Strona:Stanisław Czycz - And.djvu/7

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.




Wieczór kiedy go pierwszy raz zobaczyłem pamiętam wszedłem do tej sali, ja z tego miasteczka na wpół wsi i gdzie wtedy tuż po skończeniu szkoły pracowałem, który o ile kiedy myślałem o artystach o twórcach (wydaje mi się że nigdy — i może na mnie rzeczywiście trzeba było aż magii) to widziałem ich w obcym mi świetle, — w świetle, — i że ci świetliści będą oszukani, więc wydrwieni przeze mnie, tego prawie wiejskiego parobka, i że (a ta myśl nie była tak marginesowa) (uśmieszki na magię, mnie do nich daleko, nie z niej się tu uśmiejemy) że gdy ten numer przejdzie sprawdzę jaki ma smak cała ta sława (musiałem ją widzieć z niczym więcej jak wydrukowanie mojego nazwiska i gdziekolwiek i przy czymkolwiek, nie ja jeden), myślałem że autor tych wierszy nie ma kopii tych maszynopisów albo że nie żyje — z Oświęcimia przecież mało kto wracał, kolega mówił że jego ojciec znalazł te walizkę w oświęcimskim potransportowym pociągu — ze względu i na tę moją logikę numer nie był tak świetny jak mógł go widzieć And, czystego blasku nabrał ten numer od świetlistych, więc nie widziałem ich źle, powiedzieli mi „cynizm”, cynizm mi się podobał, był zawsze gdy czytałem coś czy słyszałem rozmowy namiętnie potępiany i oburzał — i boję się że mi jeszcze — gdy zresztą dalej — choć w innym sensie — nie bardzo wiem co to jest ten cynizm — że mi się