Strona:Stanisław Czycz - And.djvu/26

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

by i że każdy nasz świstek kiedyś do muzeów dla tysięcy czy milionów ludzi „co wy robicie?!” „i pijecie a to przecież zabija talent” i mówił to poważnie,
„skądże, on to przecież poważnie” mówił And, czytaliśmy wiersz gena W w jakimś piśmie, wydawał mi się nie najgorszy, pleciugowatość brałem za zamierzoną, brałem za ironię, myliłem się, And miał rację „nie — mówił — nie, ja tego już, to już przechodzi wszystko, jeżeli ten Profesor ma wszystkie klepki w porządku to mnie klepki już się rozsypały lub nie miałem ich w porządku nigdy” (ten Profesor (polonistyki) był preparatorem nr 1 Wiczuszka w gena i był w pewnych kręgach Autorytetem i Świetnym, miał więc gen W — o zaraz, przychodzi mi tu na myśl „has had a pig-headed father” — gdyby podobny idiom stworzyć w języku polskim (posługując się tym Profesorem — polonistyki — i jego Świetnością) to czy by (i chwałę tego dokonania — genWgenezowskiego — przyznać by wypadło chyba w całości jemu — Fundamentowi tego dzieła) zamiast „z głową świni” (ten w cytowanym powyżej ojciec) nie powiedzieć — o kimś (na określenie tego kogoś notorycznej a na dodatek Autorytatywnie Świetnej głupoty) — „z głową pawiana”, „pawianogłowy” — jeśliby pawian wziął nazwę bardziej od pawia niż od wargi — child who has had — ),
gdzieś pomiędzy tymi wznoszeniami a już rozwalaniem później tych budowli mówił jeszcze o Rewolucji Październikowej, nie tyle o istocie co stronie, no, powiedziałbym, arenowej, również i psychologicznej, w jego mówieniu przeważały obrazy, i głównie nocne, pełne łun i zgiełku tłumów gotowych na wszystko, trudno je powtórzyć, jakiś na przykład plac oświetlony pożarem