”, że przecież mówiłem mu kiedyś iż jestem Mistrzem Cierpienia, mimo iż to właśnie on jest ukrzyżowanym bucem, lecz w porządku, jestem Mistrzem Cierpienia, on to przyjmuje do wiadomości, zgadza się z tym, i będę śpiewał swój hymn, on też, będziemy śpiewać nasz hymn; lecz wtedy właśnie nadszedł Szczeniak zaczął pukać do drzwi, And się rozebrał, mył się nie reagując na pukanie, położył się do łóżka, coś może mamrotał do mnie czy do siebie, lecz po chwili już spał, podczas gdy Szczeniak jeszcze przez pewien czas pukał.
Wtedy zanim zasnąłem myślałem że to dobrze że nie mogę chodzić do tej restauracji, dobrze że będziemy się w ciągu dnia rozstawać, tak myślałem tej nocy,
ale rano And wyciągnął wódkę którą przyniósł wracając z kolacji, i piliśmy też w ciągu dnia, tak że przez cały ten czas byłem mniej lub bardziej pijany a wtedy zapominam o żołądku i efektach tego zapominania, więc nie chodziłem już do baru mlecznego, przez te pozostałe dwie doby byliśmy już prawie bez przerwy razem.
Około południa były jakieś przemówienia w tej sali Wystąpień, a trochę wcześniej ta gorzej niż przeciętna dziwa była oburzona sposobem w jaki próbujemy z Nią rozmawiać, może nawet samym tym że chcemy z Nią rozmawiać, dziwa na którą gdzie indziej gdyby któryś z nas spojrzał to najwyżej z politowaniem, ale tutaj — wśród tego tłumu Początkujących Pisać, Pragnących Kobiety, Nastrojonych Na Kobietę (och, my również, Nastrojeni jak tamci, jedni z nich — jak już zresztą powiedziałem — tak, duchowo też) — tutaj ta żałosna mogła uchodzić za Muzę, za Natchnienie Poetów, za Królową Swej Płci, więc chcieliśmy ją wziąć na wódkę, a ona była oburzona, a zaraz potem jeden z Początkujących Pisać i Nastrojonych na Kobietę mówił żebyśmy przeprosili Tę Panią i to już przestawało być nawet śmieszne i wyszliśmy z Andem do pobliskiej knajpy i gdy wróciliśmy były te przemówienia, podczas których rozdano ankiety i And w rubryce „twoje hobby” napisał „samoudręczanie się i gra w guziki” lub były dwie podobne rubryki i może ta druga była „twoje ulubione rozrywki kulturalne” i tu And napisał „gra w guziki”, trwały te przemówienia i nagle zapragnąłem się do nich włączyć, nie żeby coś mówić lecz szminką pożyczoną zdaje się od Jakiejś Pani wymalowałem sobie na dłoniach stygmaty i chciałem wyjść na trybunę pokazać je Zebranym, ale zatrzymano mnie i musiałem tam siedzieć spokojnie i zdaje się już pod koniec tych przemówień grałem z Andem w pokera (siedzieliśmy z tyłu w rogu sali więc to nie było jakieś popisywanie się wobec Zebranych) i on wygrał ode mnie parę złotych.
Po obiedzie robiliśmy w naszym pokoju hotelowym próbę śpiewu, „W krzyżu cierpienie” na dwa głosy, później, gdy uznaliśmy że śpiewamy już dobrze, graliśmy w pokera, bo na pewno i on nie miał żadnej ochoty na grę w pokera,
graliśmy do wieczora a potem poszliśmy do teatru, gdzie Początkujący mieli czytać swoje teksty, i byliśmy już chyba zupełnie trzeźwi a w teatrze Początkujący — większość ich o ile nie wszyscy — byli pijani, pijani byli nawet tacy o których nie można by powiedzieć że przedtem znali smak wódki, więc And powiedział że nie powinniśmy się wyłamywać nie warto tutaj popisywać się indywidualnością i poszliśmy się napić,
a później leżeliśmy na schodach teatru czy tylko jeden nie wiem kto a drugi siedział i ludzie już zaczynali wychodzić przyglądali się nam — może myśleli że to też jest jeden z numerów programu bo to przecież nie było dla nich bardziej niezrozumiałe niż te teksty których wysłuchali i ta cała impreza — przyglądali się nam a w dodatku zaczynało nam być na tych schodach zimno i poszliśmy z innymi Początkującymi na kolację,
tam zaraz zobaczyliśmy tę Muzę, tę Piękność Zjazdu Początkujących, siedziała w towarzystwie paru Młodych Zapowiadających Się, i znowu mówiliśmy do niej, chcieliśmy ją wziąć do naszego stolika — a więc rzeczywiście musieliśmy być już za bardzo pijani — And chwycił ją za rękę i może pociągnął albo ona wyrywając rękę wywróciła szklankę z kawą i jeden z Siedzących Z Nią poderwał się i powiedział że któryś z nas chce chyba dostać w mordę, i And — przed którym stał teraz tamten Początkujący Poderwany — odwrócił się do mnie uśmiechnął się, zaśmiał się nawet głośno, tamten Towarzyszący usiadł, trochę się jeszcze rzucał, my jeszcze tam chwilę staliśmy, zaczęła grać orkiestra,
poza stolikami był parkiet, dopiero wtedy to zobaczyłem, uświadomiłem sobie że to nie jest zwyczajna restauracja lecz nocny lokal, zobaczyłem też parę dziewczyn czy kobiet, myślałem dotąd że jest tylko ta Muza, chociaż nie jestem pewien że tak myślałem, tamte musiałem już chyba widzieć wcześniej,
lecz były niewiele lepsze od Muzy i było ich pięć lub sześć o Początkujących Nastrojonych Na Kobietę około setki i nie wiem właściwie dlaczego zaraz wróciliśmy,
ja i And dlaczego wróciliśmy zaraz do hotelu gdy przecież nie mogliśmy liczyć na choćby krótką przyjemną chwilę w tamtym lokalu,
wprawdzie ten Towarzyszący Który Się Poderwał ciągle jeszcze Rzucał w naszym kierunku Groźne Spojrzenia i inni też byli Oburzeni naszym Zachowaniem Się
ale nam już od jakiegoś czasu śmiech nie sprawiał takiej przyjemności jak dawniej (tak, przesadziłem mówiąc że przyjechaliśmy tam aby się pośmiać, przesadzaliśmy bujaliśmy siebie wzajemnie że idzie nam o to, — lecz chyba to stąd że trochę za bardzo chcieliśmy zrozumieć o co nam tam idzie), śmiech nie sprawiał nam takiej przyjemności jak dawniej; myśmy się może już dość naśmiali
o, bo myśmy się śmiali, ach jakżeśmy się — wreszcie już bez przerwy — śmiali,
i rzeczywiście, ileż mieliśmy do tego powodów, i było ich więcej i więcej, nieprawdaż And, coraz więcej, aż już wydawało się niemożliwe że może być więcej, nawet że w ogóle może jeszcze być,
choć prawda; zdarzało się że ich na moment jakby nie było, stawały się mniej wyraźne,
pamiętam: jakiś ranek, wstawałem, (nie, nie to że byłem sam, bo przecież później już twoja obecność nie była potrzebna, wreszcie śmiałem się już bez ciebie, więc nie to, takie momenty rozchwiania czy i nawet rozwiania powodów śmiechu zdarzały się i wtedy gdy byliśmy razem), pogodny ranek, wstawałem jakiś rześki, rzekłbym — odnowiony, „pięknie” mówiłem sobie „bardzo spokojnie, czysto”, „elegijnie, och jak smutno, jak miło” — byłem dobrej myśli — „jak smutno, dzionek zapowiada się nieźle”, „ho, ho, nieźle”. Gdzie tam. Kupa śmiechu; przez cały dzień, i zasypiałem w drgawkach chichotów. Właśnie; bo już to: „dzionek zapowiada się nieźle” i „ho ho” — było początkiem śmiechu. Tak, bo wreszcie same nawet zdania którymi rozumowałem układały mi się tak wykrzywione w chichot (widzisz And; bez ciebie; już później twoja obecność nie była do tego potrzebna, — A wtedy przecież też cię nie było; Lidka miała tak zabawnie zaczerwienione oczy i uparcie zadawała mi pytanie, natury — rzekłbym — metafizycznej, gdy ja byłem cały przepełniony śmiechem i walką ze śmiechem),
he he, „Człowiek śmiechu”, ty może też czytałeś tę książkę; tam rzeźbili człowiekowi buzię tak że już do końca musiał się śmiać. To byli artyści, co? Nasi koledzy. Lecz myśmy ich przeszli. Myśmy trochę przesadzili. Rzeźbiliśmy ten śmiech również sami w sobie. Może niezupełnie zdając sobie z tego sprawę. Owszem, i wzajemnie, lecz przede wszystkim każdy z nas sam w sobie, he he,
nie, ja jestem daleki od niedoceniania twojej w tym roli; to ty zacząłeś to we mnie rzeźbić. Tylko że to było zaraźliwe; uczeń szybko dogonił mistrza. A, oczywiście; tak zwane warunki zewnętrzne, powody, warunki sytuacyjne. To miało wielkie znaczenie. Były świetne. Bardzo nam pomagały w tej pracy,
lecz powtarzam: ty. Powiem nawet, bo w tej chwili myślę o tamtym przedpołudniu i tam jest mi to zdanie potrzebne: ty mnie tego nauczyłeś (myślałem: „gdybym się roześmiał”, „co? gdybym się roześmiał”),
wtedy to był powód wyraźny i jak najprawdziwszy, a myśmy te powody zawsze trochę wyolbrzymiali, i widząc teraz znowu jasno tamten myślę że i trochę przekrzywiali; tak, wobec tamtego te pozostałe były wyolbrzymione i trochę nawet przekrzywione; ale byliśmy do tego przyzwyczajeni, tak że kiedy wreszcie był ten bez wątpienia prawdziwy, którego już nie trzeba było powiększać ani widzieć inaczej, to nie śmiałem się — a chyba powinienem — nie śmiałem się, myślałem tylko że jednak wybuchnę śmiechem,
— zresztą nie tak, i nie tak te słowa, te tutaj i poprzednio, od początku i przez cały czas,
ta cała opowieść to przecież niezupełnie humoreska, nawet chciałem aby pewne tu miejsca brzmiały tragicznie, zawsze tak pragnąłem tragiczności; a wprawiono we mnie śmiech,
dlaczego cały jestem już tylko chichotem, nic we mnie nie zostało na tragedię, tu pewne miejsca miały brzmieć tragicznie a nagle słyszę to nieomal jak dowcipy, jak kawały, boki zrywać, śmieszne, o, dowcipnisiu, ha-ha o ha ha, a przecież ja nie chciałem tak, miało być tragicznie; na nic, cały wysiłek, wszystkie zabiegi na nic,
no więc jeżeli nie ma już we mnie miejsca na żaden posępny ton a ja go pragnę, nie wiem wprawdzie dlaczego ale bardzo go pragnę, jeżeli nie ma miejsca, to skończę z sobą — pomyślałem kiedyś, postanowiłem — skończę, ja przecież nie chcę żyć bez tragedii, nawet nie mogę („tak, ja już, właściwie, nie żyję, chichotu nie można nazwać życiem, więc ja przerwę tylko ten chichot” rozumowałem, starałem się trzymać tylko tego rozumowania, później, kiedy nasuwające się makabryczne i coraz bardziej makabryczne wizje śmierci — ja ich nie chciałem, wiedziałem już że mogą wywierać właśnie ten skutek — wzbudzały we mnie ataki wesołości, coraz gwałtowniejszej wesołości, starałem się trzymać tamtego rozumowania, ale i ono wykrzywiało mnie całego w chichot, a jeszcze w pierwszej chwili sądziłem że już sama myśl o śmierci powinna wywołać we mnie ten posępny ton, że już ta myśl sprawi mi pewną rozkosz a przynajmniej trochę uciszy, trochę powstrzyma we mnie śmiech; co za naiwność; ten czyn powinien być równie szybki jak myśl, jak ta pierwsza myśl, i równoczesny; może nie zdążyłbym się zorientować że to nie wzbudza we mnie żadnego tragicznego tonu, może ten śmiech nie zdążyłby mnie ogarnąć) „więc skończę z sobą”; he he, im bardziej makabryczne wizje śmierci tym gwałtowniejsze ataki śmiechu, i już nie mogłem myśleć o tym skończeniu, nie miałem sił, byłem zmęczony, zupełnie rozklekotany śmiechem, wzmagającym i jeszcze wzmagającym się, musiałem odrzucać tę myśl, byłem zmęczony,
jestem zmęczony tym śmiechem, —
Oni tam rzeźbili człowiekowi buzię że już śmiał się do końca. I chociaż mnie tu idzie nie tylko o stronę zewnętrzną to buzię też mam wesołą, wesołek, maska wesołka. Śmiał się do końca.
O, And, my moglibyśmy powiedzieć że śmialiśmy się że już później śmialiśmy się bez przerwy, że do końca ten śmiech,
mógłbyś powiedzieć,
„czy ty w to wierzysz” pytała Lidka a ja myślałem jedynie o tym że zaraz wybuchnę śmiechem; ale tylko myślałem, najwyżej chichocząc wewnętrznie. Bo, widzisz, nie wiedziałem czy wypada śmiać się głośno, nie byliśmy przecież sami, oprócz mnie i ciebie byli tam jeszcze jacyś ludzie i paru nawet nie znanych mi, czy wypada,
ale skoro mnie nauczyłeś,
i śmiałeś się sam, byłem tam tego pewien, ta twoja trochę unieruchomiona twarz była śmiechem i chciałem ci w tym towarzyszyć; mimo iż wydawało mi się że śmiejesz się głównie ze mnie — z siebie też, z tamtej wtedy twojej sytuacji, bo przecież powiedziałeś że nauczyłeś się i tego,
lecz ze mnie; jeżeli to nie było śmiechem tylko ze mnie; jeżeli nadal to wszystko nie jest śmiechem ze mnie,
miałem w kieszeni guziki do gry, Lidka mówiła „powiedz, no powiedz”, a gdybym się roześmiał (myślałem) gdybym teraz, — nie, nie myśl o śmiechu, nie wypada, wytrzymaj, musisz wytrzymać, — a gdybym, — nie, nie teraz, myśl o swojej minie; ona, ta kobieta, patrzy na ciebie, — a gdybym się, — patrzy na ciebie: „powiedz, czy ty w to wierzysz”, — a gdybym teraz; — wytrzymaj, myśl o swojej twarzy o minie, oni tu patrzą na ciebie, — a gdybym się roześmiał, — myśl o minie, o wyrazie twarzy, trzeba by jakiś smutek, nie, nie smutek, największe przygnębienie, wyraz osłupienia, — a gdybym się jednak, — pomyśl, co jej powiesz, coś mądrego czy stosownego, ułożenie rąk, twarz, pomyśl też o całej głowie, może trzeba by pochylić głowę, czy przypadkiem nie masz rozpiętego rozporka? — a może właśnie; może wyciągnąć na wierzch genitalia, co? wyobrażasz sobie reakcję tych ludzi? co by się stało z tragizmem którym się teraz upajają? — nie, nie myśl o tym, — lecz jak wyglądają, jak się zachowują właśnie te rzeczy, jak one uczestniczą w tej podniosłej chwili
(a to od jakiegoś czasu stale mi się pchało w myślenie i widzenie, ktoś z przejęciem mówi do mnie, patrzę na ruch jego warg lecz widzę nie tylko twarz a na filmie też mi w jakichś patetycznych momentach prócz może jeszcze rąk pokazywali twarz mimikę oczy a mnie interesowała bardziej mimika innych miejsc tej gwiazdy czy gwiazdora człowiek się przecież składa nie tylko z twarzy i rąk i tego tam duchowego wnętrza które dlaczegóż miałem odbierać poprzez akurat twarz czy palce, och osobistości, autorytety, ktoś nabożnie poważny, albo ktoś budzący respekt czy i lęk i wygłasza coś twardo rzuca słowa i spojrzenia i miny dobiera takie żeby widać było iż z Nim nie ma żartów a ja widzę miny i he he spojrzenia innych jego miejsc i czy poprzez te miejsca ja mogłem odbierać dobrze to co on chciał przekazać odbierałem bardziej też tamtymi miejscami swoimi, też swoje te rejony zwykle widziałem bardziej, oto jestem w podniosłej roli mówię na przykład do dziewczyny która siedzi obok i też coś mówi a naprawdę miałem parę takich chwil i jest w oczach i twarzach i słowach uroczyście a moje myśli i widzenia pcha w rejony gdzie jest mniej uroczyście i we wnętrza nie duchowe a czy flaka czy wyobrażasz sobie flaka przejętego uroczystego albo groźnego, Rzucał Twardo, a ja myślałem czy przypadkiem jakiemuś jego flakowi w tej chwili nie zbiera się nie powiem że na Wygłoszenie lecz na przemówienie, he he)
widzisz (tam, w tym przedpołudniu) ci tutaj ludzie, twarze co najmniej zmartwione, — twarze, a inne ich miejsca? — nie, nie myśl o tym, — ale przecież tak, ktoś mówi o obiedzie; flaki nie tylko nie uczestniczą ale nawet jeśli tak można powiedzieć gwiżdżą na to wszystko, to ich gwizdanie słyszę nieomal jak śmiech i nikt się nie obraża, — nie, nie myśl, — a może jednak; flaki się przecież nie krępują więc dlaczegóż ja, ja który jeżeli już nie próbuję być czymś lepszym od czegoś takiego jak flak to czy od razu mam być gorszy, — nie, nie myśl, — a gdybym teraz go kopnął, gdybym kopnął Anda, co? — Lidka jest przed tobą, patrz na jej twarz, nie możesz widzieć nic więcej, — a jeżeli jednak wybuchnę śmiechem, — jest blisko, odpowiedz jej, znów pyta: „czy ty w to wierzysz?”


o ile to nie jest śmiech ze mnie
Kiedy wróciliśmy do hotelu And zaraz zaczął tasować karty, graliśmy w pokera a potem w oko, wydało mi się że będę rzygał i wyszedłem do ustępu, stojąc schylony nad muszlą i widząc już że rzygać mi się jednak nie chce zastanawiałem się przez chwilę czy mogę tam jeszcze pozostać, przespać się tam trochę, „nie, on zaraz by tu przyszedł, pomyśli że uciekłem przed nim i przyjdzie uśmiechnięty”, że uciekłem przed nim do ustępu i jego radość że wreszcie nie wytrzymałem i że on to odkrywa, nie miałem zamiaru sprawiać mu tej przyjemności,
ucieszyło mnie że gdy wróciłem on się rozbierał, usiadłem na łóżku, udawałem że chcę zdjąć buty i nie mogę ich rozsznurować, czekałem aż And będzie już w łóżku (a on rozbierając się mówił, że właściwie szkoda iż któryś z nas nie dostał w mordę od tamtego Towarzyszącego Muzie Poderwanego, bo to byłoby piękne męczyć się całonocną jazdą i tym wszystkim tutaj, po to tylko aby dostać w mordę, i że gdyby ktoś z nas rzeczywiście dostał mógłby już spokojnie wracać do domu, już by miał załatwione to, po co tu przyjechał, a po chwili dodał że może nie, że lepiej jest tak, to jest piękniejsze przyjechać tak zupełnie po nic, dostać w mordę to by już coś było) czekałem aż będzie już w łóżku i podejdę wtedy do stołu usiądę i powiem: „no, chodź, gramy”,
jednocześnie obawiałem się że on też udaje, też czeka z tym aż się położę, „otóż nie; jeżeli już nie mogę go tym zaskoczyć to przynajmniej nie dam mu się wyprzedzić” myślałem, „udaje” powtarzałem sobie gdy on już spał, „czeka, aż się rozbiorę” myślałem jeszcze prawie już drzemiąc, i później gdy zdjąłem już buty, i jeszcze leżąc w ubraniu zasypiając: „tak; ale nie dam się wyprzedzić”, „zaraz wstanę, wezmę karty”


Zbudziłem się około południa — a jeszcze w nocy zrywałem się parę razy i myślałem o kartach — zbudziłem się i ze zdziwieniem spostrzegłem że Anda nie ma, przez chwilę jeszcze leżałem a potem zajrzałem pod łóżka i do szafy, nie było go, zapaliłem papierosa mało się już zresztą zastanawiając nad jego nieobecnością, potem z powrotem położyłem się,
tak, on zaraz wrócił; musiał wstać niewiele wcześniej przede mną i wyszedł tylko po wódkę,
gdyśmy szli na obiad pomyślałem że on chyba coś jadł bo wydawało mi się że tylko ja jestem trochę pijany, a później po powrocie (w czasie obiadu siedzieliśmy przy stoliku sami, nikt się do nas nie przyczepiał, my również do nikogo) myślałem że to on jest pijany, pijany bardziej niż ja; ponieważ to nie on lecz ja powiedziałem, że będziemy śpiewać „W krzyżu cierpienie”,
klęcząc w kątach śpiewaliśmy na dwa głosy, potem graliśmy w pokera, potem znowu śpiew i znowu poker; robiliśmy to z zapałem; ja chciałem aby on był przekonany że mnie to bawi, żeby nie miał co do tego żadnej wątpliwości (a czy mnie nie zaczynało bawić naprawdę, w tej i jeszcze w innych chwilach?), powiedziałem nawet, że ponieważ ten dzień zaczął się dla nas dość późno musimy teraz to nadrobić, nie możemy nic stracić, fakt że jesteśmy tutaj na tej imprezie i że jesteśmy razem, my obaj a także z tamtymi Początkującymi, ten fakt musi być wykorzystany i jeżeli później tam na kolacji nie będzie dość miło to mamy jeszcze ten pokój w hotelu i karty, kupimy jeszcze wódkę i możemy przez całą noc grać w pokera i śpiewać — mówiłem myśląc: „żeby mi wierzył, żeby tylko wierzył w mój zapał”, — powtarzałem to sobie i wtedy, w nocy, później, gdy już wróciliśmy z tamtego lokalu i znowu zaczęliśmy grać —
Lecz była jeszcze, w tym trzecim, naszym ostatnim tam dniu, chwila łagodna; tak, łagodna, bardzo spokojna;
zbliżał się już wieczór i kontynuowaliśmy grę w karty i śpiewy i And może rzeczywiście uwierzył że mnie to bawi, bo w pewnym momencie przypomniał, że przecież mamy bilety do teatru, a bilety dostali wszyscy Początkujący, to i my powinniśmy tam iść i grzecznie spędzić te dwie godziny w teatrze,
ale po zejściu z naszego piętra zorientowaliśmy się że mamy jeszcze trochę czasu i postanowiliśmy poczekać tam na dole, w kawiarni czy restauracji naszego hotelu;
miejsca przy stolikach były prawie puste; i chyba nie było tam żadnej kobiety, a w każdym razie nic co mogłoby zwracać naszą uwagę, może drażnić; wypiliśmy oranżadę a potem zamówiliśmy kawę i po chwili zaczęła grać orkiestra, niezbyt głośno; jakieś stare walce i tanga, i jeszcze z początku coś mówiliśmy, może nie za bardzo inaczej niż poprzednio, ale już bez uśmiechów, więc nasze słowa, zdawało się, znów jak w pierwszym tam dniu, zaczynały znaczyć to co normalnie znaczą, o czymś chyba nieważnym i nie pamiętam prócz wrażenia że nasze gadanie znów jakby wracało do jakiejś normy, a potem And przestał mówić, zrobił tylko minę idioty, a raczej maskę
(tak, ta maska — oczy w słup, rozwarte usta — zapomniałem o niej powiedzieć wcześniej, chyba dlatego że była dla mnie czymś już zwyczajnym, i później myśląc o nim widziałem go zwykle z tą maską, była czymś zwyczajnym, robił ją i dawniej lecz nie tak często jak ostatnio, czasem od razu gdy do niego przyszedłem czy spotkałem go gdzieś na ulicy i zanim jeszcze zacząłem coś mówić, twierdził że to jest jego nastawienie się na odbiór, że tylko poprzez taką maskę — a powiedziałem mu dawno, już na początku, że to maska idioty, a on, że oczywiście wie że maska idioty i właśnie dlatego ją robi — tylko poprzez taką maskę może odbierać moje słowa, a także — jak dodawał czasem — chodzi mu o zgranie jego twarzy z moją, czasem też mówił „zazdroszczę ci tej twojej buzi, masz w niej stale to, czego robienie mnie kosztuje tyle wysiłku, tak, masz to bez wysiłku, całkiem za darmo, bez myślenia o tym”, „co za wspaniały wyraz odczuwania świata, równocześnie wyraz sposobu w jaki pragniesz uczestniczyć, i uczestniczysz, w sprawach świata, tak, buzia obrazująca rodzaj twojej w tym wszystkim, hm, aktywności”; ale w słowach tych było nie tylko szyderstwo; i on później tę maskę robił nie tylko dla mnie; jakaś nasza rozmowa i And także pewne swoje zdania ilustrował tym debilicznym otwarciem ust i wybałuszeniem oczu, i również jakieś swoje myśli (moje oczywiście też; siedziałem czasem milcząc a on zbliżał do mojej twarzy tę swoją wykrzywioną, towarzyszył nią moim — godnym, dawał mi to do zrozumienia, godnym właśnie takiego towarzystwa — moim myślom) też i swoje myśli, i nie tylko o mnie — a mówił mi że o mnie nie potrafi myśleć bez tej maski — myśli których już w końcu większość pewnie uważał wymagała tej właśnie ilustracji; i podejrzewałem nieraz że nawet gdy jest sam robi tę maskę ten wyraz sensu pewnych swoich rozważań)
zrobił tę maskę, nie wiem czy jako reakcję na jakieś moje słowa, czy pokazanie mi co sądzi o moim zamyśleniu, czy też jako ilustrację jego własnego zamyślenia,
stare walce i tanga, żadnych głośnych rozmów, tych parę osób przy stolikach zachowywało się cicho, muzyka jakby trochę stłumiona,
jakieś łagodne oddalanie się i jeszcze oddalanie —
nie, nie w marzenia; przecież już nie wiedziałem o czym marzyć; był czasem jakiś uciszony wieczór, siedzę w pokoju i spokojna muzyka z radia jakby cofa ze mnie wszystko co może jeszcze przed chwilą mnie dręczyło, zapalam papierosa myśląc: „teraz, ta pora, ten nastrój, można marzyć, poddać się, iść za ta muzyką”, ale dokąd?, nie wiedziałem już dokąd mam za tą muzyką iść, i właściwie cały czas trwania jej i nastroju wypełniało mi zastanawianie się, o czym by sobie pomarzyć;
nie w marzenia; raczej w ich przypominania, tak bardzo już — myślałem — dawnych, i nie tylko marzeń:
oto ten letni wieczór, a później już noc, orkiestra na podwyższeniu z desek i beczek od piwa, drzewa parku, drzewa wokół tego boiska koszykówki na którym jest teraz dużo tańczących par, liście drzew oświetlonych od dołu są złote, a tamte wysoko na tle ciemnego nieba rysują się czarno, jestem trochę pijany i nie myślę o tym że jestem uczniem i nie wolno mi chodzić na publiczne zabawy, pijany i potem już nie widzę liści ani drzew, potem gdy tańczę z tą dziewczyną, z tą kobietą, ona jest ode mnie starsza, zresztą widzę ją po raz pierwszy, i po raz pierwszy jakaś kobieta jest tak blisko mnie i mimo iż jestem pijany — a inaczej chyba nie śmiałbym do niej podejść — trochę mi drży ręka obejmująca ją czująca ciepło jej pleców, i palce drugiej nieśmiało zaciskające się na jej trochę chłodnej wilgotnej dłoni, lekki ciężar jej ręki, i zapach potu zmieszany z zapachem perfum, i szminka na jej wargach, szminka która jest wtedy dla mnie czymś równie kobiecym jak piersi jak długie włosy, i ona, ta kobieta, jest tutaj, jest przy mnie, i dotykam jej, i ona ten czas tę chwilę w której trwa taniec oddaje mnie, tylko mnie, cała jest w tej chwili dla mnie, i nie wiem jaka ona jest, jak wygląda, i może nigdy nie będę wiedział, ale wtedy jest dla mnie piękna, jest najpiękniejsza, nie patrzę na nią, widzę tylko długie cienie od nóg tańczących — i jeszcze chwila, moment, który przechyla to wszystko w jakąś niepojętą pachnącą kobiecym potem wypełnioną wilgotnymi dotykami i barwą szminki stronę,
oto już jesienią znajduję w głębi lasu polanę jeszcze pełną poziomek, nie zrywam żadnej chcę tam przyjść z dziewczyną o której myślę jak o mojej — a której nawet nie pocałowałem i która chyba nie wie że tak o niej myślę — zostawiam te poziomki dla niej, chcę z nią tam przyjść a ona najpierw nie ma jak mówi czasu i codziennie chodzę tam sprawdzać czy ktoś nie zerwał poziomek, a potem już poznała się w pociągu z tym chłopakiem i już tam nie chodzę, lecz jeszcze jakiś czas myślę o tych poziomkach, że może jeszcze są, jeszcze nie opadły,
oto ta dziwa, nawet nie kurwa, a może wolałbym żeby to była kurwa — już chyba wtedy zaczynałem lubić coś zdecydowanego — zresztą tego w tamtej chwili nie myślę, myślę tylko o tym co ma nastąpić — czekam na nią, wiem że przyjdzie i że właśnie w tym celu, czekam, jest noc, i że zaraz to nastąpi, ona przyjdzie, i kiedy jej jeszcze nie ma, i później gdy już ją dostrzegam, ta wzbierająca i znowu wzbierająca fala upału pomieszanego z zimnym dreszczem, — a potem leżę obok tej całkiem mi obcej i jak widzę nagle szpetnej dziwy, i jest mi jakoś źle i nie wiem jak odejść, co powiedzieć, chcę być sam, jak najprędzej sam, i gdy ona ciągle mnie jeszcze całuje jest nagle mgnienie myśli o uduszeniu jej i rozglądam się nawet czy jesteśmy dość daleko od domów czy ktoś mógłby usłyszeć gdyby zdążyła krzyknąć,
ten słoneczny sierpień, prawie wszystkie jego wieczory, wieczory często przeciągające się w noc, chodzimy do lasu, bawić się w pazia i królową, na jednej z zabaw zobaczyłem ją pijaną i jeszcze domagającą się wódki, więc pomyślałem że musi lubić nie tylko wódkę, w pazia i królową przez tyle wieczorów i najwyżej mogłem ją pocałować, miałem co najmniej osiemnaście lat, ona chyba też (co prawda ona już zdrowo smakowała rzeczy tych mocniejszych, a ja, ja byłem może prawiczkiem a w najlepszym razie — nawet gdy noc z tamtą niezupełną kurwą była wcześniej bo nie pamiętam — półprawiczkiem, tych rzeczy jak się później dowiedziałem smakowała już zdrowo i najwidoczniej zachciało jej się wreszcie innej zabawy (może jako urozmaicenia, albo takiego wstępu do zaraz potem chędożenia się z innym do rana), a ja — co najmniej osiemnaście lat — naprawdę to przeżywałem, paź i królowa wydawało mi się takie piękne takimi rozjarzało i otulało mnie promykami, tak, i nawet coś z tego pozostało we mnie jeszcze, mimo wszystko nie mogłem nigdy tej królowej i pazia wspominać bez rozrzewnienia), wieczory i noce tamtego sierpnia;
pomyślałem nie podnosząc jeszcze oczu, że And teraz powinien mieć maskę idioty, że jeżeli robi ją tutaj tylko dla mnie to powinien ją mieć może w tej chwili szczególnie; lecz nie: miał oczy przymknięte, głowę wspartą na ręce, trochę tak jakby drzemał;
orkiestra znów grała jakieś tango —
może to samo, to samo lub bardzo podobne tango, ale słyszę je wtedy z oddalenia, nie jestem już tam w parku gdzie usiłowałem znaleźć dla siebie jakąkolwiek dziwę najbrzydszą choćby, plątałem się tam parę godzin, chciałem wreszcie przynajmniej zatańczyć z kimś, zatańczyć choć raz, jest już po północy, ta pierwszomajowa zabawa dalej tam trwa, słyszę to tango leżąc w jeszcze jakby nie ostygłym kurzu tej prawie polnej drogi i odległa muzyka zdaje się otwierać w powietrzu przestrzeń w którą musi przecież wejść ta — ze wszystkich moich marzeń wszystkich zasypiań — dziewczyna, myślę że zaraz wejdzie, że przecież teraz, właśnie teraz, wszystko jest czekaniem, jest najwyższym wytężeniem w jej pojawienie się, może w pierwszej chwili nie rozpoznam koloru jej włosów, będzie stała lub powoli szła, niewyraźna z początku, prawie niematerialna w tej rozjaśniającej się już trochę nocy, i myślę że nawet leżąc dalej na wznak będę wiedział kiedy już będzie, choćby ona nie stanęła tuż przede mną;
chwila łagodna; mija już może godzina, i minął już czas gdy jeszcze mogliśmy iść do teatru, a kiedy przedtem nadszedł i należało wyjść And nadal siedział nieruchomo, „może śpi” pomyślałem, cieszyłem się że zasnął i nie pójdziemy, że ta chwila będzie trwać jeszcze;
trwa jeszcze, „jest mi dobrze” myślę, może And się poruszył, powiedział coś, teraz znowu siedzi nieruchomo z głową wspartą na ręce i spuszczonymi powiekami, może powiedział właśnie to — „dobrze” — jestem pewien że słyszałem to słowo,
„dobrze” a więc zaraz pójdziemy chcę nawet wstać wiem że muszę, nie chcę żeby on mnie ubiegł widzę już nieomal jak stoi przede mną gdy ja siedzę i śmieje się ciągnąc mnie za rękaw; nie, to właśnie ja szarpnę go za rękę, może uderzy głową w stolik, „zaraz wstanę” myślę, powtarzam to sobie,
orkiestra przestała grać i And wstaje i ogarnia mnie wściekłość że on, że mnie ubiegł, jestem tak zły że kopnę go chyba jeżeli mnie dotknie; ale on nawet nie patrząc nie mnie od razu wychodzi do szatni, „niech więc idzie, ja tu zostaję” myślę, jednocześnie wiem przecież że zaraz za nim pójdę;
tymczasem on wraca, wyszedł tylko po papierosy, powiedział coś do mnie, odpowiedziałem chyba „tak” lub „w porządku”, może jeszcze coś, nie myśląc o tym co mówię, potem paliliśmy milcząc, orkiestra za chwilę będzie już znowu grać;
ta historyjka z poziomkami — myślałem przypominałem sobie — była jeszcze przed bombą, przed rewolwerem —
stal jego lśniła w księżycu jak cudowna lampa Aladyna „podejdźcie czekam” ale na myśl że naprawdę usłyszę te zbliżające się kroki gorąca fala podchodziła mi do skroni i oczu las w podmuchu wiatru nagle jakby oddychał czy wzdychał szeleściły liście nasłuchiwałem po każdym strzale tych gdyby się zbliżały kroków szeleściły liście poruszone zawsze chyba tylko wiatrem, — bombę zobaczyłem wrytą tuż przed sobą jakby właśnie spadła i zaraz wybuchnie i wybuchło we mnie jakieś pobłękitnienie w którym zdawał się wdzierać we mnie cały świat z lądami wodami i słońcami jakich bym nigdy nie przeczuł i powietrze zdawało się pulsować drgało w rozjaśnieniach i przygasaniach, i próbowałem potem chodziłem tam próbowałem powtórzyć w sobie to osłupienie, które było dla mnie piękniejsze od najbardziej nawet idiotycznych marzeń dzieciństwa, potem mi ktoś tę bombę przewrócił podniosłem ją ustawiłem znów pionowo, i dalej ciągle przewracaną ustawiałem tak przez chyba znaczną część mojej młodości —
tak, ta historyjka z poziomkami — przypominałem sobie — była jeszcze przed tym a paź i królowa już w czasie bomby, więc gdy ta królowa wyjechała i nie miałem jej już zobaczyć, miałem bombę mogłem wrócić do niej,
jak mogłem i po epizodzie z wierszykami, i z Andem bo i to uważałem dojrzało już do skończenia i w dodatku kiedy podczas trwania tamtych w rodzaju i pazia i królowej — bo było jeszcze parę w tym rodzaju — nie myślałem o bombie,
ale kończyły się, i cieszyło mnie że mam do czego wracać, że coś jeszcze zostało, może nie tak znów dużo, ale wiedziałem już że nie można chcieć za dużo, że jeżeli (he he — nie w tamtej restauracji lecz tu, przy tych słowach, znów wybucha we mnie wzbierający przez cały czas ale chwilami przyczajony chichoczący prawie niedostrzegalnie, wybucha i ogarnia mnie teraz całego śmiech) że gdyby nawet cokolwiek to trzeba sobie powtarzać „wystarczy” „to mi wystarczy” (he he, o, dowcipnisiu, o, bodaj cię, ooo, he he) —
to z tym było inaczej, chciałem żeby się skończyło, często siedząc z Andem myślałem o bombie o rdzewiejącym rewolwerze, i wreszcie już zaczynałem chodzić do lasu, rewolwer był znów wyczyszczony i pionowo stała bomba, i jeżeli jeszcze czasem do Anda jechałem mówiłem sobie że tylko sprawdzić co mnie tam tak trzymało, na co straciłem (biorąc pod uwagę i wiersze) tyle czasu, „na nic” myślałem wracając nocnym pociągiem „i już tam więcej nie pojadę” „skończone”; tylko że potem któregoś dnia skończyła się bomba — „za mocno ją przewrócił, skurwysyn, żebym choć widział, tę swoją śmierć, nie tego skurwysyna to mój grób, i jak bym teraz miał żyć po swojej śmierci, to było wszystko, został mi jeszcze rewolwer i gdybym nie był tchórzem” może lubiłem patos i histerię uległem zresztą trochę nastrojowi jaśniały tam nad tym dołem drzazgi pokaleczonych sosen jak promienie tego pięknego wczesnojesiennego poranka — to już nie było do czego wracać, przestało mi się spieszyć z kończeniem widywań się z Andem i nabierały te nasze teraz spotkania ponownych (jak dawne — choć już trochę innego rodzaju) rumieńców, ja może tu skierowałem tamte z lasu nie tyle już słońca co miejsca po nich, przestałem chodzić do lasu, rewolwer leżał gdzieś w lisiej norze owinięty szmatami przesiąkłymi już chyba wodą w miejsce oliwy, — lecz jeszcze czasem wracałem tam myślami, czasem wrażenie jakbym szedł po tłumiącym kroki igliwiu i jakbym czuł w dłoni ciężar rewolweru i bomba jak zawsze była widoczna z daleka; i szedłem tam także teraz, już prawie nie słysząc orkiestry i nie widząc Anda i może nawet nie zdając sobie sprawy że jest tutaj że siedzi obok, byłem tam, szedłem, to letnie późne popołudnie jest jeszcze upalne i mimo iż zdjąłem koszulę pocę się idę szybko ktoś tę bombę przewraca mi już prawie codziennie kilkadziesiąt metrów przed jej miejscem mam schowany rewolwer wezmę go jak zawsze i może zmienię jeszcze naboje będę już wtedy prawie biegł „może zdążę może wreszcie dzisiaj zdążę”
— Idziemy.
— Tak, — odpowiedziałem wstając — idziemy.
Na ulicy And powiedział: „marzyło się, co?”; odpowiedziałem że nie, że spałem.
— Spałeś? A co ci się śniło?
— Krótkie spodenki.
— I harcerska chustka.
— Może i chustka. Słuchaj, ja się nie pytam, co tobie się śniło.
— Bo ja nie spałem. Ale ty... Poczekaj; spałeś będąc w moim towarzystwie; ja jestem już dla ciebie tak mało interesujący że śpisz przy mnie.
— Jesteś mało interesujący.
Zatrzymał się. Stanąłem również.
— Jestem gówno; można już przy mnie spać, co?
Ziewnąłem; udałem że ziewam.
— Gówno?
— Chce mi się spać — odpowiedziałem,
otwarł usta (a tamto wszystko mówił z tym swoim dość zwyczajnym — a jak mi się nieraz wydawało jakimś diablim — uśmiechem; ja uśmiechałem się również) oczu nie widziałem lecz wiedziałem jakie je już ma, pochylił się do mnie, prawie dotykał mej twarzy; ta znana mi przecież maska, ale nagle odwróciłem się, ta jedna z bocznych krótka ulica była pusta — lecz po chwili jednak mój głos mógł być chyba był spokojny:
— Chodźmy; bo spóźnimy się na kolację.


W tym lokalu już tańczyli i zaraz ktoś nas poczęstował wódką, i piliśmy jeszcze później (a wolałbym tego nie mówić ale może jestem teraz skłonny przesadzać i kiedy chcę powiedzieć, bo i nieraz tak myślałem, że ta dziewczyna była jedną z najpiękniejszych jakie widziałem to lepiej przyznać że byłem pijany widziałem ją niewyraźnie, i zresztą prócz jej czarnych włosów nie pamiętam przecież jej twarzy, podobnie jak jest trochę zatarta we mnie ta część nocy do chwili gdy And stanął przede mną i spytał „jest ci dobrze?”) i nie pamiętam kiedy tę dziewczynę zobaczyłem i w jaki sposób znalazłem się obok niej, tańczyliśmy a później siedziała przy mnie,
może ona była siostrą któregoś z tamtejszych Młodych Początkujących, chciał ze mną porozmawiać, a jej może powiedział coś o mnie, chyba coś co ją zainteresowało (he, he, — znowu, dlaczegóż znowu?), coś co ją zainteresowało bo później przez cały czas była ze mną (a może to była właśnie tamta Muza? Nie, przecież nie byłem zupełnie nieprzytomny, i zresztą Muza była na mnie Obrażona. Tak, ale jeżeli ona, Muza, była zalana i nie poznała mnie i jeżeli i ja jej — w takim samym jak mój pijanym widzie — wydałem się nagle Apollem? Nie, na pewno nie Muza, nie dopuszczajmy tej myśli. A jeżeli jednak? Nie, nie dopuszczajmy), była tylko ze mną a ciągle ktoś prosił ją do tańca, i prosił ją też Jeden Ze Znanych — bo byli tam i tacy — Starszych Piszących i nie poszła, pomyślałem więc że chyba nie wie Kto To Jest i powiedziałem jej, lecz ona wiedziała, po chwili powiedziała i trochę jakby nieśmiało że będzie tańczyć tylko ze mną i byłem bliski uklęknięcia przed nią, o Andzie prawie zapomniałem prawie nie myślałem, widziałem go jak tańczył z jakąś jasną blondynką, widziałem to niewyraźnie wszystko nagle jakby zniknęło i była tylko ta obok mnie dziewczyna czułem się prawie szczęśliwy, byłem prawie szczęśliwy — zaraz jak tam przyszliśmy wyrzygałem się i gdybym miał jeszcze to najwcześniej za godzinę i mogłem o tym nie myśleć nie zaczynały mi się jeszcze powtórne mdłości i bóle żołądka — prawie szczęśliwy, pomyślałem że dawno już bardzo dawno nie było mi tak pięknie; jakieś przypominania, i równocześnie odchodzenie w czerwonawe pełne mokrych gałązek światło, i kiedy And stanął przede mną i spytał „jest ci dobrze?” odpowiedziałem jakby stamtąd z daleka „jest mi dobrze” i gdy on powiedział „mnie też” to byłem jeszcze tam, pośród tych w świeceniu jakiegoś świtu wilgotnych liści, i mechanicznie bez zastanawiania się, tak jak powtarza się, nawet we śnie, wyuczone lekcje, powiedziałem: „no to idziemy”, i chyba równie mechanicznie wstałem


Och, ten człowiek — byłem już chyba trzeźwy nie mogłem się mylić — ten sam, stał jak poprzedniej nocy w tym samym miejscu na skraju chodnika (na skraju chodnika a był deszcz jak i poprzedniej nocy) — nie, to nie od razu gdy go zobaczyłem, ale zapytałem go o drogę do naszego hotelu, a on — tak samo jak zeszłej nocy — odwrócił się i bez słowa pokazał nam ręką kierunek, dopiero wtedy; tak, ten sam, i przecież And chwycił mnie wtedy za rękę, pociągnął za sobą, zaczęliśmy iść szybko, biec prawie, i przecież gdy już byliśmy w hotelu powiedział: „poznałeś go?”, a po chwili: „czy ty myślisz że to był człowiek?”
W milczeniu wypaliliśmy papierosy, i And wyciągnął karty, graliśmy w pokera ale stawkami były nie pieniądze „to banalne” — powiedział — „teraz będziemy grać dla samej gry: sztuka dla sztuki; i będziemy się pasjonować, musimy się zmusić do tego, przy jednoczesnym powtarzaniu sobie że przecież gramy o nic”; i rzeczywiście po chwili gra zaczynała być pasjonująca, stawkami były zapałki a później kreski rysowane na marginesie gazety, byłem naprawdę wściekły gdy przegrywałem, lecz doszliśmy do wniosku że poker to też banalne, oko również, nawet i wojna; graliśmy wreszcie w tak zwany wychodek: na kupie kart ustawia się dwie oparte o siebie i z kupy należy wyciągać karty tak aby się te dwie nie przewróciły, aby się ten wychodek nie zawalił, przegrywa ten kto to zrobi; bolała mnie głowa, i zaczynało mi się już zbierać na rzyganie, od papierosów piekły dziąsła i gardło, równocześnie senność już prawie spaliśmy nad tym wychodkiem; „dobrze ci jest?” zapytałem Anda, „dobrze” odpowiedział, „mnie również. — A tam... wiesz, oni tam tańczą” mówiłem „tańczą, muszą podrygiwać w takt melodii i muszą obejmować kobiety, czasem nawet całować czy obmacywać; widziałem tam taką blondynkę — młodą i bardzo świeżutką zresztą — i zaraz wiedziałem po co ona tam przyszła, myślę że ktoś — już chyba nie tam lecz gdzieś w hotelu — w tej chwili jest zmuszony do zabierania się do niej, ściąganie majtek jakież to musi być meczące, prawda And?”, — „Prawda. — A wiesz, ja teraz mam wielką ochotę pomęczyć się trochę” zdjął marynarkę zaczął ściągać spodnie, „rozbieraj się” krzyknął, „na co czekasz — słyszałeś: mam ochotę pomęczyć się — wyciągnąłeś mnie stamtąd — blondynka, co? — teraz ty będziesz moją blondynką — no, szkoda czasu, — a może ja mam ci ściągnąć majteczki? męczące, prawda?”, już nagi zaczął się do mnie zbliżać, śmiejąc się uskoczyłem za stół, on śmiał się również, gonił mnie wokół stołu, w pewnym momencie dosunął stół do łóżka więc skakaliśmy przez łóżko, podstawiałem mu krzesła wywrócił się parę razy, ja też, a gdy wreszcie odepchnął stół pod ścianę wskoczyłem do szafy zatrzaskując za sobą drzwi; na ich wewnętrznej stronie były umocowane wieszaki i trzymałem je silnie, And próbował drzwi otworzyć — już się nie śmiałem, to w końcu była jakaś prawdziwa nieomal tragiczna ucieczka i prawdziwy pościg — And stojąc pod drzwiami szafy mówił: „no, teraz już jesteś moją, świetnie zrobiłaś: nie pomyślałem że przecież można to robić też w szafie; tak, ten twój pomysł jest genialny; jesteś genialna. — No, czekam aż się rozbierzesz. Zaraz tam wchodzę”; trzymałem mocno drzwi, on jeszcze próbował je otworzyć, w pewnej chwili poczułem że szafa się przechyla, chciał ją przewrócić, ale szafa uderzyła górnym kantem w boczną ścianę oparła się o nią, And zaczął coś krzyczeć nie wiem czy z zachwytu czy też wściekłości, i wtedy ktoś zapukał do drzwi naszego pokoju, And powiedział „proszę wejść”, — „ja nie chce wejść, ja chcę spać” — mówił jakiś męski głos — „co pan wyprawia, czy pan oszalał? Panie, ściany drżą; czy mam iść po portiera?”, And podszedł chyba do tych drzwi: „czy pan jest może kobietą? Strasznie jestem spragniony miłości a moja żona uciekła mi do szafy”; głos zza drzwi nie odpowiedział; And wrócił pod szafę: „no tak. To sobie teraz może porozmawiamy — Czy ty... czy się kiedy w jakiejś kochałeś?”
— Wyprostuj szafę.
— Powiedz, czy się kochałeś.
Zaśmiałem się. On:
— I aż tak bardzo?
— Może.
— I co?
— I co?
— I co.
— Słyszałeś.
— A może jeszcze coś, coś oprócz śmiechu, może pozostało?
— Może.


— Lubisz grać w pokera?
— Lubię grać w pokera.
— Trzeba.
— Przypuszczam
— A „sztuki piękne”?
— A „sztuki piękne”?


— A religie?
— A religie?


— A obserwowanie ludzi, obserwowanie zdarzeń?
— Lecz nie powinno się tego, przynajmniej tego, smakować zbyt łapczywie, zbyt raptownie. Należy sobie to, tę zabawę, rozłożyć, tak aby wystarczyło do końca. Tak, mój chłopcze, rozłożyć, nie smakować zbyt raptownie; zresztą czasem przyhamowaniu tej łapczywości niespodziewanie pomagają nieprzeźroczyste drzwi szafy; żadną, a więc i taką pomocą nie należy gardzić.
— Lubisz siusiać?
— Lubię siusiać.
— Szczególnie jeżeli przed chwilą piłeś.

— — lot w gwiazdy —
nie jestem pewien, czy on to powiedział, ale może jednak, bo skądże by mi przyszło, tam w tej szafie, skąd by przyszło: „super, lot, super bomb, new, lot w, (leć pieśni w dal), wzlot ku, (kupiłbym ci skrzypce), new groza, (Ewunia jest cierpiąca), cyberne, new, tyka”, a swoją drogą, mówiliśmy o obserwowaniu ludzi i zdarzeń, więc może nawet gdyby And nic nie powiedział o gwiazdach i lotach, — no właśnie, przecież tam w tej szafie jakoś też tak (o tym obserwowaniu): „szczególnie teraz, w tym całym super i new” — czy ja to mówiłem, czy myślałem?, raczej myślałem; And zawsze udawał, jeżeli już zdarzyło mi się mówić o czymś takim, udawał że to do niego nie dociera: „nie wiem o czym mówisz”; zaraz, czy on to powiedział tam (czyżbym więc mówił coś głośno?), czy powiedział? Bo krzyknąłem:
— Żałuj!
— Aaa
(aha, więc on już miał tę swoją maskę; w takich chwilach jeżeli jeszcze brał udział w rozmowie to właśnie w ten sposób: „aaa”, albo: „eee”, „yyy”, „heee”, „hyyy”)
„żałuj. Bo to” — myślałem czy mówiłem? — „to jeden ze smaczniejszych kąsków. Ci, którzy to po prostu ignorują, to ludzie bez poczucia humoru czy też bez umiejętności a może i ochoty do zabawy; jakaś godna największego współczucia ślepota, przez którą tak dużo tracą”
— dużo tracisz.
— Eee
„new” — w tej szafie — „new, (loty, albo jeżeli wy... to my tak super, że zadrżycie i zbielejecie), super (drżyjcie i blednijcie), (Ewunia), new, !!, (biedactwo się rozchorowała, bo uniosłem się, powiedziałem że albo trzy razy w tygodniu kotlecik i deser), cyber, (albo modne szmatki i przez cały czas tylko zupa. — I chyba powieszę się, bo), netyka, pierwiastek z, (Ewunia powiedziała), z be kwadrat, (...wstanie, to...), kolosalny, (...Waldemara, a mnie nie chce znać), new, (...ła, że już teraz na stałe z Waldemarem), drugi pierwiastek z old kwadrat równa się new, (a w dodatku mieszkanie), równa się new plus super, (mieszkanie jest jej, nie moje; i co ja teraz), lot, (...zrobić, dokąd), w gwiazdy, (...ja z sobą), super, (co ja...), plus new”
— wyprostuj, postaw, do cholery, tę szafę.
— Anapest. — (tak, And ożywił się)
— Co anapest? — spytałem.
— To: anapest.

— Siusiu?
— Siusiu.
— Lubisz. — — Aha, a jakiś przystojny — żeby się go na przykład nie trzeba było wstydzić, czy żeby można było z nim iść na dziwy — przystojny i bardzo inteligentny brunet
— Aha; a jakiś — no, również przystojny — i osłupiająco inteligentny, i przy tym niezwykle uroczy — blondyn
— Lubiący czarnule: ale nie lubiący ściągać żadnej z nich majtek bo to jest męczące, niech w tej chwili robi to za niego ktoś inny a on przez ten czas woli posiedzieć sobie w szafie i porozmawiać z przyjacielem


— pokazałem jej ciebie — to co ty gadałeś tu o wstydzie było głupie, ja na przykład z ciebie, ja jestem z ciebie dumny — powiedziałem jej, że jesteś moim przyjacielem, a ona: „co? taki buc?”, wiec byłem oburzony; bo jakże dziewczyna, którą widzę po raz pierwszy, może sobie wobec mnie od razu pozwalać na używanie tego rodzaju wyrażeń?
— — Tak. — Nie musisz mi mówić że jestem bucem, sam o tym wiem najlepiej; już fakt, że jestem tu, że się tyle męczyłem, po to tylko żeby rozmawiać teraz z szafą... — tak, szafo; wiem o tym
a po chwili, ciszej, jakby do siebie:
— otóż rozmawiam z szafą... nie przypuszczałem nawet że można... — I ona też... nawet szafa... próbuje mnie ugryźć... tak, wreszcie nawet szafy są przeciwko mnie...
Coraz bardziej chciało mi się rzygać, nie mogłem mu tego powiedzieć bo wtedy pewnie zamknąłby mnie w tej szafie na klucz, nie wiedziałem co robić; lecz on po chwili poszedł do ustępu i wtedy wyszedłem z szafy; a And zaraz wrócił, nie mówił nic, zachowywał się jakby mnie tam w ogóle nie było, i poszedłem rzygać.
on się mył gdy wróciłem, a potem ubierał się; i kładąc się do łóżka powiedziałem, żeby zgasił światło gdy będzie wychodził;
zaraz zasnąłem, spałem chyba niezbyt długo, może z godzinę, miałem jakieś dręczące sny, zdaje się uciekałem przed kimś, nie jestem pewien, ale nagle zerwałem się, myślę że krzyknąłem, światło w pokoju świeciło się nadal, łóżko Anda było puste, i niezupełnie jeszcze rozbudzony wstałem aby zgasić światło, i nagle zobaczyłem Anda i wydało mi się że to jest dalszy ciąg tamtych sennych widzeń, że nadal śpię; ubrany, jakby gotów do wyjścia, stał oparty plecami o drzwi, głowa trochę przechylona w tył, twarz jak martwa, oczy otwarte wydało mi się trochę za szeroko, wytrzeszczone nieomal; więc w pierwszej chwili wrażenie jakbym nadal śnił, może znowu bym krzyknął; lecz uspokoiłem się, zgasiłem światło; mogła być godzina trzecia lub czwarta, okno było już trochę rozjaśnione.


Zbudziłem się około godziny dziesiątej. And jeszcze spał w swoim łóżku, podszedłem zerwałem z niego kołdrę, „wstawaj” powiedziałem; popatrzył na mnie i z powrotem zamknął oczy; wziąłem ze stołu karty i trąciłem go nimi w nos, „ach, prawda, gramy” wymamrotał, po chwili wstał;
graliśmy niedługo; należało zejść na dół dowiedzieć się o której mamy pociąg — ten zjazd czy festiwal był już zakończony, ci którzy mieli odjechać odjechali w nocy lub z rana, hotel mieliśmy zapłacony tylko do południa — zjedliśmy śniadanie na dole w barze, potem chwilę siedzieliśmy w jakiejś kawiarni, i wróciliśmy jeszcze do hotelu, zaczęliśmy znowu grać w karty, ktoś zapukał, otworzyliśmy drzwi, wszedł jakiś młody człowiek, powiedział „dobrze że panów jeszcze zastałem”,
mówił, że on jest przedstawicielem organizującego się miesięcznika czy tygodnika, organu młodych artystów: poetów, malarzy, muzyków, „nasze pismo” — mówił — „będzie wydawane w sześciu językach, przewidujemy olbrzymi nakład, świat zapozna się z naszymi najświetniejszymi talentami”, „kredowy papier, barwne dorównujące najlepszym wzorom zagranicznym reprodukcje”, „pismo będzie wielostronicowe o formacie zbliżonym do książkowego”, „mamy niewyczerpane fundusze”, „przewidujemy szereg stypendiów artystycznych” (wymienił jakieś — dla nas zupełnie oszałamiające — sumy), „wyjazdy za granicę”, „panowie możecie mi już teraz podać — oczywiście wyjazd może nastąpić dopiero za parę miesięcy, gdy nasze pismo już się na dobre rozkręci; tak, w najgorszym nawet wypadku za rok najpóźniej — możecie mi podać kraje, do których chcielibyście wyjechać; oczywiście na szereg miesięcy”,
And spoglądał na mnie, uśmiechał się (przed rokiem — a był wtedy jeszcze pełen zapału — próbował zdobyć dla tych młodych kolumnę czy pół w jakimś tam kulturalnym dodatku niedzielnym dziennika którego był nieomal współredaktorem od dwu lat wtedy tam pracował), uśmiechał się więc, z początku, a potem gdy tamten wyciągnął ze swojej teczki jakieś druki z pieczęciami i powiedział żebyśmy tam złożyli swoje podpisy And poza jego plecami już nie śmiejąc się dawał mi znaki aby tego nie robić — a tamten jeszcze przedtem powiedział do mnie „przyszedłem tu przede wszystkim do pana, szkoda że mnie pan nie zna, ja nie mam zwyczaju nikogo głaskać, moje oceny są bardzo surowe, ale pan to naprawdę wielki talent, — mianuję pana przedstawicielem naszego pisma, przedstawicielem na Polskę południową”, a And (ponieważ powiedziałem że And to też Wielki Talent) miał być moim zastępcą —
pomimo znaków Anda a może właśnie dlatego podpisałem te druki, i And — mój przecież zastępca — musiał to zrobić też; i ten jego prawie przestrach z jakim podpisywał druki sprawił mi przyjemność; zanim i mnie zaczął się udzielać, — a kim ty w ogóle jesteś (od początku zwracaliśmy się do niego przez „ty”, a on do nas: „pan”, „panowie”) kim jesteś? — zapytał już po złożeniu podpisów And. — Jestem poetą — odpowiedział tamten. — To powiedz jakiś swój wiersz.
„powiedz jeszcze jakiś” domagał się And gdy tamten skończył recytację (wiersz był krótki i jak mi się wydało całkiem dobry); nie, on nie chciał mówić nic nowego, powtarzał nam jeszcze parę razy ten sam; „bo chciałbym, abyście to, panowie, zrozumieli”; powtarzał też jakieś fragmenty tego wiersza, „rozumiecie panowie?” pytał, — i nagle na środku pokoju stanął na rękach,
(wydaje mi się, — teraz, bo wtedy — we wszystkim tamtym — nic już chyba nie mogło mnie dziwić, nie widziałbym nic niezwykłego gdyby nie tylko stanął nagle ale nawet przyszedł tam na rękach, lecz teraz myślę że powiedział że musiał coś powiedzieć zanim zdjął marynarkę i odszedł na środek pokoju — więc wydaje mi się że powiedział „nie myślcie, panowie, że ja jestem słaby, ktoś patrząc na mnie mógłby mnie wziąć za chuchro; ja mam siłę atlety”)
ze środka pokoju doszedł do drzwi, zawrócił, popatrzyłem na Anda, miał zdaje się przymknięte oczy, tamten już znowu był na środku, And nagle porwał ze stołu swoją teczkę i karty, drzwi otwierały się cicho, wybiegliśmy, ja jeszcze się odwróciłem — tamten szedł na tych rękach, zbliżał się do przeciwległej ściany,
schody przebyliśmy biegiem (czy And już tam na schodach zaczął chichotać?, nie, chyba gdy już byliśmy na dole czy na ulicy; nie śmiech ale chichot — przypominam sobie teraz że ten chichot znałem już wcześniej, nie zdarzał mu się często ale znałem, nie pamiętam tylko dokładnie sytuacji w których się pojawiał, żadnej prócz tej, to były urywane, krótkie jakby zacinające się wybuchy, głowa przechylona przy tym trochę w tył, chichot który od strony brzmieniowej podobny był raczej do łkania — nie skierowany do mnie, And na mnie nie patrzył i zresztą jak zawsze w podobnych wypadkach wyprzedził mnie trochę w tym biegu), po przebyciu schodów i opuszczeniu hotelu nie biegliśmy, szliśmy tylko dość szybko, na razie, bo za chwilę znowu zaczęliśmy biec:
to musiało być już blisko dworca kolejowego (ale wtedy nie przypuszczałem tego, a And — który w tym mieście był zdaje się jak ja po raz pierwszy i mógł jakimś najwyżej wyczuciem kierować się w stronę dworca dość w dodatku odległego o którym wprawdzie nie mówiliśmy ale (ja, jak i on) na pewno myśleliśmy o niczym więcej — And też chyba nie podejrzewał że jesteśmy już (o ile naprawdę byliśmy) blisko dworca) trzeba było przejść ulicę, zatrzymaliśmy się aby przepuścić parę samochodów, przejechały, zeszliśmy z chodnika, i nagle gwizd; odwróciliśmy się; ulicą nadjeżdżał parowóz (blisko dworca — tak sobie to tłumaczę teraz — może tam w pobliżu dworca na pewnym odcinku ulicy przechodziły tory kolejowe — ale wtedy ta ulica była dla nas zwyczajną śródmiejską, — zaraz, czy And wymamrotał wtedy: „za wiele, tego już stanowczo za wiele”)
więc biegliśmy już (oczywiście z chichotem — ja też miałem buzię rozjaśnioną — z chichotem i z czymś co można by nawet nazwać wygłupianiem się, zwyczajnym graniem, udawaniem tego jakiegoś popłochu) biegliśmy już do końca do samego dworca.


Mieliśmy jeszcze około trzech godzin czasu, włóczyliśmy się po hali dworcowej, było nam zimno, dzień był jak grudniowy, wiatr i drobny lodowaty deszcz, po kupieniu biletów i papierosów zostało nam po parę złotych, za mało żeby ten czas przesiedzieć w dworcowej restauracji,
później nasz pociąg był już podstawiony i weszliśmy do wagonu; w pokera zaczęliśmy grać gdy pociąg już ruszył, byliśmy sami w przedziale, to był pociąg zwyczajny osobowy zatrzymywał się na każdej stacji, i na jednej z nich weszła do naszego przedziału jakaś kobieta, miała książkę — chyba kryminał — i zacząłem to czytać podczas gdy And z nią rozmawiał, ale zaraz wysiadła i znowu wróciliśmy do kart,
And w pewnej chwili wyciągnął z teczki wódkę, okazało się że miał tam dwie butelki wódki, nie wiem kiedy to kupił, „coś tutaj mam” powiedział,
od tamtego śniadania w barze nie jedliśmy nic, głowa bolała mnie bez przerwy już od poprzedniego dnia, i piekły dziąsła język i gardło, paliłem odruchowo nie myśląc nawet że palenie może stłumić głód, z pewnością znowu bym rzygał, gdybym miał czym, może gdybym nie był tak wyczerpany to ta gra w pokera doprowadziłaby mnie do szału, tak, nie miałem na to siły, tym bardziej że jej resztki musiałem skupiać na grę, starałem się nie przegrać tych paru złotych, to może była głupia uporczywa myśl z lęku przed kreskami znaczonymi na marginesie gazety jeślibym już później przegrał nawet zapałki, jednocześnie musiałem udawać że ta gra bardzo mnie bawi i nie chciałbym jej przerwać,
gdy on powiedział że coś ma w tej swojej teczce pomyślałem że może kupił coś do jedzenia — ta moja naiwność była chyba też wynikiem osłabienia — dwie flachy wódki nic więcej, przyjąłem to już tylko z tępą rezygnacją, a powinienem wyrazić zachwyt czy przynajmniej zadowolenie, choć zadowolenie było rzeczywiście — gdy udało mi się przełknąć parę łyków bez zewnętrznych widocznych wstrząsów; wiedziałem że And patrzy na mnie gdy piję, „świetna wódka” zdołałem jeszcze powiedzieć wręczając mu flachę „świetna, a właśnie myślałem o tym, miałem wielką ochotę się napić”; wyglądało że uwierzył bo po chwili ją schował;
nie wróciliśmy jeszcze do przerwanej gry — a ja trzymałem karty gotów do natychmiastowego jej podjęcia — And patrzył w okno, czekałem aż się odwróci (aha, przeszliśmy już do gry w oko, i gdy on wtedy patrzył w okno schowałem do rękawa asa. — A potem zapomniałem o tym i z asem w rękawie, który gdzieś tam się zaczepił, z tym asem byłem już przez cały czas naszej jazdy; dopiero później, już w domu, kiedy się rozbierałem, on mi z rękawa wypadł
Mam te kartę; — o, jest tutaj: as pik; zagięty róg, papier brudny, barwy prawie popiołu, z jakimś żółtawym zaciekiem z jednej strony. Mam tego asa; he, he, And, zagramy w oko? No tak, w guziki, ale wolałbym teraz w oko; ten as? nieuczciwe? Co nieuczciwe? Że chcę aby szanse były mniej więcej równe? — miałeś przecież zawsze przewagę nade mną, to czy ja nie mogę pomóc sobie tym w rękawie asem? miałeś przewagę — sam stwierdzałeś, nie, nie tylko w grze, o ile zresztą to wszystko nie było tylko grą, byłem oczywiście kiepskim partnerem, nie dorównywałem — powiedziałem już, brak uzdolnień czy talentu czy jak tam jeszcze, — miałeś zawsze, a wtedy, gdy przyszedłem tam z guzikami, to był już szczyt, szczyt mistrza, i czy ja mogłem spróbować zrobić też coś takiego? doganiałem cię nieraz jak myślę ale w tym czy mogłem choćby marzyć o dorównaniu? — zawsze byłem daleki od przesadnej skromności od nawet skromności w ogóle, ale wiem, wiedziałem, że gdybym i ja, gdybym spróbował, to byłoby to żałosnym jakimś pastiszem najbardziej marnym ze wszystkich dotąd doganiań, bladą karykaturą; tak, nie kreacja ale raczej coś z biednej kreatury, — i nie brawa ale raczej grymasy niesmaku. — — Tak, nie tylko w grze w karty. A ja teraz chciałbym przynajmniej w grze w karty mieć podobne szanse; zagramy w oko?)
— — patrzył w okno, czekałem aż się odwróci, i wtedy podam mu kartę; lecz on po chwili — patrząc ciągle w okno — powiedział:
— Wyciągnąłeś mnie; ja jeszcze nie chciałem stamtąd odjeżdżać.
— Dlaczego? Przecież tutaj też dobrze nam się gra. I mamy wódkę.
pomyślałem że to jest z jego strony celne, bo ja rzeczywiście pragnąłem tam jeszcze zostać — spróbować odnaleźć tę dziewczynę, jeszcze ją zobaczyć  —, chciałem to przed nim ukryć tak bardzo że nieomal ukryłem przed sobą a teraz on gdy już jesteśmy w drodze i co najmniej już dwie godziny jazdy on mi to mówi, i dodaje jeszcze:
— Może wrócimy?
— Dobrze, wracamy — odpowiedziałem — wysiadamy na najbliższej stacji i czekamy na powrotny pociąg.
ale nie wiedziałem już co o tym sądzić gdy zaczął mówić że miał się tam spotkać z tą jasną blondynką, że umówił się z nią w kawiarni w której byliśmy, lecz wyszliśmy stamtąd za wcześnie, ona miała tam przyjść za jakieś pół godziny, — wyjął z kieszeni jakiś wiersz, jej wiersz — jak mówił, czytał go głośno, potem pytał czy ładny „bo przecież tak piękna dziewczyna nie może pisać brzydkich wierszy”, powiedziałem że tak, że bardzo ładny, i żeby mi dał go jeszcze przeczytać bo jestem raczej wzrokowcem — chciałem odwlec powrót do oka czy pokera, może on to wyczuł; schował wiersz, powiedział „gramy”,
zamykały mi się oczy; chciało mi się spać tak bardzo że już wreszcie nie mogłem udawać; „to prześpij się” powiedział; jeszcze nie zasnąłem kiedy szarpnął mnie za rękaw: „gramy”
podał mi kartę, odepchnąłem jego rękę, karta upadła, podniósł ją, siedział spokojnie;
już prawie spałem gdy uderzył mnie kartami od dołu w nos, wytrąciłem mu je z ręki, karty rozsypały się na podłodze, popatrzył na mnie uśmiechając się i kopnął mnie w nogę, oddałem mu, kopnął mnie znowu i już silnie, uderzyłem go pięścią, zaczęliśmy się bić; w pewnej chwili musiał chyba dostać w nos, zaczęła mu kapać krew; może już nie miał zamiaru się bić, już usiadł, gdy jeszcze go uderzyłem, a on wyciągnął chusteczkę próbował zatamować tę krew, już nie krople ale wąskie strużki od nosa poprzez usta i brodę,
„no” — pomyślałem — „wreszcie spokój; szkoda że to nie nastąpiło wcześniej”. On schylił się, z tą chustką przy nosie, pozbierał karty schował do kieszeni, usiadł w kącie obok drzwi; oczy miał otwarte wpatrzone w ścianę przedziału;
lecz nie mogłem zasnąć; siedziałem przy oknie, już ciemnym, patrzyłem na mijane światła, na budynki pustych stacyjek gdzie pociąg się zatrzymywał; były jakieś głosy konduktorów, podnoszenie latarek, starałem się skupić całą uwagę tylko na tym, czekałem aż mnie to zmęczy i oczy mi się zamkną, bo z początku zaciskałem powieki ale sen nie przychodził — mimo iż przecież przedtem podczas gry w karty wydawało mi się że zaraz zasnę — czekałem aż oczy same mi się zamkną na jakimś zarysie mijanego domu czy na szeregu świateł którejś ze stacji, nie pozostawiając we mnie żadnych innych obrazów, nic prócz tego jakiegoś martwego konturu dachu, tych rozmazywanych ruchem i kroplami deszczu na szybie, stacyjnych lamp,
Jakaś stacja na której pociąg się zatrzymał wydała mi się nieco większa, pomyślałem że stał tam będzie trochę dłużej i wyszedłem żeby kupić coś do zjedzenia. Na dworcu nie było żadnego nawet bufetu, dopiero kilkadziesiąt metrów za budynkiem stacyjnym był kiosk z papierosami i piwem i były tam tylko jakieś jakby chorowite sucharki, poprosiłem o dwie paczki tego i kiedy płaciłem usłyszałem gwizd, pociąg ruszył,
mój płaszcz został w pociągu, bilet w płaszczu, za ostatnie pieniądze kupiłem te sucharki, stacja była jedna z maleńkich i jakby wymarłych stacyjek i chyba nawet bez poczekalni, pogoda ciągle ta sama: wiatr i drobny zimny deszcz, i już prawie noc; nie wiem czy myślałem o tym wszystkim biegnąc za oddalającym się pociągiem, wiedziałem tylko że przecież muszę go dogonić że nie mam żadnego wyjścia prócz dogonienia pociągu, wiedząc równocześnie — i równie przeraźliwie jasno — że go przecież nie dogonię,
nagle spostrzegłem że odległość pomiędzy nim a mną zaczyna się naprawdę zmniejszać; tak, pociąg stanął;
And stał w otwartych drzwiach wagonu: „już miałem zerwać hamulec, ale on zaczął zwalniać; bo on tylko podjeżdżał tu do pompy, będzie brał wodę”.
Zjedliśmy po parę sucharków, pomimo głodu nie udało się zjeść tego więcej, popijaliśmy to wódką, And mówił:
— tak, nie mamy teraz najmniejszej ochoty na wódkę; ochoty nie mamy lecz mamy wódkę, i trzeba pić, bo już tak jest — a pić musimy także po to aby sobie jeszcze raz uświadomić że tak jest — że gdy się już coś ma to akurat nie wtedy gdy i pragnienie tego i na przykład jeszcze wiele razy będziesz chciał się napić a nie będziesz miał wtedy pieniędzy ani nikogo kto chciałby ci postawić. — No, jeszcze łyk, drogi przyjacielu; jeszcze łyk, Świdryga, — a, prawda; ty nie wiesz, nie czytałeś. Czy ty w ogóle umiesz czytać?
— Trochę umiem — powiedziałem.
— Co? — otóż tak; za moje serce; za wszystko; ty mi teraz w ten sposób; a ja tak się cieszyłem; zawsze uważałem że analfabeta — jeżeli już nie można liczyć na coś pewniej tępego — to odpowiedni, to jedyny dla mnie kumpel; tak się z ciebie cieszyłem, a ty w końcu musiałeś mi to powiedzieć, musiałeś zdmuchnąć całą moją radość z ciebie. Nie jesteś dobrym przyjacielem, Świdryga.
— Bardzo mi przykro, Midryga.
— O, nawet i to; nawet czytałeś.
— Z trudem, lecz czytałem, i nawet jeszcze jeden wiersz, też Leśmiana: „Dwaj Macieje”.
— Tak, ale tam pewne miejsca są za bardzo sentymentalne. Choć właściwie to lepiej; im bardziej sentymentalne tym wierniej wyrażające nasze, powiedzmy, stosunki, i nas samych; i może właśnie ten wiersz... co?... nie pamiętam go dobrze, — wybrałem „Świdrygę i Midrygę” ze względu na zróżnicowane a w dodatku bardzo piękne imiona; głównie z tego względu.
— No, tym bardziej że „Świdryga i Midryga” jest też sentymentalne. — A ten pomysł naprawdę ci się udał; bo pamiętam — przykro mi, Midryga, że cię tym może znowu smucę — pamiętam początek tego wiersza:

To nie konie tak cwałują i uszami strzygą,
Jeno tańczą dwaj opoje — Świdryga z Midrygą.

— A ja pamiętam gdzieś ze środka:

Jeden wrzeszczał: „Konaj żywcem!” a drugi: „Wciornaści!”
Tańcowali aż do zdechu i aż do upaści!

— No tak, jesteś sentymentalny. Ale „wciornaści” bardzo mi się podoba, to rzeczywiście coś dla nas.
— No... — Wiesz, przyszło mi to do głowy gdy ty wysiadłeś
— tańce to coś z karnawału; kiedy jeszcze pisałeś, to w którymś wierszu — poczekaj, jak to tam pisałeś — karnawał tak do umierania podobny, jak
— gdy wysiadłeś i pociąg ruszył; widzisz, twój płaszcz leży jeszcze na ławce, zdjąłem go wtedy z wieszaka i położyłem się na nim, pomyślałem że będę sobie słodko i dość wygodnie spał na twoich szmatach podczas gdy ty tam wyjesz do deszczu i wiatru czy może zdychasz gwałcony przez jakiegoś pedała albo podrzynany tępym kozikiem; w każdym razie była jakaś nadzieja że cię już nie zobaczę; a potem zerwałem się żeby zahamować pociąg, bo przyszło mi nagle do głowy: Świdryga i Midryga, pomyślałem że my
— „Zaskoczyła ich na słońcu Południca blada”; jak myślisz, co by to mogło być u nas ta Południca? bo „poklękali wzajem” się nawet zgadza... tylko czy oni śpiewali „W krzyżu cierpienie”... na tych klęczkach... co?... nie pamiętam
— że my też, tak już, razem; Leśmian — mówił dalej And — to był świetny i niegłupi poeta, mimo iż nie przewidział, że Świdryga może wyjść z pociągu po sucharki a tymczasem pociąg z Midrygą odjedzie; więc chciałem zahamować pociąg, ale on sam stanął.
A po chwili:
— No, rozmowa była słodka; znowu było coś co zawdzięczam wyłącznie tobie. Zaraz, któż to powiedział: „w mowie — słodycz idiotów”? — bo zapomniałem.
— Nie wiem.
— A powinieneś. Powinieneś pamiętać kogoś kto był tak dobry czy grzeczny i poświęcił ci tych parę słów; bo to jest już wyłącznie o tobie. Pomyśl: ktoś tak miły że aż zechciał parę słów poświęcić tylko tobie.
— Dlaczego próbujesz nie być słodki w mowie, Midryga?
— Ach, prawda. Przepraszam, Świdryga.
i zaraz:
— Tak, rozmowa słodka. Prawie tak, jak te sucharki. A my teraz mamy ochotę na coś słodszego, za czym już stęskniliśmy się, na coś naprawdę słodkiego;
odpowiedziałem mu, żeby już wyciągając z kieszeni te karty wyciągnął też swoją chusteczkę i żeby się jej przypatrzył; że to będzie chyba równie słodkie; oczywiście mówiłem to także z miną której w żadnym wypadku nie można by nazwać groźną lub ponurą, ale on jednak już nic nie powiedział, i milczeliśmy do chwili gdy pociąg dojechał do tamtego dość już dużego miasta i gdzie mieliśmy się przesiąść, i okazało się że na ten drugi pociąg będziemy musieli czekać około półtorej godziny —


Z peronu zeszliśmy w dół; było trochę cieplej w tych tunelach i korytarzach pod torami i peronami; i chyba tam była też jakaś hala, jakby poczekalnia; wiem że były ławki, może zresztą ławki były pod ścianami w korytarzach, trochę ludzi na nich, a także przechodzący niezbyt szybko, ludzie przeważnie brudni, nędznie ubrani; jakieś dwie kobiety, jakby żebraczki, a to były chyba kurwy, przechadzały się wzdłuż któregoś z korytarzy;
te podziemia stacyjne stolicy zagłębia węglowego wydały mi się nagle jakimś przedsionkiem kopalni, kopalni z której już nie wyjdziemy; któryś z korytarzy, myślałem, zaprowadzi nas pod ścianę węgla, a może wybuch dynamitu odsłoni węgiel w którejś ze ścian, lub zapadający się w momencie wybuchu zapadający się tam w te podziemia jakiś parowóz czy cały pociąg rozsypie się w kawały węgla i ci ludzie siedzący na ławkach poderwą się do pracy i my również rzucimy się razem z nimi na ten węgiel, a teraz mamy jeszcze chwilę czasu, chwilę odpoczynku po podróży, i jeżeli czekamy na jakiś pociąg to właśnie na ten,
albo kopalnia jest trochę niżej; na tym poziomie nie ma i nie będzie żadnego węgla, jest niżej ale niezbyt daleko i może rzeczywiście można tam dojść jednym z korytarzy, może właśnie tym, odnoszę wrażenie że opada w dół jak pochylnia, idziemy wolno, powinniśmy iść jeszcze wolniej, trzeba przedłużyć ten czas odpoczynku, w dodatku jesteśmy przecież jeszcze niezupełnie trzeźwi, wolno, jeszcze wolniej, w jednym z dwu lub trzech podziemnych kiosków And kupił bułki ze serem, należy to spokojnie jeść i iść nie spiesząc się, trzeba mieć jakieś siły do pracy;
I jest jakaś prawie radość, że wreszcie jesteśmy na miejscu, że ta jakaś bardzo długa męcząca droga — a nie myślałem tylko o tych ostatnich trzech dniach (he he, — no tak. Zaraz: byłem przecież bardzo zmęczony; więc chyba mogłem pozwolić sobie na patos; i wiem: później też. A zresztą to co? To co, wesołku?) — że ta droga jest już skończona i jest wreszcie to — trochę może twarde — ale bardzo go pragnęliśmy, pragnęliśmy jakiegokolwiek, i to jest właściwie dobre — twarde uciszenie, uspokojenie. Radość, że jesteśmy już na miejscu i że czeka nas tylko ta praca a potem powrót tutaj, do tego podziemnego miasta; tak, bo to nie jakiś przedsionek lecz miasto; i powrócimy tu później, razem z tymi ludźmi, razem z nimi będziemy odpoczywać siedząc na ławkach czy przechadzając się podziemnymi ulicami;
są, widzę ich, jest ich dość dużo; tak, i żaden z nich nie próbuje się stąd wydostać,
jakby nie tylko nie mogli — a chyba wiedzą o tym tak jak i my, my już teraz jedni z nich — jakby stąd wyjść nie tylko nie mogli ale nawet i nie chcieli;
skoro to podziemne miasto jest bardziej prawdziwe,
bardziej prawdziwe niż miasta tamte na powierzchni — o ile nawet któryś z nich zadaje sobie jeszcze trud aby je sobie przypomnieć, o ile pamiętając porównuje;
prawdziwe; w jego światłach nie ma nic ze złudnych przejaśnień tamtych powierzchniowych dni, tu nie ma rozświetlanych zieleni, żadnych pawich wschodów — które wreszcie są już tylko szyderstwem,
te lampy, w dość niskim stropie, mają surową, nie większą od koniecznej jasność, przeszedł obok nas człowiek z głową trochę pochyloną, idzie nie spiesząc się, nie popędza go myślenie o czymś czy o kimś, że jest, czeka, tam dokąd on idzie, jeżeli nawet jest, to żadna wyobraźnia nie rozszerza mu tego poza właściwe temu rzeczywiste granice, może iść spokojnie, nie spiesząc się, bo na przykład te dwie kobiety — a tu chyba nikt nie ma jakichś innych jakichś sztucznych zainteresowań — te dwie które widziałem, ale jest ich tutaj pewnie więcej, jak w każdym mieście (chociaż And zaczął już mówić o kobietach, powiedział że właściwie nie wiadomo czy one naprawdę istnieją, więc gdyby nawet — myślę — nie było ich tutaj więcej, a te dwie widziałem na pewno, to i tak byłoby dużo, może rzeczywiście w tamtych powierzchniowych miastach nie ma ich o wiele więcej — bo And, jak wtedy jeszcze sądzę, nie ma racji, nie zgadzam się z nim jeszcze — niewiele więcej, przecież nawet w dużych miastach w jakimś jednym momencie mogłem ich wyraźnie widzieć najwyżej dziesięć, „złudzenie, — powtarza And — nie istniały i nie istnieją”, najwyżej dziesięć — myślę — i jeżeli w jakiejś następnej chwili widziałem znowu jedną lub kilka, i może rozmawiałem z którąś, to nie potrafiłbym dowieść że jest inną, że nie jest jedną z tych dziesięciu, tak, nie mógłbym nigdy z całą pewnością twierdzić że jest ich więcej), te dwie kobiety: bezbarwne bez zdecydowanego wyrazu twarze, ogłupiałe spojrzenia, twarze jakby zmięte, i patrząc jeszcze na ich nogi i piersi i szyje pomyślałem że to wszystko jest doskonałym zaprzeczeniem tego co wmawiają sobie tamci na powierzchni — nie, nie idzie o stronę zewnętrzną, bo przecież widywałem tam piękne twarze, jakieś czułe a chyba i mądre spojrzenia, ciała zbudowane harmonijnie, nawet tak, jakby to duma czy szlachetność, lub obie one razem, ukształtowały swoją nieskazitelną postać (he he, — zgoda: he, he), więc nie strona zewnętrzna ale wyciągane z niej wnioski o wnętrzu i istocie — te wszystkie podniosłe upajające fantazje wysnuwane z widoku fasady, i ileż tam na powierzchni bywa tragedii z powodu tych złoconych ramek nędznego obrazka, z powodu nagłego odkrywania czegoś zupełnie nędznego pod pysznymi złoceniami, tam na powierzchni która podobnie jest oprawiona fałszującymi mylącymi świeceniami —, twarze ręce czy szyje kobiet które tu widziałem nie mogą nikomu wmówić nic nieprawdziwego — jeżeli nawet ktoś w tym podziemnym mieście miałby nagle pragnienie popatrzeć trochę niżej lub wyżej miejsca w którym jest ta cała ich istota, — aha, satyra; satyra prawie obyczajowa, co? — Nie, rozanielona buziu,


nie satyra; ja nie chcę niczego tym osiągnąć — i jest z tamtej sytuacji i zmęczenia w którym mogłem przesadzać, ale jest i dalej, ja mówię to teraz, zmęczony może lecz w inny sposób i nie tak bardzo — mówię nie myśląc tym nic osiągnąć. Patrzyłem, doznawałem; ale daleki jestem od choćby żalu czy pretensji; i to tutaj — gdy nawet jest nie tylko powtarzaniem myśli tamtych — nie jest opluwaniem; tak, żadnym szczeniactwem.
Nie satyra; i jeżeli myśl o dziwie wzbierała we mnie nieraz jak hymny do Boga (tak, i moje z tej myśli teksty, może nawet bardziej niż religijne, — nie, nie były nieszczere) i jeżeli ta myśl o Dziwie będzie jeszcze wzbierać we mnie tak ekstatycznie — a wiem że będzie — to nie dlatego że nagle zapomnę (ja, moja świadomość, moja trzeźwa myśl — he he — której wtedy nie będę słuchał, choć ona będzie) nie że zapomnę — i będę myślał że teraz że tym razem ten obrazek jest inny, (podreperowany? że ktoś go już podreperował, co?) powiedziałem: nie myślę o reperacji,
i mógłbym się tutaj tym nie zajmować, och Świdryga mógłbyś się nie zajmować, bo powiedziałem sobie — i już ze spokojem — myląca ramka; a ona to nie tak ta fasada — piękne ciało, spojrzenia i uśmiechy, nawet pewne słowa, pseudomądre i pseudoczułe, całe w tym ozdobnym stylu zachowanie się — nie ona; bo to jest jednak miłe, to naprawdę ma wartość,
ale wartość właśnie tylko tę — fasadową; i dlaczegóż ta fasada musi od razu skłaniać do podniosłych rozważań, do tych świetlistozłotych budowań, tych nakładań na jedne, już i tak mylące ramki, tych drugich, bardzo złotych i bardzo — pomimo wszystkich ich subtelności, a raczej chyba właśnie dlatego — bardzo ciężkich, ciężkich często nawet dla samego obrazka, grożących mu nawet jego uszkodzeniem — o ile by tam było coś do uszkodzenia, o ile cały ten obrazek nie byłby tylko uszkodzeniem (samoistnym, istniejącym tylko w sobie, w fakcie uszkodzenia; jest uszkodzeniem, więc jego reperacja równałaby się jego unicestwieniu), och Świdryga, zresztą nie to, nie o tym, tym bardziej że zdarzają się jeszcze chwile w których myślę że And gdy wtedy w tych tunelach mówił „nie istnieją” miał rację; więc nie o tym; mnie interesują twórcy tych ciężkich rozbłyskanych ram, i to późniejsze walenie się ram na swoich twórców;
mógłbym się jak powiedziałem, och Świdryga zlituj się mógłbyś och wciornaści, mógłbym się tym nie zajmować, ale mnie tu w tej historii z Andem idzie między innymi (jak sobie to nagle uświadamiam, czy uświadomiłem przed chwilą) o takie właśnie ramki, i z podobnym całym cyklem
który się zaczyna od czegoś w rodzaju zobaczenia, następuje potem cieplutka jeszcze z początku gra wyobraźni, by poprzez niepojęty dla mnie, urągający wszelkiemu rozsądkowi, poryw budowania, czy raczej dobudowywania, a pochłaniający wreszcie całkowicie tego budującego, dojść do przywalenia go, miażdżenia,
choć przedtem — lecz zwykle już trochę za późno — mogą być próby ucieczki — za późno i histeryczne i też jakieś ramkowate — próby wydarcia się z tej budowli; miała być promykiem, radością (aha — jak powiedziałem, jak już powiedziałem zaraz na początku — ja nie o nim, nie o Andzie, lecz o sobie, no o nim też, bo on, pomijając już inne i ważniejsze chyba względy, myśląc tylko o tym, on mnie interesuje — on poszedł w tym trochę dalej —, lecz o sobie, nie to że on, lecz ja, że ja w tym tkwię („sztuki piękne”, ale tak samo gdy sobie kto w łeb wbije Marsjan lub coś ze zupełnie niższych rejonów; lecz ponieważ ja nie działałem na tych polach — ), że jeszcze w tym tkwię) — powiedziałem że podobne do ramek tamtych z dziwami, ale zobaczenie jeszcze różnic, właśnie różnic, może wprawić w coś już wyższe niż zwyczajne niepojmowanie, w coś już jak w majaku sennym — te drugie przewyższają wszystko najbardziej nawet obłąkańczo złocone tamtych, nie mając równocześnie — jak mają tamte — żadnego naturalnego źródła; właśnie to: fantazje wysnuwane tylko z fantazji, te ramki są puste, — nikną w nich i ich twórcy, są wreszcie wchłonięci, cali stają się tylko ramkami;
połyskujące pustoszenie, wydrążaniem budujące świetliste otoczenia wydrążeń, pustoszenie rodzące się z pustoszeń połysków wydrążań poprzednich, ten nieprzerwany, ciągle kontynuowany, i nawet regulowany, mający swoje stale udoskonalane konwencje, obłęd, czy po prostu — jak się mawiało niegdyś — gonienie w piętkę. He he Świdryga.
Co? Właśnie: to zabija. He he.
A z początku, jeszcze z początku, twórca tego sądzi że to — ten obłęd te ramki — że te ramki mu służą podlegają jego władzy; skoro je przecież zrobił sam, tak, stworzone są jego własnym i — jak wtedy, z początku, może powiedzieć — niewielkim i może nawet bezwiednym wysiłkiem; one, ta jego, jak sądzi, lekka zdobiąca go trochę oprawa,
a później gdy ona zaczyna go już wchłaniać i gdy on próbuje się jej czy im — tym ramkom — wymknąć, to jednocześnie nie przestaje ich złocić, jest mu ich żal i jednocześnie wątpi czy uda mu się z nich wydostać a ta jego wątpliwość wzmaga jego złoceniowy zapał bo on rozumuje że jeżeli już nie może z nich wyjść i tę swoją wątpliwość tym powiększa — może nawet nie zdając sobie z tego sprawy — rozszerza ją bo ona jest jednak słodka bo jego myślenie już całe — wcześniej niż on, niż dalszy jego ciąg — jego myślenie jest już tylko ramką i już nie to że nie potrafi inaczej ale nie chce inaczej myśleć, więc że jeżeli już nie zdoła wyjść to niechże to w czym siedzi (i w czym zdechnie. I to zdechnie w sposób zabawny: jako ramka, — przypisek, he he, mój), niech będzie czymś naprawdę świetnym — wątpiące w siebie wydobywanie się i równoczesne choć czasem skryte złocenia.
— No, to się on, And, wydobywał się, co? — Co? — Z tych ramek z dziwami — wtedy —
bo z drugich, to już — i bez żadnych złoceń nawet — wyglądało —
? —
a ja? — wtedy — i teraz — ? — co? —  ?
z tych błyskających, a i grzmiących — jednych i drugich — dudniących, nie? —
Co? —
Jeżeli już mowa tylko o tych dwóch (bo są i inne — i czy przypadkiem nie bardziej warte zastanowienia?)
tak? zastanowienia?: skąd, z jakich oddziaływań, i kto, i dlaczego?; szukanie odpowiedzi?; a jeżelibym nawet znalazł tę odpowiedź, to co? — ? —
No właśnie: to co?
Aha, wracajmy. — Zaraz, czy ja tu goniłem w piętkę? — No, najwyraźniej. Lecz chciałem. Tak; chciałem sobie trochę pogonić. Ja. Ja nad tym panuję. Bo i jakże o gonieniu w piętkę można mówić nie goniąc samemu w piętkę? He he. Tak. Wracajmy. Jeszcze. Do przypomnień; tkliwych; no —


te ręce (myślałem) twarze czy szyje kobiet które tu widziałem nie mogą nikomu wmówić nic nieprawdziwego — jeżeli nawet miałby ktoś w tym podziemnym mieście nagle pragnienie popatrzenia trochę niżej lub wyżej miejsca w którym jest ta cała ich istota — wmówić nic nieprawdziwego, więc żadnej gorączki czy szaleństwa, można się nie spieszyć idąc do którejś z nich, można spokojnie pomyśleć że nawet jeżeli jej tam nie będzie, zajęta jest w tej chwili już kimś innym, to wypadnie poczekać, że to do czego się idzie będzie trochę później, można się nie spieszyć nawet gdy się wie że spóźnienie wyklucza już spotkanie,
„przecież masz żonę” mówię do Anda odpowiadam na jego słowa, „miałeś żonę” poprawiam się bo to było tam a przecież tam już nie wrócimy, jednocześnie myśląc jeszcze: te dwie kobiety; to co widziałem jest zupełnym odsłonięciem, i nie tylko odsłonięciem dokonanym przez samą naturę lecz widziałem ich spojrzenia i ich zachowanie się i to nie miało nic z masek, jak u tamtych na powierzchni, nic z mylących zdobień tego właściwego przecież im wszystkim kurewstwa, myśląc a także przypominając sobie wrażenie od razu w momencie gdy zobaczyłem te kobiety, wrażenie natychmiastowe i jedyne: coś sowiego, równocześnie jakaś błoniastość, jakby skrzydeł nietoperzy, które jakby nagle dotykały mej twarzy, czułem ich chłodną lepkość — i jakaś obejmująca mnie fala snu — z przeciągłym drgnięciem rozkoszy jednak — snu z ruchliwych ciepławych futerek, — „miałeś żonę i syna”,
„tak”, mówi And, „wydaje mi się że miałem; wydaje mi się, tak jak i przedtem mogło mi się wydawać że mam”,
korytarz się kończy i zawracamy, potem wchodzimy w jakiś drugi, ludzie na ławkach i ludzie idący, znowu jakiś kiosk z piwem i papierosami i blade bułki ze serem i cukierki i herbatniki czy sucharki podobne do tych jakie mamy jeszcze w teczce, „miasto bardziej prawdziwe” powtarzam sobie,
„miasto prawdziwe” powtarzałem; nie wiem, może w pewnych momentach widziałem to inaczej, lecz ciągle jednak były te myśli uparcie powracały — przerwane jakimiś słowami Anda — zresztą te jego słowa nie były za bardzo odległe od moich myśli a poza tym chwilami jakby przechodziły obok mnie jakbym ich wcale nie słyszał i zresztą on mówił niewiele — uparcie powracały, te myśli które powtórzyłem tu chyba dość wiernie, o podziemnym mieście i jego ludziach i kobietach — tak, byłem jeszcze trochę pijany — i że już tam zostaniemy i że dobrze, ta prawie, jak powiedziałem, radość, że zostaniemy, że wszystko co było do osiągnięcia jest wreszcie osiągnięte i już poza nami jest wszelkie dążenie,
pijany i bardzo zmęczony,
nie wiem czy And myślał podobnie i czy pamiętając jeszcze jazdę pociągiem również uświadamiał sobie że już przy końcu pociąg nie jechał po powierzchni że w pewnej chwili zaczął jechać w głąb ziemi — ściemniło się przecież tak nagle — że wdrążaliśmy się już nie w noc lecz w ziemię; po to, żeby znaleźć się w tym mieście, podziemnym, bardziej prawdziwym,
czy podobnie myślał; on, który już wkrótce miał się zatrzymać tam — niżej; czy o tym wiedział
i czy również zapragnął — może podobnie nie przestając sobie powtarzać że to miasto jest rzeczywistsze — gdy ujrzał schody prowadzące w górę czy zapragnął wyjść jeszcze na powierzchnię, zobaczyć tamto inne niebo, stanąć w innym powietrzu —


wiatr osłabł, lecz wzmagał się deszcz, chłód trochę nas orzeźwił, wyszliśmy z dworca, zaraz naprzeciw świecił szyld kawiarni czy restauracji, sądziłem że już jest północ lub dalej a tymczasem ten lokal był jeszcze otwarty, Andowi zostało parę złotych mogło wystarczyć na kawę;
— — widzisz tę kelnerkę — mówił And — załóżmy, że to jest kobieta; zgódźmy się na to pojęcie; a nawet nie: stwierdzam — jeżeli tego chcesz, jeżeli uważasz że ci się to na coś przyda, a udowodnię ci że na nic, o ile już sam nie doszedłeś do tego wniosku ale go jeszcze odrzucasz, że na nic i że lepiej powiedzieć sobie „nie ma” — ale jeżeli chcesz; stwierdzam więc; że są; ta kelnerka jest kobietą; naprawdę;
(he he; ja się uśmiechałem, a on też nie robił posępnych min gdy to mówił)
no więc doskocz teraz do niej, zedrzyj z niej spódnicę, sięgnij ręką tam pomiędzy jej nogi, sprawdź, na co czekasz? widzę jak wlepiasz w nią ślepia, myślisz tylko o tym, tak, myślimy tylko o tym, dlaczegóż siedzimy spokojnie, dlaczego siedzieliśmy czy przechodziliśmy spokojnie obok tylu kobiet; co? jakieś zasady towarzyskie, moralność, albo że mogą zamknąć do ciupy czy domu wariatów? — nawet śmierć — gdyby to istniało naprawdę — nawet śmierć nie mogłaby powstrzymać, jeśliby —
bo jeżeli od czasu gdy opowiedziano ci tę fantastyczną historię, gdy ci wmówiono że one mają coś tam pomiędzy nogami — aha, mówiłeś mi o żonie, a także o synu, tak, syn, głównie to, bo żona, no cóż, kobieta, jak i ta kelnerka, jak i wiele innych, ale syn — pomijając już moje wątpliwości czy rzeczywiście ich mam — syn to argument który moje stwierdzenia obala; bo historyjka na przykład o bocianie jest przecież tak głupia, no a przede wszystkim pozbawiona tego wszystkiego co pojawiło się później, gdy opowiedziano ci tę drugą historyjkę, tę tak oszałamiającą tak cudownie upojną że nie mógłbyś jej odrzucić, cudownie upojną i to jest jedyny powód wybrania tej, nic więcej nie przemawia za tym aby wybrać ją właśnie: jedna i druga opowiedziana, wmówiona; i nikt, gdy ja powiem że syna — o ile go naprawdę mam — przyniósł mi bocian, nikt nie jest w stanie udowodnić mi że to się stało w ten inny sposób. Co? — no więc spróbuj; ta kelnerka jest znowu tutaj; dlaczego siedzisz, dlaczego nie ruszysz się? —
bo jeżeli od momentu gdy usłyszałeś tę oszałamiającą opowieść twój każdy dzień czas twojego zasypiania i budzenia się jeżeli wszystko było budowaniem dekoracji do tego czegoś co kobiety mają mieć — a nie chcesz się jeszcze zgodzić z tym że to były dekoracje raczej do dziwnej komedii, w której twoim partnerem, a jesteś jej bohaterem, twoim partnerem jest tylko opowiadanie, nic prócz opowiadania, dawnego, powtarzanego jeszcze później, lecz trochę niewyraźnego, tak że nawet już nie ono a same dekoracje; bohaterem tej dziwnej, niezrozumiałej dla mnie komedii, nie wiem po co, nie wiem komu to potrzebne — wiedziałem już że tak jest, a mimo to chciałem wierzyć, że nie same dekoracje, że one muszą mieć jakąś podstawę (wciornaści, kelnerka przechodziła), jakąś podstawę; czekałem, niech zobaczę — doznam — sprawdzę — niech wreszcie — obojętne już czy piękne czy ohydne ale niech będzie
(tylko, że myśmy się przecież śmiali; no, chwilami trochę inaczej, chwilami tym właśnie patosem, tym niedopuszczaniem śmiechu, patosem oczywiście świadomym, umyślnie robionym; głos Anda był modulowany umiejętnie, i pochylenie czy w pewnych chwilach nagłe poderwanie głowy, zmiana głosu; to robiło wrażenie, — właśnie: robiło jednak wrażenie; czy i on ulegał, czy ulegał własnym słowom, a także mnie, mojej minie, modulowanej — mimo że chwilami już prawie zasypiałem — modulowanej — czy na pewno zupełnie świadomie? poddającej się — on modulując głos modulował równocześnie moją maskę, a ona, modulowana, skłaniała go chyba do nowych modulacji a one znowu maskę, a maska, i także pewne moje, uległe słowom jego, moje słowa, które znowu — — tak, to jakoś wzrastało i myśmy ulegali, to była zabawa która bawiła wreszcie nie nas lecz bawiła się nami, — zresztą czy to naprawdę była tylko zabawa? — nawet ta nad którą wreszcie nie panowaliśmy?
zaraz; głos Anda za moment podniesie się i znowu pomyślę — jak zresztą nieraz myślałem i dawniej — „świetny aktor”,
aha, „myśmy ulegali” „to była zabawa która” — czy to — ten za wszelką cenę spokój, silenie się na olimpijski dystans, na ocenianie — czego? i czym? — ten znowu krypto-obłęd, i jeszcze to, właśnie te tutaj słowa o obłędzie, czy nie jest uleganiem, — wciornaści, ratuj Świdryga, he he,
ratuję: głos Anda za moment podniesie się i znowu pomyślę: „świetny aktor”)
— obojętne już czy piękne czy ohydne ale niech będzie, niech wreszcie wiem że jest. — Nie, ty się tu nie zgadzasz ze mną; a więc jeżeli naprawdę wierzysz że jest — że one coś tam — że jednak — to fakt że siedzisz spokojnie gdy ta kelnerka jest blisko — (właśnie: ona przechodziła) — ten fakt że siedzisz jest straszliwą zdradą tego rozżarzonego opętania które wtedy po usłyszeniu tamtego opowiadania nagle wchłonęło twoją przeszłość i wchłaniało cały twój dalszy czas twoją krew, które całym tobą wznosiło tę fantastyczną budowlę —
(naprawdę byłem tego samego zdania. A siedziałem spokojnie. A kelnerka przechodziła.)
jest więc ten fakt zdradą całego twojego życia, jest jego przekreśleniem, unicestwieniem, jest zwyczajnym morderstwem; zbrodnią. — Aha, żyjesz; a czy cię to nie zdumiewa, że jednak jeszcze żyjesz?
— Zdumiewa — powiedziałem;
tak, wszystko to wreszcie było przekonywające i on nawet nie musiał mówić tak dużo i tak bardzo logicznie, zresztą nie mówił tego tak jak tu powtarzam w jakimś nieprzerwanym monologu, ale treść — choć były momenty w których prawie spałem, jednocześnie myślałem jeszcze o podziemnym mieście — treść tych jego trochę rwanych zdań pamiętam dobrze i nawet pewne tu całe zdania wiem że są jego, a jakieś jego myśli rzeczywiście rozwijały się we mnie, bo to jego rozumowanie nie było ode mnie tak znów dalekie, więc te myśli jeżeli rozwijane to chyba nie za daleko od kierunku jakby wyznaczonego jego rozumowaniem,
a w pewnej chwili może nawet już nie on lecz ja powiedziałem — czy myślałem — „tak, to jest w nas tak wielkie, może być tak wielkie, bo nie istnieje; nie jest do sprawdzenia; tylko czysta wyobraźnia może nadać czemuś taką bezgraniczność, bo przecież wcześniej czy później poznajemy marność — (a kelnerka przechodziła. I miałem ogromną ochotę. I siedziałem. I mówiłem czy myślałem:) — marność wszystkiego co jest do poznania; a więc można powiedzieć i tak: jeżeli coś w nas jest wielkie i nie przestaje być wielkie, to dowód że nie istnieje”. On zadał mi w końcu tamto pytanie i odpowiedziałem twierdząco, lecz zaraz — ponieważ uświadomiwszy sobie to zdumienie nagle się go przestraszyłem, tak, to naprawdę przejęło mnie strachem — zaraz dodałem — żeby się temu zdumieniu przeciwstawić a może nawet (bo miałem i tę nadzieję) zlikwidować je zupełnie — dodałem:
— zdumiewa, ale nie bardzo.
— No więc pozostaje ci jeszcze czekanie na to „bardzo”; tak bardzo, że już nie będzie w tobie nic prócz zdumienia, ono zajmie miejsce tamtych fantazji; więc teraz jeszcze masz trochę czasu aby się zastanowić czy można żyć samym zdumieniem; zdumieniem że się jednak żyje; a jeżeli ja tutaj trochę się wygłupiałem
Proszę państwa, zamykamy —
to było powiedziane wyraźnie, lecz niezbyt głośno, ale natychmiast poderwaliśmy się, ruszyliśmy do wyjścia, a w drzwiach zatrzymała nas jeszcze kelnerka bo zapomnieliśmy zapłacić.


Naszego pociągu już nie było, ale za kilkanaście minut nadjechał następny, więc ten pierwszy odszedł chyba przed jakąś godziną.
I znowu byliśmy prawie sami w wagonie, jakichś trzech mężczyzn, chyba górników, siedziało w drugim jego końcu, usypiające dygotanie rozklekotanego wagonu, blade i jakby brudne światło lamp, powietrze wilgotne ciężkie przesycone zapachem lakieru z rozgrzanych ławek, w tym dygotaniu i oparach And jednak jak mi się wydawało nie spał to tylko ja trochę drzemałem,
a potem moja stacja już była blisko, on rozdał karty ale przerwaliśmy grę powiedziałem mu że zaraz będę wysiadał, And mówił, że właściwie ten nasz wyjazd miał sens, a jeżeli nie, to i ten fakt ma znaczenie, może nawet większe niż gdyby to miało sens, i że powinniśmy już zawsze tak jeździć razem, tym bardziej że jemu się z nikim nie cierpi tak dobrze, tak zupełnie, jak ze mną i że przecież Midryga musi być już stale, już do końca, ze Świdrygą. Zaprosili mnie — mówił (spokojnie, zmęczonym sennym głosem, i towarzyszyły temu uśmiechy, jego i moje) — na pewien wieczór autorski i powiedziałem że przyjadę; bo już przecież nie pomogą grymasy, żadne próby wymykania się, te wszystkie gesty, już tylko gesty, więc powiedziałem „oczywiście” i że przyjadę z tobą, oni się na to zgodzili; pojedziemy więc, to będzie za jakieś dwa tygodnie. Mówił to a w pewnej chwili otworzył okno, wyrzucił karty „bo — powiedział — do gry w karty nie dorastamy, za wysokie to intelektualne loty jak na nasze skrzydła; wymyśliłem, przypomniałem sobie coś innego, odpowiadającego poziomowi naszych umysłowości, coś naprawdę dla nas”,
tak; gra w guziki, pomysł mi się spodobał, miałem do Anda przyjechać zaraz gdy wstanę, „więc jutro, u mnie, z guzikami; jak najwcześniej; nie powinniśmy tracić czasu, marnować zapału młodości”, powiedział „jutro” ale było już przecież po północy więc właściwie miałem przyjechać w tym samym dniu, pociąg już zwalniał przed stacją na której miałem wysiąść, And miał jeszcze pół godziny jazdy, wstałem, zapiąłem płaszcz, And — z uśmieszkiem — odliczył papierosy, dał mi połowę, pociąg zatrzymał się, wysiadłem, And stojąc w drzwiach krzyknął jeszcze:
„Pamiętaj, przyjedź do mnie. Zagramy sobie w guziki”.


Pomyślałem że pomyliłem piętra, tamte korytarze są dość ciemne a wszedłem tam wprost z przedpołudniowego światła, w dodatku myślałem tylko o guzikach, przecież zatrzymałem się nawet na schodach żeby sprawdzić czy je mam, więc gdy otworzono mi drzwi wydało mi się że pomyliłem piętra; zwykle drzwi otwierał mi And a tam teraz —


gdy już do czegoś doszliśmy,
idąc razem ale jak dwoje kochanków co idą do siebie z dwóch dalekich i przeciwnych stron, i zauważ jak nas wiodło, ile zasadzek i zwycięsko minęliśmy tyle przepaścistych głębi, doszliśmy, te guziki to było miejsce wreszcie zetknięcia się, dwojga serc jak kochanków, i zwiał mi —
zostaw, już późno, widzisz jak ten wieczór szybko, myślałem że jest jeszcze przede mną to lato uściski wśród, późno durniu i naprzeciw już innym, moja będzie rzekł Świdryga ta pierś i ta szyja, ten opar jak pociemniał, nie wiem kiedy mi tak zeszło przeciągnął nagle od drzwi czy okna chłód przeszedł mnie dreszcz, a Midryga pięścią przeczy moja lub niczyja, czy siedziałem tu mówiąc a tymczasem, i naprzeciw innym uściskom i będą mocniejsze i już zdają się podnosić ci włosy na łysej, zaskoczyła ich na słońcu Południca blada, będą mocniejsze od wszystkiego co mogło być mocne ratuj Świdryga he he co mogło być, poklękali wzajem, od wszystkiego co mogło siedemdziesiąt, i na klęczkach tańcowali tuż tuż nad jej skrajem, karnawał, jak mi to, od wszystkiego, daleko, w lesie, jak mi się, karnawał tak do umierania podobny jak odbicie do postaci, na łysej czaszce, ale mnie może tylko zmąca he he ten, wirujące daleko od wszystkiego tam popatrz łączy mi się z początkiem daleko te słońca tam nad lądami a nawet wodami jakich bym, wybuchły we mnie, śmiechem, ten wieczór tak podobny do, nie wierzę to może tylko pewna powiedziałbym równoczesność he he, a czy cię to nie zdumiewa że jeszcze, zdumiewa ale w oparze który szybko, czy byłem durniem, późno, daleko, wszystko, jak odbicie, do mnie, he he, zmąca ten, zwykle w takie wieczory, nie wierzę powiedziałem dławiąc śmiech pomyślałem sprzątnął mi, sprzątnął mi też to, a ty się z tego czemu śmiejesz kiedy się z ciebie to nie śmieje, he he, i pomyślałem zwiał mi, udało mu się, zostaw, zaraz się, zwykle w takie — —


wydało mi się że pomyliłem piętra; zwykle drzwi otwierał mi And a tam w drzwiach teraz stanął nie znany mi mężczyzna
— Ach, przepraszam — powiedziałem — to jest wyżej, pomyliłem się.
— A o kogo panu chodzi?
Wymieniłem nazwisko Anda.
— Więc nie, nie pomylił się pan.
— Tak? A on, on pewnie wyszedł; w takim razie ja...
— Nie. Niech pan wejdzie. On jest tutaj — nie żyje.
„nie żyje, nie żyje” powtarzała żona Anda, chwyciła mnie za rękę prowadziła do drugiego pokoju „chodź, popatrz na niego, no popatrz, Boże, nie żyje”. Leżał na tapczanie, naprawdę nieruchomy, najwyraźniej z twarzą trupa, zupełnie nieprawdopodobny
— nie, (myślałem) to jest zupełnie... on, ten... ten diabeł, ten przecież nieczłowiek... (i równocześnie:) — ten... Midryga... a ja tu nad nim... wciornaści... nie, to zupełnie... ależ tak, he he... — nie, przestań, myśl o minie; ci tutaj ludzie... a właśnie, a gdyby właśnie... nie, nie możesz, nie o tym myśl, odpowiedz tej kobiecie, powiedz coś... a właśnie, he he... — he he? zaraz, kto właściwie się tu śmieje? co tu jest śmiechem naprawdę?... — no to co? he he... nie, nie myśl o tym, słyszysz, jego żona, pyta się: „czy wierzysz?” — a jeżeli to właśnie on... nie, myśl o minie, rękach — a czy masz zapięty rozporek... o właśnie, rozporek, te rzeczy, co? — i flaki, o: ktoś tu mówi o obiedzie, flaki się śmieją, a ja, dlaczegóż ja... nie, nie myśl o tym, przygotuj głos, odpowiedni ton, odezwij się; ta kobieta do ciebie mówi, jego żona mówi do ciebie: „powiedz, no powiedz”... Co powiedzieć? Czy wierzę? W co mam wierzyć? — przecież jest wyraźne... o, słyszysz, ona znowu, teraz odpowiedz, ona znowu:
— Czy wierzysz, że on nie żyje, powiedz, czy wierzysz?
— Nie, — powiedziałem dławiąc śmiech — nie wierzę.




Projekt okładki i układ graficzny
Janusz Bruchnalski

Ilustracja na okładce
Jacek Stokłosa

Redaktor
Marek Halawa

Redaktor techniczny
Maria Banach

Printed in Poland
Wydawnictwo Literackie, Kraków 1980
Wyd. I. Nakład 40 000+350 egz.
Ark. wyd. 3,9. Ark. druk. 6,5
Papier druk. mat. kl. III. 92×114 cm, 65 g
Oddano do składania 6 XI 1979
Podpisano do druku 20 V 1980
Druk ukończono w sierpniu 1980
Zam. nr 1937/80. Cena zł 12.—
Drukarnia Wydawnicza, Kraków, ul. Wadowicka 8

Stanisław Czycz urodził się w 1931 r. w Krzeszowicach koło Krakowa. Ukończył gimnazjum ogólnokształcące, następnie technikum elektryczne. Zadebiutował w roku 1957 tomem wierszy pt. Tła. W latach 1959—1961 studiował malarstwo jako hospitant na krakowskiej ASP. Twórczość prozatorska: Ajol — 1967 (z tej właśnie książki pochodzi And), Nim zajdzie księżyc (opow. — 1968), Pawana (pow. — 1978).


Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.
Dodatkowe informacje o autorach i źródle znajdują się na stronie dyskusji.