Przejdź do zawartości

Strona:Stanisław Czycz - And.djvu/21

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

patrywać z tęsknotą, podchodzi jak narzeczona młoda, on w końcu wybrał te uściski, ja mam czas i teraz dotknąłem głowy i czuję że mam włosy, przed chwilą czułem że nie mam, pewna powiedziałbym równoczesność czuć, lub dotknąłem się w tyłek, nie wiadomo jeszcze czy nie siwe, noc idzie i trochę mnie zmąca to pierwsze uderzenie zaraz się uspokoję przejaśnię — —
od nowa zaczynałem chodzić do lasu, tamto wydrukowanie mojego nazwiska gdziekolwiek i przy czymkolwiek a nawet trochę więcej miałem już za sobą, sprawdziłem ten smak, mogłem wracać do życia wewnętrznego poprzedniego, jeździłem jeszcze czasem choć już (zanim wprost do domu Anda) nie na zebrania, wychodziliśmy zaraz stamtąd, nocne ulice knajpy mogłem i z tym już kończyć, zaczęło się z tamtym, i pragnienia w tamtym rozbudzone wielkiej forsy i sławy miałem też za sobą, sprawa forsy wyjaśniła mi się zaraz rozwiała, sławy nie tak zaraz, może naprawdę bym wrócił, tylko że potem któregoś dnia, w miesiąc lub dwa po tym jak on stał na skraju lasu i wołał do mnie — —
z wściekłością i niecierpliwością, jakby był pewien że jestem obok że schowałem się może za jaki krzak a on nie ma ochoty na głupią zabawę, wracałem od bomby, postawiłem ją a potem tam leżałem, dzień był upalny zachciało mi się pić i szedłem do domu, z rewolwerem w ręce i rozglądając się i myśląc o bombie czy jeszcze stoi i kto mi ją przewraca i gdy usłyszałem Anda to w pierwszej chwili nie zdziwienie (on nigdy dotąd u mnie nie był, nie chciałem i choć tym goręcej obiecywał mi swój przyjazd kończyło się na tym, zresztą że to mnie ktoś woła i że on zorientowałem się może