Śpiewy historyczne (Oppman)/Całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Artur Oppman
Tytuł Śpiewy historyczne
Wydawca Wojskowy Instytut Naukowo-Wydawniczy
Data wyd. 1930
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

BIBLJOTECZKA ŻOŁNIERZA POLSKIEGO
TOMIK XI






ARTUR OPPMAN
(OR-OT)


ŚPIEWY HISTORYCZNE











WARSZAWA 1930
WOJSKOWY INSTYTUT NAUKOWO-WYDAWNICZY






Zakł.  Graf.  A. Szlachowicz  i  S-ka.
Warszawa,  Leszno 70.  Tel. 321-71.








ZA CO TY WALCZYSZ,
POLSKI ŻOŁNIERZU? 





Za co ty walczysz, za co ty giniesz,
Polski żołnierzu?
Za swojej ziemi wielkość i sławę,
Za jej mogiły święte i krwawe,
Za honor dziadów, za własną bliznę,
Za swoją całą dumną Ojczyznę,
Na której kresach sztandar rozwiniesz,
Polski żołnierzu!

Za co ty walczysz, za co ty giniesz,
Polski żołnierzu?
Za naszą miłość domów rodzinnych,
Za wolność swoją i wolność innych,
Za dni idących dobro i piękno
I za grób własny, na którym klękną,
Gdy ty się w ziarno lub w kwiat rozpłyniesz,
Polski żołnierzu!


Za co ty walczysz, czego ty bronisz,
Polski żołnierzu?
Matki, co pacierz za ciebie szepce,
Maleńkiej siostry, co śpi w kolebce,
Ojca, co twardą pracą codzienną
Wykuwa Polsce przyszłość bezcenną,
Czci kraju, który piersią osłonisz,
Polski żołnierzu!

Za co ty walczysz, czego ty bronisz,
Polski żołnierzu?
Każdego grodu, każdego sioła,
Każdego krzyża, co Polską woła,
Pamięci ległych na polach bitwy,
Polskiej twej mowy, polskiej modlitwy
I orlej chwały, do której gonisz,
Polski żołnierzu!

Za co ty walczysz, cóż chcesz w nagrodę,
Polski żołnierzu?
Stanąć u armat, błysnąć w pałasze,
Odbić wrogowi, co twe i nasze,
Nad Karpat szczytem, Bałtyku tonią
Wionąć chorągwią z Orłem, z Pogonią,
Zwiastować życie, szczęście, swobodę,
Polski żołnierzu!


Za co ty walczysz, cóż chcesz w nagrodę,
Polski żołnierzu?
Polskę w potędze i w majestacie,
Smiech w każdym domu, pieśń w każdej chacie,
Wolnych pod stropem wolnego nieba,
A jeśli trzeba... a jeśli trzeba:
Oddać Ojczyźnie życie swe młode,
Polski żołnierzu!

2. 5. 1919 r.





LIST KSIĘCIA JÓZEFA.


W 1792 r. naczelnym wodzem wojska polskiego w wojnie przeciw Rosji był ks. Józef Poniatowski. Po sławnych bitwach pod Dubienką i Zieleńcami, do głównej kwatery nadeszła wieść z Warszawy, że król Stanisław August przystąpił do haniebnego związku Targowicy, oddanego Rosji, i zakazuje działań wojennych. Wiadomość ta oburzyła wodzów, oficerów i żołnierzy gotowych i chętnych do walki. Wtedy książę Józef napisał ów list wiekopomny.




Nocą, z obozu, Najjaśniejszy Panie,
Piszę do ciebie ten żołnierski list,
Jeszcze mam w uszach trąb Dubienki granie
I z pod Zieleniec szczęk szabel, kul świst;
Na wieść z Warszawy, z oficyerów korem,
Jam się z mym polskim rozsądzał honorem —
I z twych się, królu, wypisuję list!...

Sercu rycerza ciężka chwila taka,
Kiedy z karnością musi toczyć bój,
Alem ja pierwej miano miał Polaka
Zanim, o królu, wdziałem mundur twój!
Byłeś mi ojcem, Najjaśniejszy Panie,
Ale mnie Matki dobiega wołanie
Tam jest me serce, posterunek mój!...

Twarde te słowa niech mi Bóg przebaczy,
Bo wiem, jak krwawo ranią łono twe,
Lecz, mój monarcho, lepiej zginąć raczej,

Niż wlec w kajdanach pohańbione dnie!
Gdybyś tu, królu, z podniesioną głową,
Pod swą chorągwią stanął purpurową —
Duch-by zwyciężył, co, jak wulkan, wre!...

Jeszcze nade mną szumią polskie znaki:
Anioł z Pogonią, z Orłem samotrzeć!
Jeszcze mi moje hukają kozaki:
„Bat'ku Josype! na armaty wiedź!“
Lecz już z Ilińskim, z Wielhorskim, z Kościuszką[1]
Nie skoczę wichrem z moją białonóżką,
Wołając do niej: „Leć na wroga, leć!“

Nie mogąc umrzeć, jako bohatery,
Dla ciebie, królu, i Ojczyzny swej,
Z listem ci moje odsyłam ordery,
Te, które wszystkie miałem z łaski twej;
Z jednym się tylko nie rozstanę długo:
Z krzyżem Virtuti, zdobytym zasługą, —
Ten mi do trumny kiedyś włożyć chciej!...


Porozpraszani, jak przez burzę ptactwo,
Nim na mogiłach braci wzejdzie wrzos,
Z towarzyszami pójdziem na tułactwo,
Ojczyzny miłej opłakiwać los;
Zwykłe do konia i oręża dłonie
Cóż będą czynić w cudzej, obcej stronie,
Gdy z trosk przedwcześnie pobieleje włos?...

Za nich to, królu! za moich kamratów!
Do królewskiego czucia wstawiam się:
Oni szli mężnie na ogień granatów,
A iluż legło w nieprzespanym śnie!
Wdowom, sierotom i tym, którzy w ranach
aN[2] ziemi polskiej zostaną kurhanach,
Daj chleb: niech obcy nie sromoci je!...

A teraz, królu, myślę jak to lepiej,
Jak mam zakończyć krwawy życia szmat:
Czyli się tobie przypomnieć: „Twój Pepi“,[3]
Pepi z tych dawnych, Łazienkowskich lat?
Czy mam krwią serca nakreślone głoski
Podpisać tylko: Józef Poniatowski —
Króla czy stryja zostawić tu ślad?...


W namiocie świta — i słyszę wezwanie,
Że już mi pora za Ojczyzny próg!
Źegnam cię tedy, Najjaśniejszy Panie,
Jako wędrowiec — u rozstajnych dróg.
Żegnam cię — królu! ja o jedno proszę:
Niechaj do śmierci, jako sztandar, noszę
Ten honor Polski, co mi zwierzył Bóg!...





PRZYSIĘGA KOŚCIUSZKI.


W 1794 roku, 24 marca, Tadeusz Kościuszko, obwołany Najwyższym naczelnikiem zbrojnej siły narodowej, złożył na rynku w Krakowie uroczystą przysięgę, że walczyć będzie z najeźdźcami, to jest, z Moskalem, Prusakiem i Austrjakiem do ostatniej kropli krwi. Przysięgi dotrzymał, bo broń złożył dopiero wówczas, kiedy go ciężko rannego i nieprzytomnego Moskale wzięli do niewoli po przegranej bitwie maciejowickiej.


I.

Dziwny wygląd przybrał Kraków,
Jakby z jakiejś losów zmiany,
Stał się wielki dzień Polaków,
W tym tu grodzie świętowany.

Lud, do wczora tak ponury,
Bo czujący przemoc wrażą,
Jasne czoło wzniósł do góry
I radosną błyska twarzą.

Dźwięczą trąbki i oboje,
Między mury staroświeckie,
Patrycjuszów pstrzą się stroje
I kontusze lśnią szlacheckie.

A w tej ciżbie, jakby tęczą,
Kolorami przetykanej,
Ponsem się krakuski wdzięczą,
Chłopskie bielą się sukmany.


II.

Niebywale wczesną porą
Po ulicach ćma się pęta,
Aż ze złości djabli biorą
Krakowskiego prezydenta.

Pan Lichocki, głowa miasta,
Nie wie po co i dlaczego,
Na Krakowie gwar tak wzrasta
I na rynek tłumy biegą.

Czy bunt wybuchł, czy się pali?
Nikt mu o tem nie powiedział,
A on za to od Moskali
Na odwachu będzie siedział.

Nogą tupie, śliną parska,
Coś przeczuwa wielce złego,—
Cierpi duma dygnitarska
Prezydenta Lichockiego.


III.

Bicie bębnów wzwyż wzlatuje,
Nad dach świątyń, nad krzyż złoty,
I w paradzie występuje
Wodzickiego pułk piechoty.

Cóż za srogi to incydent!
Co się dzieje! co się głosi!
Drży ze strachu pan prezydent:
Na rebelję się zanosi!

Ciągnie chłopstwo każdym kątem,
Lecą dzieci drobną nóżką —
I przed pułku stanął frontem
Z szablą w dłoni pan Kościuszko.

Na prastare tchnęła mury
Jakaś wielkość i potęga, —
Wzniósł Kościuszko miecz do góry
I coś mówi, — coś przysięga.


IV.

Ach, któż słów tych nie wypowie?
Któż ich sercem nie odczuje?
Ziemi Polskiej, narodowi,
Tobie, kraju mój, ślubuję.

Wrogom — dłońmi cios zbrojnemi,
Prawom — posłuch i uległość,
Wszystkim stanom w polskiej ziemi:
Równość — Wolność — Niepodległość!

Dzwon u Panny Marji dzwoni,
Od Krakowa wdal się toczy,
A Kościuszko z szablą w dłoni
Patrzy w niebo, w Boże oczy.

I w przeczuciu złoto-krwawem
Biegną słowa, jak promienie:
Że „najwyższem, świętem prawem,
Jest narodu ocalenie“.




KILIŃSKI.


Jan Kiliński, urodzony w 1760 r. w Trzemesznie, w Wielkopolsce, umarł w 1819 r. w Warszawie. Był majstrem szewckim i radnym stoł. miasta Warszawy.

Dzielny, energiczny, przedsiębiorczy, gorąco przywiązany do Ojczyzny, cieszył się wielką wziętością wśród mieszczaństwa i ludu warszawskiego. W 1794 roku na wieść o przysiędze Kościuszki w Krakowie, zorganizował, wspólnie z innymi patrjotami, jak ks. Kołłątaj, generał Działyński, ksiądz Mejer, powstanie w Warszawie, przeciwko wojskom moskiewskim, konsystującym w stolicy. Nocy wielkoczwartkowej wystąpiło mieszczaństwo do boju i przy pomocy wojska polskiego, zwłaszcza pułku Działyńskich, wygnało Moskali ze stolicy. Kiliński, mianowany przez naczelnika Kościuszkę pułkownikiem i dowódcą 20 p. piechoty, odznaczył się męstwem niejednokrotnie. Po upadku powstania więziony był w Petersburgu, skąd uwolniony wreszcie, wróciwszy do Warszawy wielkie miał poważanie u wszystkich dobrych Polaków.




Ambasador:[4] mać jego tatarska!
Wali w szpadę i gniewem zaparska:
„Jakem matki carowej jenerał,
Będę Lachów ze skóry obdzierał,
Zbuntowaną sknutuję Warszawę,
A Kościuszkę psom cisnę na strawę!“

Pod ikoną na kresty się boży —
I zaciska moskiewskiej obroży.

Martwa cisza późnego wieczora,
Gore lampa w podziemiach klasztora,
Kładąc palce na klingę pałasza,
Magnat z szewcem braterstwo ogłasza
I zabrzmiało w kaganka krwawiźnie:
„Do umarcia ślubuję Ojczyźnie!“


Stare Miasto ocknęło się, słucha:
„W imię Ojca — i Syna — i Ducha!..“

— Hej, wy szpiegi! niech czarty was biorą!
Źle służycie carowej, psia sforo!
W ciemni lochów przegniłej i głuchej
Niecierpliwe brząkają łańcuchy
I kat Waśka zakasał rękawy,
Uśmiechnięty do buntu Warszawy.

Ambasador gra z królem... Za katy!
Jak się krwawią królewskie dukaty!

Wyleciały na miasto psy szpiegi,
Hauman[5] nocą mustruje szeregi,
Nadaremnie sto chrapów, sto uszu
Kapostasa[6] wywęsza w ratuszu:
I sam cechmistrz szpiegowski nie wiada,
Z czego wiernych ksiądz Mejer spowiada...

Bunt zatacza czerwone kolisko,
Gilotyną zapachło paryską!


Szewc z Dunaja śni nocą sen krwawy:
Krwawą łaźnię Moskalom Warszawy!
Szewc z Dunaja obmyśla na jawie
Sycylijskie nieszpory w Warszawie!
Niż gnić w pętach, paść lepiej ze sławą
U twych kajdan rozkutych, Warszawo!

— Z jakobiny Kiliński się brata!
— Kozakami dostawić psubrata!

— Sukinsynie! nim mrugniesz powieką,
Jak sobakę, na stryk cię zawleką!
Ostrogami rozedrę, jak żmiję!
Batogami na rynku ubiję!
Każę końmi roztargać na ćwierci!
I nie grzebać! —- i opluć po śmierci!

I zapienia się Moskal —- i nie wie
O sztylecie w szewieckiej cholewie!

Noc czwartkowa gwiazdami zabłysła,
Śpi stolica, kołysze ją Wisła,
W głębi ulic szarawej i sinej
Marszałkowskie ziewają węgrzyny,[7]

W cwał sztafeta moskiewska przeleci,
Bije zegar: raz — drugi — i trzeci:
Stań się!
Cisza...
Grom armat!
Na wieży
Dzwon targnięty, jak serce, uderzy.

W jęku dzwonów, bijących w omroczy,
Stare Miasto lawiną się toczy,
Krwi folgując, kiełzanej tak długo,
Gorejącą rozlewa się strugą,
Grzmi, jak orkan, i ryczy, jak lwica,
Do swobody lecąca ulica!

A królewskim zastyga krew rajcom:
Przedawczykom, rajfurom i zdrajcom!

Od zaułków, od starych zakątów
Miga szkarłat pochodni i lontów,
Zemsta ludu w kąpieli czerwonéj
Pcha armaty krwawemi ramiony,
Pod kulami płomieniem się pali
I, jak burza, tratuje Moskali!

A Kiliński pod królem Zygmuntem
Sprawia szewce: archanioł nad buntem!


Na Miodowej[8] skrzykują się warty,
A w salonach szampańskie i karty,
Najjaśniejszej carycy na zdrowie
Orderowi spijają panowie,
Góra złota faluje łyskliwa,
Ambasador gra w lombra, wygrywa!

Buchnie łuna do okien jaskrawa!...
„Spasi Boże! Wzbiesiłaś Warszawa!“

Do pałacu wpadają żołdaki:
— Jenerale rżną naszych Polaki! —
Przycwałował adjutant ze świty:
— Jenerale! twój krewniak zabity! —
Sztab się zleciał zdyszany i siny:
— Jenerale! nie zdzierżym godziny!

I strach w sercu, jak wąż, się zaczaja:
Oddaj szpadę szewcowi z Dunaja!

Z Krakowskiego, z Miodowej, z Podwala
Krew moskiewska wytryska, jak fala,
U Trzech Krzyżów, na Lesznie, na Długiej
Purpurowe rozlały się strugi,

Franciszkańską, Krasińskie, Muranów
Zajuszyła posoka tyranów!

I wrzask bije na wieże i dachy:
„Lachy rieżut! Na Lachy! Na Lachy!“

Igelströmie! gdzie bitne twe roty?
Trup na trupie moskiewskiej piechoty!
Igelströmie! gdzie twoje szwadrony?
Śpią pokotem w pościeli czerwonej!
Igelströmie! gdzie puszka przy puszce?[9]
Pójdą służyć na Moskwę Kościuszce!

I satrapie krew bije do głowy:
„Ot mnie Sybir od matki carowej!“
A z Warszawy jak kamień spadł łyńsmki[10]!
Wiwat wolność — i wiwat Kiliński!..





LEGJONIŚCI DĄBROWSKIEGO.


Generał Henryk Dąbrowski (ur. w 1755 r. zmarły w 1818 r.) po ostatnim rozbiorze Polski udał się do Francji i za zezwoleniem generała Napoleona Bonapartego, sławnego wodza, późniejszego cesarza Napoleona, a podówczas naczelnego dowódcy armji francuskiej, walczącej z Austrjakami we Włoszech, utworzył w 1797 r. Legjony polskie, działające wspólnie z wojskiem francuskiem. Legjony składały się z dawnych oficerów polskich, z ochotników, obficie napływających z kraju i z jeńców Polaków z armji austrjackiej. Legjony odznaczały się niesłychanem męstwem i rozsławiły imię polskie po świecie.


I.

Na biwaku ogień płonie
W Apenińskich[11] kędyś górach,
Wzeszedł księżyc w gwiazd koronie
I żegluje po lazurach.

Koń zaparska, szabla brzęknie,
Nawołuje straż oboźna, —
Ach, tak jasno i tak pięknie!
A w ojczyźnie zima mroźna!

A w ojczyźnie Boża Męka
Z śniegu sterczy nad zagony, —
I dlaczegóż serce pęka
Po tej ziemi oddalonej?


I dlaczegóż twarz surowa
Od bolesnej blednie
I jak pacierz płyną słowa:
„Marsz, Dąbrowski, z ziemi włoskiej![12]



II.

Cudna Włoszka żołnierzowi
Całej siebie wziąć nie wzbrania, —
Ach, piosenka nie wypowie
Płomiennego jej kochania.

Krew szaloną kipi falą,
Pierś młodzieńcza drży rozkoszą,
Usta pieką, oczy palą,
A uściski w raj przenoszą!

Między laury błądzi dwoje:
Nic im ludzie i nic światy!
„Wargi twoje“ — „Piersi twoje!“
Młodość! wiosna! miłość! kwity[13]!

Skąd znajome dźwięki biegą?
Skąd rodzinnej widok wioski?
Ach! to woła serce jego:
„Marsz, Dąbrowski, z ziemi włoskiej!“



III.

Świszczą kule, grzmią armaty,
Od krwi ziemia, jak z koralu,
Na śmierć pewną idą chwaty,
Uśmiechnięci, jak na balu!

W kłębach dymu świat spowity,
Zda się, wniwecz bój go pognie;
Kędy spojrzeć: śpi zabity!
Kędy spojrzeć: krew i ognie!

Na swym siwku gna jenerał,
Z ócz zapału iskry biegą,
I z uśmiechem ten umierał,
Kto przed skonem patrzył w niego,

Kto z westchnieniem, duszę ślącem
Do Panienki Częstochowskiej,
Szeptał głosem konającym:
„Marsz, Dąbrowski, z ziemi włoskiej!“



IV.

W uroczystym dniu rocznicy,[14]
Nieśmiertelnym zdobnej kwiatem,
Wkracza legja do stolicy,
Co rządziła niegdyś światem!

Lśnią piórami śnieżystemi
Srebrne orły w krwawem polu —
I rozkazy włoskiej ziemi
Daje Polak z Kapitolu.

Bije bęben, trąbka dzwoni,
Wieczornego brzmi głos dzwonu,
Z Sobieskiego szablą w dłoni
Czyni przegląd wódz legjonu.

Czy złudzenie, czy to czary,
Czy ordynans z woli Boskiej? —
Szemrze Tyber,[15] tchnie Rzym stary:
„Marsz, Dąbrowski, z ziemi włoskiej!“



V.

Krew za cudzą przelać sprawę:
Co to warte? co to warte?
Pcha do tronu swoją nawę
Pierwszy konsul, Bonaparte.

Triumfalne orły srebrne!
Czas osuszyć krwawe szpony...
Już wy dzisiaj niepotrzebne
W owym locie do korony.

Zniesie żołnierz mękę nędzy,
Za nic śmierć mu i mogiła!
Lecz nie targaj złotej przędzy,
Co świeciła i łudziła!

Niechże krwawy sen się prześni,
Dajcie w rękę kij dziadowski!
Wołaj, pieśni, przymuś, pieśni:
„Marsz, Dąbrowski, z ziemi włoskiej!“



VI.

A na grzbiecie same łaty!
A na ciele same rany!
A po nocach śnią się chaty
I kochany kraj! kochany!!!

A po nocach do tapczana
Idzie ojciec, idzie macierz,
Łzami żalu twarz zalana,
A na ustach tęskny pacierz!

I jęk leci skroś krainy
I odnawia dawne blizny:
Wróćcie syny, wróćcie syny
Do straconej ojcowizny!

Bije głową chłop o mury
Mazowiecki i krakowski —
I jak burza mknie w lazury:
„Marsz, Dąbrowski, z ziemi włoskiej!“





WIGILJA W RIMINI.



Był grudzień. Od tygodnia staliśmy w Rimini.
Spał sobie stary klasztor przy starej świątyni,
A w murach mchem obrosłych, których czas nie sterał,
Kwatery legjonowi wyznaczył jenerał.
Przyszliśmy prosto z pola. Trudno wypowiedzieć,
Jak miło człowiekowi na spoczynku siedzieć,
Gdy ma w świeżej pamięci bitwy i potyczki
I śmierć, ludzkie żywoty gaszącą jak świeczki.

Rimini miasto piękne. Gród to taki stary,
Że pono dawne rzymskie pamięta cezary,
Warowny, obwiedziony fortecznemi mury,
Pełny obronnych domostw dziwacznej struktury

Barwny od kwietnych sadów, bogatych kościołów,
Pod niebem, raz, jak farbka, inny raz, jak ołów,
A wtedy cię, jak bagnet, pchnie coś pod łopatki,
Gdy wpomnisz nasze niebo modre, jak bławatki.

W każdej prawie kompanji był u nas poeta.
Bywa, z głównego sztabu przyleci sztafeta:
Pod broń! a taki młodzik, co to wiersze składa,
Wsparł papier o łęk siodła i rym dopowiada.
Albo czasem, po bitwie, gdy każdy z nóg leci,
On o śnie nie pomyśli, cichcem piosnkę kleci,
Żywym sławę obwieszcza, ległym łzę poświęci, —
Rankiem ją cały legjon już śpiewa z pamięci.

Poeta! dziwne rzeczy! ani nam się śniło
Mieć w kraju takich za coś: jakby ich nie było,
Dopiero się tej nacji w wojsku namnożyło.
Może to taki zwyczaj, że człowiek wojskowy,
Ma chybciejsze, niż inni, do wierszy narowy,

A może na obczyźnie, gdy się myśl obróci,
Ku temu, co ją ciągnie, co boli, co smuci,
Tęsknota wszystkich w jednem sercu się skrysztali.
Wodze ich szanowali, a myśmy kochali.

Z racji tych to pisarków poznaliśmy miasto.
Ten i ów za ognistą zwijał się niewiastą,
Inny trunkiem się bawił, ale było sporo
Ciekawych, co to chętnie do gawęd się biorą
I za przykładem onych wierszopisów właśnie
Wsłuchują się w przeróżne najdziwniejsze baśnie,
Z których się potem raport współkamratom czyni:
Cośmy w owem przesławnem widzieli Rimini.

Więc kapitan Godebski z oddziałem wyrusza,
Gdy świt niebo zróżowi, na most Tyberjusza.
I sypią górne słówka kapitańskie usta
Pod łukiem triumfalnym cezara Augusta;
Mówi o rzymskiem męstwie, o wojennych cnotach,
O rzymiańskich strategów zwycięskich obrotach,

Wszczepia w serca honoru i służby nauki
I uczy na przykładach militarnej sztuki.

A innym znowu razem, o losach Franceski
I Paola, prawi nam porucznik Reklewski;
Ktoby to byli tacy, żaden z nas nie wiedział,
Lecz porucznik tak pięknie wszystko opowiedział,
O wielkim wieszczu włoskim, który Dant się zowie,
O tem jak on ich miłość opiał w cudnem słowie,
Że temu i owemu łzy ciekły po nosie,
Gdy wspomniał na swą Basię, Maryśkę, czy Zosię.

Dant. Szeptem nam porucznik o tym człeku gadał.
Był w niebie za żywota i do piekła spadał,
Z oglądu rzeczy strasznych wysechł tak, jak trzaska,
Potem mu na świat wrócić dała Boża łaska:
Lecz ci, co go w ulicach miasta spotykali,
W oczy, widzące zaświat, popatrzeć się bali,

Bo szedł z niego dech siarki i bił blask niebieski,
Tak szeptem o nim gadał porucznik Reklewski.

A kiedy nas zły smutek krwawym zębem porze,
Szliśmy nad Adrjatyckie lazurowe morze
Patrzeć jak fala falę popędza i goni,
Jak okręt, by ptak lotny, szybuje po toni,
Może tam, ku tej stronie, skąd już niedaleczko
Do nas, pewnie za górką, pewnie już za rzeczką,
Zaraz ci się dwór biały z pośród drzew pokaże,
I okna, i w tych oknach twych najdroższych twarze.

Więc potem, gdyśmy siedli w klasztorze wieczorem,
Dzień się przeżyty złotym odbijał kolorem
I barwił się w rozmowach wzorzystych, jak tęcza —
A ktoś ujął za skrzypki i piosnkę rozdźwięcza —

I tak wiążą się w jedno: wczorajszych bitw echa
I piosnka, co się z skrzypiec płaczących uśmiecha,
I organ z klasztorowi sąsiedniej świątyni,
I żałosna historja Franceski z Rimini.

Lecz, jakby chcąc przypomnieć o losie żołnierza,
Czasem trąbka przed świtem na alarm uderza,
Biją bębny, z muzyką oddział mija bramy,
Utarczka i zwycięstwo. Śpiewając, wracamy,
A kiedy przy apelu bratnią łzę wyciśnie:
„Poległ na polu chwały...“ to się łza rozpryśnie,
Głupia łza! bo czyż można piękniej dni dokonać,
Jak, walcząc dla ojczyzny, za ojczyznę skonać.

I tak życie nam biegło od chwili do chwili,
Aż nadszedł uroczysty dzień świętej Wigilji,
Na rozkaz wodza żołnierz, jak baba, się krząta,
Oporządza koszary od kąta do kąta,
Czyści, myje, zamiata, a kucharze nasi
Gubią łby od roboty; każdy coś pitrasi,

Każdy biega z frasowną a nadętą miną,
Jakby świat się miał stworzyć za jego przyczyną.

W ogromnym refektarzu, pod łukowym stropem,
Dwanaście długich stołów postawił chłop z chłopem,
Na stołach biały obrus, pod obrusem zasie
Rozliczne zioła włoskie, co rosną w tym czasie.
W rogach, miast snopów zboża, jak to u nas w kraju,
Gałęzie świeże laurów, że było, jak w gaju,
A iż niema choinki, co jest wielka szkoda,
Stała na głównym stole pomarańcza młoda.

Było nas z pół tysiąca. Gwar, jak morze, wzbierał,
A wtem wstał z swego miejsca Kniaziewicz jenerał
I wzrostem, jakby olbrzym, górując nad nami,
Rzekł: „Koledzy, opłatkiem przełamię się z wami,

Opłatkiem z Polski“ głos mu trząsł się, ręce drżały,
Gdy wydobył z koperty ów opłatek biały
I trzymał go w swej dłoni, potężnej, a drżącej,
Jakby jakichś dalekich głosów słuchający.

Opłatek z Polski! Cisza, — a potem w tej ciszy
Serce, bicie serc innych, jakby swoje słyszy,
Oczy spuszczone, łez się nie żołnierskich, wstydzą,
A te oczy, choć skryte powiekami, widzą
Nie to, co mają obok, ale ten odległy
Kąt kraju, gdzie źrenice każdego wybiegły:
Nad Wisłę i nad Wartę, nad Niemen, nad Wilję,
Gdzie teraz święcą matki — bez synów — Wigilję.

Co tam Bóg rył na sercu i co gadał z duchem,
Gdy wódz z nami tym śnieżnym dzielił się okruchem,
Jak na bronz i na granit przekowani w walce,
W dygocące, jak listki, braliśmy go palce,

Jak, by świętą komunję, nieśliśmy go w usta,
Chyląc twarz, od łez wnętrznych zbielałą jak chusta,
To może w chwili zgonu odtworzy się jaśnie,
Gdy najsilniej duch gore w istnieniu, co gaśnie.

Ksiądz kapelan odmówił krótką modlitewkę
I służba jęła rybną rozlewać polewkę,
Potem dumnych dwunastu wkroczyło kucharzy,
Na których twarzach triumf, jak słońce się jarzy,
Każdy dźwigał półmisek, a zaś na półmisku
Coraz to inna ryba o rozwartym pysku
Cudną wonią wojackie nęciła osoby.
W pysk rybi po cytrynie dano dla ozdoby.

Jedliśmy, kucharskiego kunsztu chwaląc dzieła,
Lecz rozmowa się jakoś rwała, wciąż gasnęła,
Ktoś się zaśmiał, lecz śmiech ten echa nie wywołał,
Nawet go włoski trunek zasilić nie zdołał,
Nie kleiły się rzadkie mówki i toasty,
Wznoszone winem chianti, albo winem asti

I takeśmy siedzieli, zagłębieni w sobie,
Chmurni, nie jak na uczcie, lecz, jakby na grobie.

Nagle tętent się rozległ i turkot karocy:
Podbiegliśmy do okien: wśród gwiaździstej nocy,
Otoczony ułańską, co najtęższą wiarą,
Dąbrowski ze swym sztabem przyjechał z Pesaro;
Radość wstąpiła w serca; tłum do drzwi się rzucił,
Na schody; ku wodzowi każdy wzrok obrócił,
A on szedł z licem jasnem, dziwnie uśmiechnionem,
Z Rymkiewiczem, z Kosińskim, z Konopką, z Tremonem...

Żołnierz stanął na baczność i wiernie spozierał,
Gdy wielbiony przez wszystkich witał nas jenerał
On życzył świąt wesołych, każdego pozdrawiał,
Potem umilkł, jakby się nad czemś zastanawiał,

Sięgnął pod mundur, wyjął z zanadrza papierek
I, patrząc w wyprężonych oficerów szereg,
Czekających jak dzieci, ciekawych potrosze,
Rzekł: „Od pana Józefa „gwiazdkę“ wam przynoszę“.

Dał papier Tremonowi, wsparł się na pałaszu
I z uśmiechem rozkazał: „Przeczytaj, Eljaszu!“

I jak Zeus ciska piorun, cisnął w ciszę niemą
Adjutant Dąbrowskiego, podpułkownik Tremo:

„Jeszcze Polska nie umarła,
Kiedy my żyjemy,
Co nam obca moc wydarła,
Szablą odbierzemy!


Błysk! Duszami targnęła jakaś dłoń potężna!
Tak kiedyś w groby trąba uderzy mosiężna
I dawno śpiących w ziemi do życia powoła
Niesłyszanym dotychczas hymnem Archanioła.

A podpułkownik Tremo, od wzruszenia blady,
Dalej wtącał nam serca w pieśni ogniospady:


„Marsz, marsz, Dąbrowski!
Z ziemi włoskiej do Polski!
Za twoim przewodem,
Za twoim przewodem,
Złączym się z narodem!“


Boże! Jeszcze raz w życiu daj mi chwilę taką!
Żyło się, ot, jak żołnierz, biednie, ladajako,
Lecz zapłacił nam wszystko ten głos, z serc wyrwany,
Jak w niebie, grosz ostatni żebrakowi dany.


„Przejdziem Wisłę, przejdziem Wartę,
Będziem Polakami!
Dał nam przykład Bonaparte,
Jak żwyciężać mamy


Bóg kocha prostą wielkość, wstrętna Mu myśl pusta
I Bóg to tchnął tę piosnkę w Wybickiego usta.


„Marsz, marsz, Dąbrowski!
Z ziemi włoskiej do Polski!“


Dąbrowski płakał. Łzy mu mknęły ciurkiem z oczu.
Kniaziewicz z Rymkiewiczem stali na uboczu,
Trzymając się w objęciach. Tremo drżał, jak listek.
I zdało się, że włoski ów refektarz wszystek,

Porwany jakimś wichrem bożym, ostatecznym,
Wylatuje do Polski z tym hufcem walecznym
I w łoskocie dobytych, jak krzyże, pałaszy,
Niesie tę pieśń zwycięską do Ojczyzny naszej,

I krzyczy, w brew złej mocy, co nam ją wydarła:
„Zbudź się! wstań! my żyjemy! Jeszcześ nie umarła!!!

Słowo stało się ciałem; ciałem z krwi i kości...
I stanął nam, jak Chrystus, Wielki Dzień Przyszłości,
Radosny, po Ojczyzny na wieczność zdobyciu...

I była to Wigilja najpiękniejsza w życiu...





SOMO-SIERRA.


„Somosiera“ — wąwóz w górach Guadarama w Hiszpanji, na północ od stolicy jej, Madrytu. Podczas wojny hiszpańsko-francuskiej broniło go 14,000 Hiszpanów. Cesarz Napoleon I, pragnąc jak najprędzej dostać się do Madrytu, aczkolwiek wojsko jego dążyło iść tam drogami okólnemi, postanowił ów wąwóz zdobyć. Kiedy piechota francuska nie zdołała tego dokonać, zlecił to szwadronowi szwoleżerów, czyli pułku lekkokonnego, złożonego z Polaków. Było to dnia 30 listopada 1808 r. Szwadron i pułk okryli się podówczas wiekopomną chwałą. Pułk został zaliczony do starej gwardji cesarskiej.

(Opowiadanie szwoleżera).


Szwadron nasz przy cesarzu w służbie był od świtu...
Nieprzyjaciel zasłonił drogę do Madrytu
I wstrzymał armję całą, osiadłszy się w skałach...
Kanonjery hiszpańskie przy dymiących działach
Nie spoczęły na chwilę, zosobna lub razem
Ziejąc na awangardę[16] płomiennem żelazem,
A krzyżowym nas ogniem z wyżyn Somo-Sierry
Prażyły rozsypane celne tyraljery.

Dzień był zimny. Mgła gruba, jak to zwykle w górach,
Spowiła okolicę w swych wilgotnych chmurach

Słońce jeszcze nie wzeszło. Jak krwawe iskierki
Mknął skroś mgły błysk wystrzałów. Ten i ów z manierki
Pociągnął łyk gorzałki, albo szedł dokoła
Bukłak[17] z winem hiszpańskiem, czarnem, gdyby smoła
I cierpkiem; tego trunku pies nie pozazdrości!
Nas i konie chłód ranny przenikał do kości...

Wszystkie drogi na góry zalała piechota;
Gościńcem szły armaty, lśniące jak ze złota,
A za niemi, w dwu światach zwycięstwami dumne,
Kawalerje gwardyjskie, ściśnięte w kolumnę.
Z konnicą był sam cesarz. Z orderową wstęgą
Pod swą szarą kapotą, na białym „Marengo“,[18]
Stał i patrzył spokojnie: snać pozycję badał,
Bo co moment lunetę do oczu przykładał.


Hiszpan trzymał się krzepko. Z obronnych załomów
Grzmiały gardziele armat kanonadą gromów:
Jak ćma ptaków piekielnych na powietrzu mglistem,
Kule gradem śmiertelnym leciały ze świstem.
Raz wraz w pułki cesarskie, gdyby w żywe morze,
Wpada bomba sycząca, głębie jego porze,
Szkarłatną falą pryska, wali trupów rzędy —
I począł żołnierz mruczeć: „Nie przejdziemy tędy!“

Nagle cesarz nadjechał do szosy wylotu...
Widziałem: stał, jak posąg, wśród kartaczów grzmotu.
Pękające granaty ryły granit twardy —
On, jak orzeł, wzrok puścił płomienny i hardy
W wąwóz, skąd dział szesnaście śmiercią nań bluzgało.
Potem zwrócił do sztabu twarz, jak całun białą.
Skinął, chwilę na siodle nieruchomy siedział —
I któremuś ze świty kilka słów powiedział...


Myśmy stali na froncie z cesarza rozkazu,
Kozietulski[19] gryzł wąsa i klął raz po razu,
Zły jak djabeł. Szeregi ciche, gdyby truna,
Czasem tylko kto syknął! „Psia krew! Do pioruna!,

Albo szkapę narowną kropnął w bok ostrogą.
Nawet zaćmić na kuraż zakazano srogo!
A tu coraz siarczyściej raziły nas ścierwy
I „szlusuj!“ oficerów jęło brzmieć bez przerwy.

Wtem szwadron przebiegł płomień: kurzawą okryty,
Nadleciał major Segur od cesarskiej świty.
(Major Segur, chwat Francuz! Dusza, jak skra, dziarska).
„Kapitanie! zakrzyknął — komenda cesarska:
Wskok szarżować na wąwóz i wziąć działobitnie!
Oto szansa: zwyciężyć lub umrzeć zaszczytnie


W jego oczach! Ja z wami! Hej, na łeb! na szyję!
Niech żyje cesarz!..“ Myśmy ryknęli: „Niech żyje!“
Miałem szkapę, jak siarka, ojcowego chowu,
Ścigłą, jak wiatr, krwi wschodniej, bez wad, bez narowu,

Gniadą, w pończoszkach białych na przednich pęcinach;
Więc gdy kapitan po nas spojrzał, jak po synach,
I sformował kolumnę czwórkami z prawego —
Cuglem puścił swobodnie na grzywę gniadego,
A on, ledwo posłyszał: „Marsz! marsz!“ jak mi skoczy! —
I zaraz mgła mi krwawa przysłoniła oczy!

Jezus Marja! Gdy wspomnę wprost nie mogę wierzyć,
Jak on mógł to rozkazać, a my tak uderzyć!
Warjatem lub półbogiem trza być! Kawalerją
Brać wąwóz, gdzie baterja stoi za baterją!

Ale wtedy z nas żaden nie pomyślał o tem:
Rwaliśmy z krzykiem: „Cesarz!“ z brzękiem i łoskotem,
Gotowi do ostatniej wylać krew kropelki...
Jak on nas znał do szpiku! jak nas znał ten „wielki!“

Jęk! Wrzask! Dym! Krew! Płomienie! Ciemna kurzu chmura!
Ludziom pióra i koniom wystrzeliły pióra!

Wpadliśmy w wąwóz... gnamy... Rąbiem, jak szatany...
Z przed kopyt ogłupiałe zmykają Hiszpany.
Grzmią działa, karabiny! We krwi pół szwadronu
Leci z siodeł! Trzask kości! Straszny charkot zgonu!
Tu przepaść! tam harmaty! — „Wskok! wskok! wskok!!! do czarta!!!...“
Baterja jedna!... druga!... i trzecia!... i czwarta!...
Zdobyte!...

Kozietulski w najpierwszym momencie
Stracił konia i runął na wąwozu skręcie...

Nie zginął! — wstał i pieszo pobiegł do ataku.
Dziewanowski z Rowickim zostali na szlaku;
Rudowski na armacie legł, przez siebie wziętej,
Krzyżanowski zabity... Krasiński pocięty...
A przy czwartej baterji, posoką zbryzganej,
Mdlał dzielny Niegolewski z jedenastu rany...

Jam się ocknął, w krwi cały, na ostatniem dziale...
Złote słońce na niebie gorzało wspaniale,
Nadjeżdżał właśnie cesarz. Patrzę: a on z głowy
Zdjął kapelusz trzyrożny; z twarzy marmurowej
Biły blaski promienne... Spojrzał na harmaty,
Na trupy szwoleżerów, jak wiośniane kwiaty,
Ścięte kosą... I nagle ściągnął brwi sokole
I wołał: „Cześć walecznym!“... I wstyd miał na czole!...





RASZYN.


19-go kwietnia 1809 r. odbyła się sławna bitwa pod Raszynem, w pobliżu Warszawy, pomiędzy napastniczem wojskiem austrjackiem, pod dowództwem arcyksięcia Ferdynanda d’ Este a wojskiem Księstwa Warszawskiego, dowodzonem przez księcia Józefa.
W bitwie tej Polacy dokonali cudów męstwa, książę Józef prowadził wojsko osobiście, idąc, jak prosty żołnierz z karabinem w ręku, w pierwszym szeregu. Pod Raszynem padł pułkownik Godebski, dawny legjonista, poeta, dowódca 8-go pułku piechoty.


I.

Słychać końskie cwałowanie,
I do księcia posły biegą:
Wdarł się Austrjak niespodzianie
W ziemię Księstwa Warszawskiego.

Nienawiścią, jak czart, pała
Niemców, Węgrów, Czechów banda,
Pod dowództwem generała,
Arcyksięcia Ferdynanda.

Tym, co Polskę idą krwawić,
Z dziką pasją, z butą śmiałą, —
Książę Józef przeciwstawić
Może tylko garstkę małą.

Rży pod księciem karosz śliczny
I powiada wódz naczelny:
Nie zwycięża ten, kto liczny,
Lecz zwycięża ten, kto dzielny.


II.

Pod Raszynem grzmią armaty,
Od kurzawy mrok się czyni,
Skoczył z konia chwat nad chwaty
I prowadzi w pierwszej linji.

Wziął karabin od żołnierza,
Beztroskliwie z lulki pyka, —
I jak piorun tak uderza
Na szwabskiego najezdnika.

Próżno z boków rwą huzary,
Próżno działa grzmią na przedzie, —
Jakieś dziwy, jakieś czary
Książe Józef z sobą wiedzie.

Mruczą Niemcy: To szaleństwo,
Taka furja niepojęta? —
A to tylko polskie męstwo
I Ojczyzny miłość święta.


III.

Zuchowata fanaberja
Niesie wodza i żołnierza,
Nieustannie gra baterja
Potockiego Włodzimierza.

Trup się kładzie, jak łan zżęty,
W gwiazdach sławy krwawozłotej
W ogień leci, nieugięty,
Godebskiego pułk piechoty.

Anioł pieśni w zbladłej glorji
Nad Raszynem się kołysze, —
Ósmy pułku! w twej historji
Krwawo dzień się ten zapisze.

Nowy posąg polskiej chwały
Rzeźbi w niebie Boży snycerz:
W sławie cały, i w krwi cały
Legł Godebski, wieszcz i rycerz.


IV.

Lud warszawski wybiegł z miasta
O rozprawie wieści czeka,
Grzmią kopyta, tętent wzrasta,
Bicie bębnów gra zdaleka.

Na zachodnią schodząc stronę
Z gwiazd się blaskiem słońce wiąże,
Idą hufce zakrwawione,
A na czele śliczny książę.

Piękne panie i panienki
Wznoszą k‘niemu wzrok radosny,
Lecą kwiaty z białej ręki,
Pierwsze kwiaty młodej wiosny.

I jak sława, nieśmiertelny,
Głos się ludu w błękit wzbije:
Niechaj żyje wódz naczelny!
Książę Józef niechaj żyje!




NOC BELWEDERSKA.



Kto idzie?.. Brat!.. Broń szczękła... mignęły dwa cienie...
Hasło... Odzew... i głuche zapadło milczenie...
Jak widety, czernieją słupy drzew nad drogą...
Baczność! zbliska liść suchy zachrzęściał pod nogą:
Cień trzeci... czwarty... piąty... Zmrok listopadowy
Wysrebrzył się gwiazdami... szept krótkiej rozmowy,
Trzask odwodzonych kurków... Z poza chmur ciemnicy
Odblask na młode lica padł: Akademicy!

Cisza... a w tej dławiącej, jakby zmora, ciszy
Błąka się tajemnica... Czujny duch ją słyszy..

Wzdryga się z niepokoju, chce rozerwać ciemnie,
Twarzą w twarz chce jej spojrzeć: Ktoś ty jest?.. Daremnie!
Krok tylko słychać lekki, jakby po tej ziemi
Stąpało Przeznaczenie stopami krwawemi,
Co kiedyś płomienistym wykrzyczy językiem
O tej garstce młodzieńców pod króla pomnikiem.

Milcz! Wybił zegar świata! W otchłań nocy czarnej
Ogniem lunęło z chmury od łuny pożarnej.
Wdali coś drga! — coś kipi! — coś grzmi! — To Warszawa!
Na niebie, jakby rzeka rozlała się krwawa,
We krwi park, we krwi gwiazdv[20] lśniące w podobłoczach,
Sobieski — nieznajomi z piorunami w oczach
I to widmo, co obok krwawą nogą krąży:
Stary browar na Solcu zażegł Podchorąży!..


I znów ciemno: zgasł pożar.. ale tam... bez szmeru —
Patrz — pomyka mar szereg w stronę Belwederu...
Już pod pomnikiem pusto... już króla oblicze
Wytęża wzrok za nimi w gęstwie tajemnicze.
Idą.. cicho jak wizja... nagie drzew szkielety
Zadygocą od grozy... na mgnienie bagnety
Iskrą błysną miesięczną... I los się dokonał.
I nagle wrzask ogromny wybuchnął — i skonał...

A Warszawę czuć buntem: skroś nocne odmęty
Słychać suchy grzmot strzałów, rumaków tętenty,
Warkot bębnów na alarm, jęk ponury dzwonów,
Ostry dźwięk trąbki z koszar zerwanych szwadronów,
Palbę ręczną, jak odgłos gradowego szumu,
Niezrozumiały pomruk dalekiego tłumu
I grom, co raczej w sercu, niźli w uchu dzwoni:
„Rewolucja! Do broni! do broni! do broni!“


A tamci z Belwederu lecą. Ni to ptaka
Skrzydła czarne, opończa wieje Nabielaka,[21]
Jak wtór żywy swej mściwej bojowej piosence
Biegnie Goszczyński[22] z krwawym karabinem w ręce;
Już most! już widzą: trupy na stosach listowia,
Skrawe światła kagańców... kłąb ludzkiego mrowia...
Jakieś wielkie westchnienia, lecące na gwiazdy,
Ura! Niech żyje Polska! Salwa! galop jazdy: Kirasjery!...

Tam — obacz! Podchorążych maszeruje szkoła...
Wysocki z szablą nagą u kolumny czoła;
Tak broń podniósł ku niebu, kiedy przed momentem
Młode lwięta Ojczyzny zaklął sakramentem

I wołał, płomień święty w każdej czując żyle:
„Z piersi naszych uczyńmy wrogom Termopile!“[23]
Teraz idzie natchniony, jakby od modlitwy,
Jest wodzem Polski! Polskę prowadzi do bitwy!

Trąbka. Jazda naciera. Oddział otoczony,
Jakby na Saskim placu łamie się w plutony,
Sprawnie, na głos komendy i szabli błyśnienie,
Rozsypuje się w łańcuch, wsiąka w groźne cienie,
Z za drzew, z za płotów, z pustki pali w tyraljerce,
Czarne siecze powietrze iskra po iskierce,
Klątwy, dziki kwik koni, pierzchających wrzawa
I wielki krzyk triumfu: „Formuj się“! Warszawa!

Miasto śpi, Wyludnione sinieją ulice,
Pozatrzaskane furty, zgłuchłe kamienice,

Okna gmachów, jak martwe wielkoludów oczy,
Z pogaszonych latarni swąd i dym się toczy,
Bojaźń — Zdrada — Niepewność przyległy pod dachem,
Domy, jak groby, mroźnym zalatują strachem,
Z tysiąca strun życiowych nie drgnie żadna struna,
Jakby miasto wymarło od ciosu pioruna.

Podchorążowie idą... Widzisz w mdłej poświacie
Twarze w prochowej sadzy, junackie postacie,
Granat mundurów, płaszcze, orły na kaszkietach,
Krew czarnemi plamami schnącą na bagnetach.
Podchorążowie idą... Zew grzmi... bęben warczy,
Od murów się odbija, jako miecz od tarczy;
Za broń! za broń, kto Polak! za wolność! za prawo!
Podchorążowie idą! A ty śpisz, Warszawo!


Stój! Jenerał Trębicki[24] z szablą, jak do cięcia,
Leci do Belwederu, do wielkiego księcia.
„Jenerale! Pod białym opowiedz się ptakiem!
Prowadź nas! kraj cię woła! Pomnij, żeś Polakiem“!
I wstrzymują rumaka i wznoszą ramiona.
Trębicki z dumną twarzą słucha: raczej skona,
Niźli złaczy[25] się z buntem! Grożą! a on hardo
Śmierć — żołnierz nieugięty! — wyzywa z pogardą.

Z pianą gniewu na ustach, ze szpadami w dłoniach
Rwą Hauke z Meciszewskim[26] na dyszących koniach,
Despotyzmu narzędzia, tyranom powolne,
Napowrót chcą w obroże zakuć szyje wolne.

„Jakobiny![27] do koszar! Precz! zegnijcie grzbietu!,
I huknął w Podchorążych wystrzał z pistoletu.
O, swobodo! krew zlała twe graniczne słupy:
Trębicki — Meciszewski — Hauke: krwawe trupy!

Naprzód! Leć, orle biały, w pęd do przyszłych losów.
Od Arsenału bije gwałt zmieszanych głosów!
Ciężki tupot piechoty, która kłusem bieży,
Łoskot dział zataczanych rękami żołnierzy,
W dźwierze kute żelaznych drągów dźwięczne razy,
Górujące nad wrzaskiem dowódców rozkazy,
Rozlana od Nalewek skrzy się łuny smuga...
Biegiem! Wylot Bielańskiej! jeszcze moment! Długa!
Arsenał!...

Nim wzniesie sztandar buntu, jak wielki chorąży,
W pozornym się letargu Stare Miasto grąży,

Od pełni biorąc barwy zielono-błękitne,
Jak na warcie czuwają domy starożytne.
Rynek pusty, lecz z okien, przymkniętych napoły,
Patrzą oblicza groźne, jak zemsty anioły,
Bo tu każdy głaz w bruku, każdy mur pamięta
Zmartwychwstalne podwójnie Wielkanocne święta![28]

Z za węgłów ktoś się czai, w głębiach mrocznych sieni
Drżą słowa od jarzących gorętsze płomieni,
Czuć, że siła potężna trzyma je na smyczy,
Gdy puści, pierś rozdęta, jak bawół, zaryczy,
Gdy puści, nic nie zdzierży tej ćmy, co lawiną
Runie w miasta ulice: których spotka — zginą!
I będzie, jakby wiódł ją duch Kilińskich blady,
Stawiać zdrajcom szafoty i grzmieć z barykady!


Mrok pełza po zaułkach, jak potworne macki,
Z mroku wątła się postać wynurza: Mochnacki![29]
Wątła, ale piorunna tą godziną cudu,
Ciskający gromami Jowisz![30] trybun[31] ludu!
Krzyknął: „Polska! i bramy, jak Sezam, rozpękły,
Krzyknął: „Do broni!“ serca, jako dzwon, oddźwiękły,
Sypie się tłum roboczy z suteryn, z poddaszy,
Wołają: „Karabinów dajcie nam! pałaszy!“

W krwawych światłach pochodni wichrzą się, jak fale,
Ślusarze, krawcy, szewcy, stolarze, kowale.
Prosty lud, z tych, co wznoszą i co burzą trony,
Zapałem nieprzytomny, ofiarą szalony,
Pamiętny Kołłątaja, Kościuszki, Racławic,
Z dłońmi czarnemi, z okiem w płomieniach błyskawic,

Dobywa starych krucic, nóż o mur nastala
I krzyczy Mochnackiemu: „Prowadź na Moskala!“

Pstry widok: gołowąsy i srebrzyste dziady,
Ten z siekierą, ten dumny z rdzawej szwedzkiej szpady,
Ów z halabardą, inny z tureckim bułatem,
Broń ze skrytek wyjęta pali się szkarłatem,
Czamary, kurty, fraki, kapoty, kontusze,
Rogatywki, kołpaki, czapki, kapelusze,
Ten z czasów Stanisława, ten z pruskich,[32] ten z Księstwa,
A z ust wszystkich: „Do broni!“ grzmi, jak pieśń zwycięstwa.

Do broni! głosów tysiąc powtarza to hasło.
Do broni! z okien, z sieni, z wnętrz domów zawrzasło.
Do broni! jak piosenkę śpiewają dzięwczęta.
Do broni! woła przeszłość z mogiły odklęta,
Do broni! zbór kamienic modli się prastary.
Do broni! od zbudzonej odhuknęło fary,

Do broni! na wiślane gdzieś topiele goni.
Do broni! lud warszawski łańcuch rwie... do broni.
Poszli!...

Pod Arsenałem ciżba kłębi się i miota
Walczą moskiewska gwardja i polska piechota,
Czwartakom, pomawianym o łaski książęce,
Do utarczki drżą serca i palą się ręce.
Skoczyli! bagnet kąsa zjadliwy, jak żmija,
Żołnierz kurczy się, pręży, uderza, zabija,
A śród furji bojowej, dyszącej z bagneta,
Humor dziecka ulicy strzela, jak rakieta.





ŚMIERĆ SOWIŃSKIEGO



Przy ostatniej bijącej armacie
Lont zapala Sowiński[33] jenerał,
Ramię w ramię śmierć stoi na czacie,
Patrzy chciwie, jak będzie umierał,
A on szczudło w armatnie wbił koło
I zwycięsko do góry wzniósł czoło.

„Witaj, śmierci! czekałem na ciebie,
W oczy twoje bez drżenia poglądam,
Gdy się Polska w posadach kolebie,
Takiej właśnie, jak jesteś, pożądam,

I na krzyż ten przysięgam na łonie,
Że tu legnę w Ojczyzny obronie!“

Wali hurmem wróg w boju rozjadły:
Grenadjery gwardyjskie, dziw-chłopy!
Polskie szańce ostatnie upadły!
Ura! ura! zdobyte okopy!
Ziemia pękła do rdzenia wstrząśniona:
Wyleciała reduta Ordona![34]

Wzwyż wionęły w kurzawie ich duchy!
Strzępy trupów na miejscu baterji!
Już nie dla nich niewoli łańcuchy,
Ani pustki lodowe Syberji!
Chwilę temu — z pod prawa wyjęci,
Teraz — Polski patroni i święci!

Wróg się wstrzymał w bitewnym rozpędzie,
Ale nowe popchnęły go tłuszcze...
„Wnijdą tutaj! — lecz mnie już nie będzie,
Żywy — obcej tu nogi nie puszczę!“

I krzyk wraży się rozległ na wale:
„Wola wzięta! Złóż broń, jenerale!“

Ten, co wyrzekł — nie powie już słowa!
Skonał z kulą i z echem wyrazu!
Krew bluznęła w twarz wodza ponsowa
A wódz twarz miał zimniejszą od głazu,
Wystrzelony pistolet w tłum rzucił
I wzrok na nich, jak płomień, obrócił.

Drżą szeregi! żołdaków strach pęta:
Ten wzrok orła straszliwszy od stali!...
Świszczy kula — i pierś już rozcięta,
Ciało stygnie — lecz duch się wciąż pali.
Duch się pali, mrok światłem nasyca:
Rozjarzona nad Polską gromnica!

Umarł! oni patrzyli w zdumieniu
I dreszcz dziwny przeleciał przez żyły:
Może wtedy coś drgnęło w sumieniu,
Może skrzydła się duszy zbudziły,
Wstydu łuną w twarz bijąc żołdaka,
Kiedy patrzył na śmierć tę Polaka!


Jenerale! Ty stoisz przed Bogiem,
A twa ziemia — spójrz — jaka znów krwawa!
Uderz szpadą złamaną przed progiem
I zamelduj jej mękę i prawa!
Byłeś szańców Ojczyzny patronem,
Bądź jej posłem u Boga i dzwonem!

Bij w dzwon szpady! niech ona wymodli
To, co wolnym się ludom należy,
Bo ten naród się nigdy nie spodli,
Nigdy szyi nie ugnie! — a wierzy!
Przez śmierć twoją, o stań się, Godzino!
I tych innych, co giną... co giną!...





POWSTAŃCY.


Są tu opowiedziane czasy, poprzedzające wybuch powstania i samo powstanie 1863 r. Przygotowaniami i powstaniem kierował Rząd Narodowy, działający w ukryciu. Moskale, chcąc pozbyć się patrjotycznej i pełnej zapału młodzieży urządzili niespodziewanie brankę do wojska rosyjskiego i po nocach zabierali z domów młodych ludzi.


I.

W starym gmachu, przy którym wygląda jak wnuczek
Dom dzisiejszy, ma izbę pan Gerwazy Mruczek.
Pan Mruczek od młodości jest dekarzem z fachu
Można o nim powiedzieć, że mieszka na dachu;
Bo, jak wiadomo, dekarz, to jegomość taki,
Co po świecie kominów skacze tak, jak ptaki;
Wie, co to są karpiówki, co gonty, co blachy, —
Krótko mówiąc: pan Mruczek reparuje dachy

W rogu na Krzywem Kole jest stara rudera.
Której czerwone cegły siwy mech ubiera;
Z wzgórza starego Miasta pogląda na Wisłę
Oknami, gdzie lśnią szyby w połowie wyprysłe,

A w połowie tak mętne, jak pijaka oczy;
Z resztek starej wieżycy sypki gruz się toczy
I szepce: koniec tobie, poszczerbiona ściano...
A wszystko „Starej Poczty“ nosi dawne miano.

Tutaj to właśnie osiadł pan Gerwazy Mruczek,
Który nigdy nie lubił nowomodnych sztuczek;
Ma on wzgardę dla lichot budowy tandetnej,
Co to niby front piękny, okazały, świetny,
A wewnątrz — Panie Boże, zmiłuj się nad nami! —
Ni tu żyć, ni umierać, jakby za kratami;
Bo to ani widoku, ni powietrza krzynki, —
Ot, jakbyś wlazł za żywa do trumiennej skrzynki

Pan Mruczek ma sześćdziesiąt z górą lat — i syna.
Rodu Mruczków to dzisiaj latorośl jedyna,
Godna pnia ojczystego gałąź młodociana, —
A ów ród miał kaprala cesarskiego, Jana,

Co Europę całą zeszedł z Napoljonem;
Miał sierżanta, Wawrzyńca, który mężnym zgonem
Poległ pod Ostrołęką; słowem, dość nauczek
Z życia przodków, by piękny miał wzór Józio Mruczek.

Jakoż Józik ślusarczyk wyrastał tak pięknie
I tak razem poczciwie, że aż serce mięknie,
Zwłaszcza serce ojcowskie, które jest jak masło;
A jeśli przytem wspomni matkę Józka, zgasłą,
W kwiecie lat, kiedy spojrzy w błękitne źrenice
I w twarz, co jest — pisz, maluj — jakby zmarłej lice,
To stary pan Gerwazy łez wstrzymać nie może
I błogosławi chłopca: „Szczęść ci, Panie Boże!“



II.

Z wyjątkiem straty żony, co teraz w błękicie,
Przebywa z aniołami, szczęśliwe ma życie
Pan Gerwazy; swą pracę ukochał gorąco,
Nigdy mu się na dachu zmysły nie zamącą,
Nigdy na szczycie wieży nie straci rezonu,
Śmiało podnosi głowę do niebios regjonu,
Lecz, po prawdzie, miast badać bieg chmur lub obłoka,
On woli Stare Miasto oglądać zwysoka.

Bywało, pan Gerwazy z katedralnej wieży
Duszą, myślą, oczyma na Warszawę bieży —
I kochane budynki chłonie na przemiany:
Najstarszy dom stolicy, „Arjańskim“ nazwany,
Dom Czamerów, dom Gizów, dom Fukierów sławny,
„Wójtowskiej“ kamienicy kadłub starodawny,
Święty Marcin, gdzie dzieckiem odmawiał paciorek,
I dom na rogu Celnej, co się zwie: „Klasztorek“,


Dzień się ma ku schyłkowi i kończy się praca,
Słońce spada na Wisłę i fale ozłaca,
W purpurę jasność nieba zmienia się błękitna,
Goreje „Panny Marji“ baszta starożytna,
W ogniu stoją złocone na Pijarach banie —
Moskal miastu wziął kościół, Ty go zwrócisz Panie! —
Wrzące dusze coś marzą w czekaniu i w drżeniu —
I całe Stare Miasto jest w krwi i w płomieniu.

A kiedy potem z dachu zejdzie pan Gerwazy,
W nocy spać mu nie dają te cudne obrazy,
Widzi je tak, jak widział na wieżycy farnej.
Stare Miasto w zachodzie, jak w łunie pożarnej.
Takie było, gdy niegdyś pod szewca przewodem,
Lud warszawski się złączył z wojskiem i z narodem
I takie, gdy płomieniem buchnęły popioły,
Z wulkanu, w wolność rwącej, Podchorążych Szkoły.



III.[35]

Straszne to były czasy — straszne i radosne!
W powietrzu, choć to zima, czułeś, jakby wiosnę;
Jakieś wieści tajemne leciały ze świata,
Z których obcy obcemu, jakby brat do brata
Zwierzał się w upojeniu i w ekstazie świętej,
Że się wreszcie otworzy grób w trumnie zamkniętej,
Osypanej, jak kwieciem, sercami ludzkiemi,
Żywej wiecznie, kochanej nad wszystko na ziemi.

Gerwazemu z Józikiem, jak całej Warszawie,
Każdy dzień tych miesięcy zdał się snem na jawie;
Wszystkich manifestacyj stali uczestnicy,
Od świtu do wieczora żyli na ulicy:
Oni to, w Karmelickim na Lesznie kościele,
Pierwsi, „Boże, coś Polskę“ wyśpiewali śmiele
I oni wszczęli w Rynku bój przy wodotrysku,
Gdzie wziął Trepow jenerał od szewca po pysku


Nieraz do izby Mruczków, skrywając oblicze,
Wsuwały się postaci dziwnie tajemnicze;
Jakby chcieli być tylko im samym widomi,
Ludzie młodzi i starsi, często nieznajomi;
Poznawali się wzrokiem i szeptem z którego
Wiedział majster z kim mówi i zwał go: kolego;
Gadali długo, długo, głowa obok głowy,
Zapatrzeni w papierka znak: „Rząd Narodowy“.

Rząd Narodowy! W Polsce każdy o nim wiedział,
Lecz nikt się nie domyślał: zkąd działał? gdzie siedział?
Godłem jego widomem był świstek maleńki,
Który jakby relikwja szedł z ręki do ręki;
Klucząc tajnie, żandarmskich myląc ślady tropów,
Nadlatywał do szlachty, do mieszczan, do chłopów,
I nigdy żadna władza w żadnym świata ruchu
Takiego, jak ów świstek, nie miała posłuchu...



IV.

Aż tu na „Starą Pocztę“, któregoś poranka,
Wpadła, jak śmierć, wieść nagła a okropna: branka!
Przyniósł ją stróż Dominik, groźny i surowy
Żołnierz rewolucyjny, z piechoty linjowej;
„Panie Gerwazy“ , szepnął dekarzowi w ucho,
„Co tu ukrywać dłużej: z Józikiem jest krucho,
Ma służyć Moskalowi? Toć to i atłasu
I czasu szkoda na to!... Niech idzie do lasu!...

Do lasu! Ach!... Ojczyzno! Tyś matka jedyna,
Ale ma pan Gerwazy jedynego syna!
Jego jednego tylko i nikogo więcej!...
Więc oddać, tak bez słowa, ten swój skarb dziecięcy?
Więc pchnąć go na tułaczkę, na głód, na śmierć może
I zostać samotnemu, jak trup, w tej komorze?

Gdybyż, jak trup! lecz z troską, z męką, z niepokojem,
Z myślą, co nie śpi nigdy: Co tam z dzieckiem mojem.

Gdy tak duma Gerwazy, skroń objąwszy w ręce,
Zbudzą go słowa Józka, mężne choć chłopięce:
„Tatku! i ty się jeszcze zastanawiasz, tatku?
A któż to mi powiadał o kapralu dziadku?
A któż ze mną odwiedzał, gdy byłem maleńki,
Tam, gdzie legł stryj Wawrzyniec, pola Ostrołęki?
I na czyjąż pamiątkę dałeś mi to imię,
Imię księcia Józefa, święte i olbrzymie?...

Podniósł głowę pan Mruczek, i przez długą chwilę
Nie mógł znaleźć wyrazu na swych uczuć tyle,

Co mu pierś rozpierały... Duma, radość, trwoga,
Biły z twarzy kolejno... potem: cisza błoga,
Potem, z wrażeń tak różnych, a mających związek
W jego sercu ojcowskiem, wykwitł; Obowiązek,
Obowiązek, co męskiej duszy jest ozdobą!...
Chwycił syna w objęcia i rzekł: „Idę z tobą!“...



V.

Znak dała, postawiona wśród boru wedeta...
Chrupnął śnieg pod stopami... mignął błysk bagneta —
I przed dowódcą partji stanęło dwóch ludzi.
W srebrnej od szedzi puszczy srebrny dzień się budzi,
Potem blask różowawy tę srebrność nasyca,
Maluje konie, bronie i powstańców lica,
Aż padł na twarze obcych, półświęte z ekstazy...
„Ktoście wy?... „Mruczek Józef — i Mruczek Gerwazy“.



VI.

Szykuje się do bitwy pan Gerwazy stary:
Mosiężne na nos długi włożył okulary,
Bo, choć z dachu na ziemi dojrzy i szelążki,
Insza sprawa z oczami, gdy trza czytać z książki.
Z czerwonej chustki, w żółte nakrapianej grochy,
Wydobył modlitewnik, obtargany trochy,
Odmówił krótki pacierz solennemi słowy,
Zażył tabaki, kichnął, — i już jest gotowy.

Z piskiem, z wizgiem, rwą dońce na oddziału flanki,
Raz wraz w nich ktoś ze szlachty wali, jak w cyranki,
Hrabiątko ze sztucera, ekonom z skałkówki
Dziurawią łby, zrywają czapki, jak makówki.
Józik ma „Colta“ w garści... Puk! puk! Toż to hula
Ba! dystans za daleki... nie donosi kula!
Dobry taki pistolet na bliską robotę...
Pomacał szablę gołą... Czeka na piechotę...


I runęła piechota w wściekłej zawierusze!...
Moskale pędzą z pieśnią, dziką, jak ich dusze,
Załomotały strzały, zahuczało w puszczy,
Wdarł się oddział powstańców, jak klin, w serce tłuszczy.
Tu chłop ciska sołdatem, jakby zboża korcem,
Tam pyski płata kosą, osadzoną sztorcem,
Rzeźnik tnie, jak toporem, szewc kole, jak szydłem: —
Tak walczą ludzie wolni z uzbrojonem bydłem.

A pan Gerwazy Mruczek, z książką, którą trzyma
W obu rękach, wzniesionych w górę przed oczyma,
Z głową zadartą, rzadkim srebrniejącą włosem,
Wyciąga pieśń nabożną ochrypniętym głosem,
I nucąc tak wśród bitwy, jak nucił w świątyni,
Idzie ze swoim Józkiem, krok w krok, w pierwszej linji,

O kulach nie wiedzący, jak w śnie wniebowzięty
I w huraganie bitwy, o dziw! niedotknięty!

Wódz dojrzał postać Mruczka.[36] podobną do mary.
Dopadł, porwał za ramię: „Czyś zwarjował stary
Cofnij się: Pocoś wlazł tu do ciężkiego licha!...
Ale Mruczek Gerwazy dowódcę odpycha“
I, ani na pół łokcia nie zbaczając z szyku,
„Nie przeszkadzaj — zamruczał — panie pułkowniku...“
„Szaleńcze! toć za mgnienie kula w łeb ci padnie!
Czego ty chcesz, u Boga?...“ „Ja chcę umrzeć ładnie“...



VII.

I nieraz tak syn z ojcem szli w jednym szeregu...
Potem stary, jak pragnął, padł na krwawym śniegu,
Z cichą twarzą, do chmurnych niebios obróconą,
Jakby wyczekującą, jakby zadziwioną,
Że Bóg świata nie spali siarki dżdżem i gromem...
A Józik sybirskiego stepu szedł ogromem
Z krwawą różą pamiątek na życia badylu...
Daleki... zapomniany... jak tylu... jak tylu...





LEGJONIŚCI PIŁSUDSKIEGO.


6 sierpnia 1914 r. wyruszyła z Oleandrów w Krakowie tak zwana „Kadrówka“, czyli pierwsza kompanja wojska polskiego. Wiódł ich rozkaz Józefa Piłsudskiego, a przewodniczyła im ta sama myśl, która prowadziła w nierówny bój Legjony Dąbrowskiego i Szkołę Podchorążych w 1830 r. — myśl o wolności, o chwale i potędze Polski.


Jakby się wiosną rozbarwiły drzewa,
Od młodych, bujnych, tchnących czarem liści,
Coś szumi życiem, coś gra i coś śpiewa,
Coś świat przetwarza, jak w baśń: Legjoniści.

Zapał, co z śmiercią bierze się za bary,
Ucieleśnienie „Ody do młodości“,
Moc, co w ideał świat chce zmienić stary
I pieśń zwycięstwa wskrzesić z krwawych kości,

Garść, która „mierzy na zamiary siłę“
A za broń — serca ma płomieniejące
I z dumą patrzy w otwartą mogiłę:
„My tutaj legniem, lecz Ty — pójdziesz w słońce“

Na krwawych polach rozmarzona głowa,
Jak orle szpony wyciągnięte pięście,
Młodość w rozkwicie, tak na śmierć gotowa,
Jakby TAM były miłość, sława, szczęście.


Z wawelskiej krypty, w Jutro wysuniętej,
Co nad dźwięk lutni kochał czynów dzwony.
Duch Mickiewicza patrzy na nich święty
I Kordjanowy patrzy duch — szalony.

Oni są Polski najpiękniejszą pieśnią,
Każda jej strofa krwią i życiem tryska,
Pieśni się prześnią, — czyny się nie prześnią
I są, jak nowych pieśni zdrojowiska.

Słucha radośnie pięć pokoleń w grobie
I umęczona krwawa kość się rusza:
„Ojczyzno święta! Oto wskok ku Tobie
W tej szarej garstce leci Twoja dusza“.

Zakwita kwiatem zachwaszczona grzęda,
Którą tkną stopy w tej krwawej wędrówce,
A któż ich wiedzie? wiedzie ich Legenda,
W szarym mundurze, w szarej maciejówce.

Ktoś, kto się zjawił, jak Opatrzność Boża
I wskrzesił duchy, i wskrzesił pałasze, —
A gdy się ozwie: słuchają dwa morza —
I więcej jeszcze: wszystkie serca nasze.


Myśl Jego orla — miljonów podnietą,
Lot Jego skrzydeł — pędem do wielkości,
Bo On jest Polski największym — poetą
Hymnu potęgi i nieśmiertelności.





ŻOŁNIERZ NIEZNANY.


W Warszawie, na placu Józefa Piłsudskiego, jest grób polskiego nieznanego żołnierza. Cały naród oddaje mu cześć, bo w nim hołd składa wszystkim tym znanym i nieznanym żołnierzom, którzy w ciągu stu lat przeszło walczyli i ginęli za prawa i wolność Ojczyzny.


Wzięli go z ziemi z braćmi pospołu
I do wspólnego rzucili dołu,
Grób zakopali, grób przydeptali,
Chwilkę stanęli — i poszli dalej.

Leżże ty sobie, kolego miły,
Na samym spodzie bratniej mogiły,
Ani ci rangi, ani ci chwasty,
Tylko ta kula w rok osiemnasty.

Może tam matka czeka na ciebie,
Starą kołyskę nogą kolebie,
Takeś niedawno dzieckiem w niej leżał
I jakże wierzyć, żeś w śmierć odbieżał.

Idą żołnierze, trąbki im grają,
Krzyże Virtuti z piersi błyskają,
A tamten leży w krwawej koszuli
I zamiast krzyża znak ma od kuli.


O, mój żołnierzu, chłopcze nieznany!
Kładę tę piosnkę na twoje rany,
Na twoje krwawe, znękane ciało
Kładę tę piosnkę, jak różę białą.

Może rozkwitnie różą piosenka,
Może ją weźmie twoja panienka,
Może pomyśli o bratnim grobie,
Może od Polski łzę ciśnie tobie..





PlEŚŃ O ZWYCIĘSKIM ŻOŁNIERZU.



Wróg kraj zagarnia, jak zbój, dzień po dniu,
I Polskę krwawym zalewa potopem,
Niezłomny żołnierz ostatkami tchu
Walczy za wolność z barbarzyńskim chłopem,
Za nic mu rany i śmierć w boju za nic,
W obronie braci i ojczystych granic.

Dzika nawała triumfalny krzyk
Już ciska piekłu, że Polska zdobyta,
We krwi się nurza bolszewicki sztyk,
Kozackich koni brodzą w krwi kopyta.
Gwałt i pożoga idą razem z nimi
I pół ojczyzny pożarami dymi.

Więc jedno z dwojga: albo runie świat
W czerwono-brudną otchłań krwi i błota
I zapanuje rozwścieklony kat,

Naścieżaj zbrodni otwierając wrota,
Te wrota, których polski żołnierz strzeże
I Wódz Naczelny, i dzieci pacierze.

Albo powieje sztandar z orłem nasz,
Wzwyż nad krwawymi tyranami ludów
I tak, jak niegdyś, bohaterów straż,
Ocali wolność dla jutrzejszych cudów,
Skrzydła ludzkości przypinając białe,
I tworząc mieczem wiekuistą chwałę.

W oczach narodów rozegra się bój,
Między słoneczną szablą a obuchem,
Świat czeka, rychło Polak krzyknie „stój“!
I, runie w zgraję druzgocącym duchem,
Świat obojętny w tej wyrocznej dobie,
Co pozostawił Polskę samej sobie,

Wodzu nasz! Wodzu! Ciebie zesłał Bóg,
Byś stał się Polski natchnieniem i tarczą!
Zaległy trupy pola wszystkich dróg,
Już pod Warszawą strzały czerni warczą
I nagle: Piorun na dziejowej karcie;
Rozkaz płomienny — i przeciwnatarcie!


Wodzu nasz! Wodzu Na twój władny zew,
Pewny zwycięstwa żołnierz w ogień skoczył
Młody ochotnik szaleje, jak lew,
Wpółdzieciak, — wroga i siebie krwią zbroczył,
Pod wolą Wodza całe wojsko razem
Jedną jest ręką i jednem żelazem.

Stało się! Sami stanęliśmy wraz,
I zwyciężyli bez pomocy cudzej,
Lecz słońce sławy nie oślepia nas
Choć pierzchli w grozie parobcy i słudzy!
I cały naród święci duchem męskim
Rapsod o Wojsku i Wodzu Zwycięskim...







  1. Iliński, Wielhorski, Kościuszko - generałowie, dowodzący pod komendą ks. Józefa.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Na.
  3. Pepi, tak w rodzinie nazywano ks. Józefa.
  4. Ambasador - poseł, wysłannik obcego mocarstwa jak tutaj Rosji. Był nim generał, baron Igelström.
  5. Hauman, pułkownik, dowódca pułku Działyńskich.
  6. Kapostas, bankier warszawski, wielki patrjota, współspiskowiec Kilińskiego.
  7. Marszałkowskie węgrzyny: straż, rodzaj ówczesnej policji, oddział pilnujacy porządku w stolicy.
  8. Na Miodowej była siedziba ambasadora Igelströma.
  9. Puszka przy puszce, z rosyjskiego: puszka — armata.
  10. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – młyński.
  11. Apeniny — góry we Włoszech.
  12. „Marsz Dąbrowski z ziemi włoskiej“ z hymnu narodowego, który się wtedy nazywał Mazurkiem Legjonów lub mazurkiem Dąbrowskiego.
  13. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – kwiaty.
  14. Legja polska wkroczyła do stolicy Włoch dnia 3 maja 1798 r., a więc w siódmą rocznicę ogłoszenia sławnej konstytucji majowej.
  15. Tyber — rzeka pod Rzymem.
  16. Awangarda — straż przednia.
  17. Bukłak — worek z owczej lub koźlej skóry do przewożenia płynów.
  18. Marengo — ulubiony koń cesarza Napoleona, nazwany tak na pamiątkę zwycięstwa z Austrjakami w 1800 r. pod wsią Marengo we Włoszech północnych.
  19. Kozietulski Jan Leon, ur. w 1781 r. zmarły w 1821 r. dowódca somosierskiego szwadronu, później dowódca 4-go pułku ułanów wojsk Królestwa Kongeresowego.
  20. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – gwiazdy.
  21. Ludwik Nabielak — 1805—1883. poeta i literat, podówczas akademnik.
  22. Seweryn Goszczyński 1803—1876, znakomity poeta, autor wielu pięknych dzieł.
  23. Termopile — wąwóz w Grecji, w którym na 480 lat przed Narodzeniem Chrystusa król Spartan, Leonidas, z 300 wojownikami bronił przejścia całemu wojsku perskiemu, dopóki sam z wszystkimi towarzyszami nie poległ.
  24. Generał Stanisław Trębicki, adjutant w. ks. Konstantego, dowódca Szkoły Podchorążych.
  25. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – złączy.
  26. Generał Maurycy hr. Hauke, minister wojny, pułkownik Filip Meciszewski, naczelnik sztabu artylerji i inżynierji.
  27. Jakobini — nazwa najzagorzalszych republikanów francuskich z czasów wielkiej rewolucji nadana z tego powodu iż zbierali się oni w klasztorze św. Jakóba w Paryżu.
  28. Wielkanocne święta — przypomnienie 1794 roku, kiedy to w dniu 16-ym na 17 kwietnia wybuchło powstanie w Warszawie pod dowództwem Jana Kilińskiego.
  29. Maurycy Mochnacki 1803 — 1835, literat i polityk.
  30. Jowisz — bóg najwyższy u Rzymian, władca piorunów.
  31. Trybun — urzędnik w starożytnym Rzymie do obrony praw ludu.
  32. Pruskie czasy — od 1796 do 1806 Warszawę zajmowali Prusacy.
  33. Generał Józef Sowiński ur. w 1777 r., poległ 6-go września 1831 r. Artylerzysta, w bitwie z Rosjanami pod Borodinem w 1812 r. kula armatnia oderwała mu nogę. W 1831 r. kiedy wojska moskiewskie pod dowództwem Paskiewicza zbliżały się do Warszawy, Sowiński objął dowództwo wielkiej reduty, usypanej przy kościołku na Woli, przedmieściu Warszawy. Załogę jej składało około 2000 żołnierzy z 10-ma działami. O świcie, dnia 6-go września, około 10000 Moskali, pod dowództwem generała Palena, uderzyło na Wolę.
    Reduta opierała się zaciekle do godziny 2-giej z rana, dopóki wszyscy jej obrońcy, a wreszcie i Sowiński nie polegli.
  34. Juliusz Ordon — 1810 — 1887 podporucznik artylerji polskiej, dowodził redutą nr. 54 pomiędzy Wolą a Czystem. Kiedy Moskale wtargnęli do niej, kazał podpalić skład prochu i wysadził redutę w powietrze.
  35. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; luka w numeracji; numer strofy dodany przez zespół Wikiźródeł.
  36. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast kropki powinien być przecinek.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Artur Oppman.