Tajemnica zamku Rodriganda/Rozdział 31

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Tajemnica zamku Rodriganda
Podtytuł Powieść
Rozdział Wyleczenie
Wydawca Księgarnia Komisowa
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia Artystyczna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Waldröschen
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział.
WYLECZENIE.

Od tego dnia zaszła w Józefie Kortejo wielka zmiana. Z ojcem swym rzadko rozmawiała, a służąca jej opowiadała mu, że sennorita ciągle stoi przed lustrem i stroi się. Zawsze jednak rozrywa wianki kwiatów, drogie stroje i woła gniewnie:
— Ach, jaka brzydka, jaka brzydka! Ani złoto, ani drogie kamienie, ani róże nie odmienią tego!
A kiedy Kortejo zakradał się czasem pod drzwi pokoju swej córki, słyszał, że z kimś rozmawia. Wiedział jednak, że była sama. A gdy wytężał słuch, dochodziły go słowa:
— O, jakże cię kocham, jakże kocham!
A w chwilę potem płonęła już gniewem:
— Nielitościwy, zabiję cię, uduszę! Nienawidzę ciebie, gdyż mi wyrwałeś serce z piersi!
Kortejo nie wiedział, co ma o tym myśleć. Dlatego postanowił poważnie się z nią rozmówić.
Stała przed zwierciadłem i przyglądała się sobie, gdy wszedł do pokoju.
— Co robisz? Sądzę, żeś oszalała! — zawołał.
Obróciła się i zarzuciła chustę na obnażone ramiona. Zarumieniła się.
— Co robię? Mierzę nową suknię.
— To ma być toaleta? Gdzież chcesz się w niej pokazać?
— Jeszcze nie jestem ubrana. Chciałam pójść dzisiaj do teatru.
— Ach, wreszcie jedno rozsądne słowo! A więc chcesz wyjść? Dobrze. Idę z tobą. Zgromadzi się tam całe wyższe towarzystwo. Pierwszą nagrodą będzie kosztowna uprząż dla konia, którą hrabina Montala wręczy zwycięzcy.
— Hrabina Montala? Dlaczego ona?
— Bo jest najpiękniejszą kobietą. Może ty, chcesz rozdawać nagrody? — zaśmiał się.
Oczy jej zabłysły gniewem. Nie odpowiedziała, przygryzła wargi i odwróciła się.
— Czy już rozważyłaś to, o czym ci wczoraj mówiłem?
— Nie, nie miałam czasu.
— Nie miała czasu! — zawołał gniewnie. — Kiedyż to ty nie miałaś czasu zajmować się naszymi wrogami? Nim wyjadą, muszę usłyszeć twoie zdanie!
— Kiedy odjeżdżają? — zapytała.
— Pojutrze.
Zdawało się, że jej blade oblicze pokryło się jeszcze większą bladością. Rzekła jednak:
— To niech jadą!
— Co? Mamy więc wypuścić z rąk prawdziwego Rodrigandę?
— Fałszywy nie przynosi nam także żadnej korzyści!
— Tego nie mów. Przecież ci wczoraj obiecałem, że napiszę do brata. Alfonso musi się z tobą ożenić!
— Poczekaj z pisaniem do dnia ich wyjazdu.
Pokiwał głową. Nie rozumiał jej, gdyż była dlań zagadką.
Wyszedł. A ona stanęła znów przed zwierciadłem.
I znów przerwano jej to miłe zajęcie.
Weszła służąca Amaika. Stara Indianka długo służyła u Kortejów i cieszyła się zaufaniem sennority.
— Amaika, spójrz. Jestem piękna, czy brzydka?
Stara klasnęła w ręce i odpowiedziała:
— Brzydka? O, Madonno, jakżeż panienka może być brzydka? Piękna jest, bardzo piękna moja panieneczka.
— Naprawdę?
— Na moją biedną duszę! — przysięgała obłudna starucha.
— A więc pomógł mi puder! Czy mam jeszcze trochę naróżować policzki?
— Nie, sennorita. Tak wyglądasz bardzo ładnie i miluchno. Muszą cię kochać!
— Muszą, ale on nie będzie kochał.
— On? — zaśmiała się Indianka. — On panienkę także pokocha, jeżeli panienka w tym stroju ukaże się w teatrze.
— Ale czy przyjdzie? — zapytała.

— Przyjdzie, przyjdzie.
— Skąd wiesz?
— Panienka wie przecież, że czuwam nad jej krokami i czynię wszystko, by tylko panienka była szczęśliwa! Mam tu karteczkę, z której wyczytałam, że przyjdzie.
Wyciągnęła kartkę i podała ją Józefie.
Arystokracja Meksyku zwykła od czasu do czasu urządzać igrzyska wojenne, na które często wydaje znaczne sumy. Odbywają się one zwykle wieczorem, gdy już słońce nie dopieka, a potem odbywa się maskarada.
Najznaczniejsi sennores biorą udział w tych igrzyskach, które często bywają niebezpieczne dla życia. Każdy uczciwy cudzoziemiec znajduje dostęp do areny z bronią, jaką sobie sam wybierze. Dziś wieczorem właśnie miało się odbyć takie widowisko. Kartka przyniesiona przez Amaikę zawierała nazwiska zapaśników.
Józefa czytała je pocichu, dwa jednak wyrzekła głośno:
— Sennor Carlos Zorski, lasso, rusznica, pałasz i sztylet. Sennor Alfred de Lautreville rusznica, pałasz i sztylet.
Tak brzmiały oba nazwiska.
— Wiedziałam, że jest odważny. Walczy rusznicą, pałaszem i sztyletem. Och, żeby zdobył palmę zwycięstwa, a nagrodę odebrał z moich rąk!
Indianka zaśmiała się.
— Hi, hi napewno tak będzie — rzekła.
— Jakże to? Hrabina Montala wręczy przecież nagrody.
— To prawda. Ale czy panienka nie może mu także wręczyć jakieś nagrody?
Józefa sponsowiała: — Jaką?
— Pocałunek, albo serdeczny uścisk ręki!
— Może. Ty mi będziesz towarzyszyć i pomożesz.
Starej w to graj! Rozpoczęły więc obie przygotowywać się na dzisiejszą zabawę.
I w pałacu lorda Lindsaya przygotowywano się. Mariano nabrał sił, oczy jego znów błyszczały, a policzki wypełniły się i zarumieniły. Mógł uganiać się na koniu z dawną swobodą i zręcznością. Dlatego też postanowił wziąć udział w igrzyskach, a Żorski poszedł za jego przykładem.
Lekarz ostatnimi dniami był bardzo małomówny i zamyślony, a to wskutek krótkiej rozmowy przeprowadzonej z lordem. Wieczorem, po śniadaniu, na którym byli Kortejowie lord rzekł:
— Panie Zorski, co pan powie o tym wykrzykniku Korteja, w którym wziął pana za księcia Olsunnę?
— To rzadki i ciekawy wybryk natury, nic więcej!
— Ale mnie to dziwi. Pański ojciec był Polakiem, a matka Polką?
— Tak.
— Czy nie mówił pan przedwczoraj Marianowi, że pańska matka była w Hiszpanii wychowawczynią?
— Tak jest, była tam.
— A więc — mój przyjacielu, nie chcę ubliżyć pańskiej matce, ale takie podobieństwo, to nie przypadek. Proszę się nad tym zastanowić!
I Zorski rzeczywiście zastanowił się. Ale rozmyślania te wydały mu się jakby grzechem wobec matki...
Popołudnie. Tysiące ludzi ciągnęło na równinę, gdzie była arena dla zapaśników. Ci zaś zebrali się na oznaczonym miejscu i wyruszyli konno. Gdy dojechali do areny, na ich powitanie zagrzmiał okrzyk, wydobywający się z tysiąca piersi. Niejedno rozpalone oko niewieście patrzyło na postaci rycerzy, którzy odważyli się stanąć w szranki, by okazać dzielność i zręczność.
Na balkonie siedzieli sędziowie, otoczeni wiankiem pięknych pań i panien. Między niemi znajdowała się hrabina Montala, najpiękniejsza wdowa z całego kraju. Starali się o nią i kochali ją wielcy panowie, lecz żaden nie pozyskał jej względów. Przy boku jej siedziała przyjaciółka, która przybyła aż z Morelii, by przyjrzeć się zapasom.
Właśnie zbliżał się orszak rycerzy. Wszyscy bez różnicy ubrani byli w pyszne stroje meksykańskie.
— Dios, cóż to za rycerz, który na czarnym rumaku właśnie wjeżdża w bramę — spytała przyjaciółka hrabinę.
— Nie widziałaś go jeszcze? A prawda nie byłaś od trzech tygodni w stolicy! Śliczna hrabina wodziła za rycerzem rozpalonym wzrokiem i zapomniała odpowiedzieć przyjaciółce.
— No, któż to? — zapytała ponownie.
— Jeden Polak — brzmiała krótka odpowiedź.
Przyjaciółka popatrzyła na nią badawczo, zaśmiała się i rzekła:
— Polak! I to wszystko? Więcej nic nie wiesz o nim?
— Gość angielskiego posła.
— A, to jakaś ważna figura.
— Lekarz. Na liście zapaśników jest zapisany jako Carlos Zorski.
— Ach, co za cudowna postać! A tyś zapomniała jego nazwiska — zaśmiała się przyjaciółka hrabiny ironicznie.
— Jest za wielki, za potężny — odpowiedziała piękna pani.
Przyjaciółka znów zaśmiała się:
— No, to rzecz gustu.
— Nie sądzę, by jego silna postać odznaczała się zręcznością. A do tego Polak — jakże się może zmierzyć na lasso i sztylet z Meksykańczykiem? Polacy są zbyt łagodni, ale w rusznicy i pałaszu mają pewną biegłość.
— Ganisz go, to pewny znak, że ci się podoba.
— Oho! — rzekła dumnie hrabina.
— A kto ten sennor przy jego boku? — zapytała przyjaciółka.
— Przyjaciel Polaka, również gość posła. Oficer, nazywa się Alfred de Lautreville.
— Ty, jak widzę, dobrze znasz tych cudzoziemców.
— Nic dziwnego. Cały tutejszy świat kobiet zakochany jest w nich po uszy.
— Naturalnie — oprócz ciebie.
— Nie przeczę temu. Dziękuję za wszelką miłość!
Skoro każdy zapaśnik zajął swoje miejsce, rozpoczęła się gra. Naprzód walczono na pałasze. Zawsze dwóch przeciwko dwom, a potem zwycięzcy ze sobą. Zorskiemu nikt się nie oparł, a Mariano dorównał każdemu swoją zręcznością. W końcu obaj mieli walczyć ze sobą o nagrodę. Zorski jednak ustąpił dobrowolnie.
— Widzisz, — rzekła hrabina do przyjaciółki — dzika jego siła obawia się zręczności przyjaciela. Nie otrzyma nagrody.
Przyszła kolej na sztylety. Tę bronią włada świetnie Meksykańczyk. W tych zawodach nie obyło się bez ran. Wielu było pokrwawionych, wielu wycofało się. Jeden tylko wyszedł cało z zapasów: Zorski, i został zwycięzcą.
— No, brak mu ciągle zręczności? — pytała uśmiechając się przyjaciółka.
— Przypadek — odpowiedziała hrabina niedbale.
— Jeśli jeden walczy przeciwko dwudziestu i zostaje, zwycięzcą — to nazywasz przypadkiem?
Hrabina milczała. Tymczasem wsiadano na konie, by puścić w ruch lasso.
— A cóż, Polak? nieroztropnie z jego strony, mierzyć się z innymi! — rzekła przyjaciółka żartem.
— Upił się zwycięstwem i teraz jest nieostrożny.
I znowu zwyciężył Zorski. Ani razu nie zachwiał się w siodle, ani razu nie zdołano zarzucić mu lasso, on zaś pościągał wszystkich przeciwników z siodeł.
Czwarty punkt — rusznice. Poustawiano tarcze.
I tutaj Zorski zwyciężył swych przeciwników. Gdy miał już oddać decydujący strzał, zauważył krążącego na niebie białogłowego sępa. Zorski wskazał ręką ptaka i nabił strzelbę.
Dało się słyszeć przytłumione mruczenie. Nikt nie wierzył, by kula mogła dosięgnąć króla przestworzy. Ale strzał huknął i ptak runął na ziemię. Głośne okrzyki wynagrodziły ten mistrzowski cel.
Zwycięzcy zbliżyli się do trybuny. Było ich dwóch i to dwaj przyjaciele.
Po skończonych igrzyskach, rozpoczęła się maskarada. Zwyczaj zakazywał tylko uczestnikom zapasów przebierać się. Zorski i Mariano oddali swe konie i nagrody jednemu ze sług lorda i przechadzali się po placu. Później jednak rozłączyli się.
Dwóch zapaśników stało i rozmawiało ze sobą o wynikach dzisiejszego igrzyska. Obaj byli bardzo zdenerwowani, że dwaj cudzoziemcy odebrali im zaszczyty dzisiejszego dnia.
— Jak ty myślisz, Gousalvo, czy to słusznie dopuszczać cudzoziemców do zapasów?
— Nie, i to jeszcze takich słoniów, którym się nie oprze żaden człowiek. Kiedy mi przyjdzie ochota, dam temu sennorowi Zorskiemu pchnięcie w krzyże, że mnie popamięta.
— Ja też. Ale skąd weźmiemy tyle pieniędzy, by sobie kupić odpuszczenie takiego grzechu u naszych pobożnych ojców?
— To — to właśnie. Gdyby nie to — jużby mój sztylet był w jego cielsku. Nie tak łatwo iść na drugi świat z morderstwem na sumieniu.
Rozmowę tę podsłuchała opodal stojąca maska. Po chwili przystąpiła do rozmawiających i zapytała:
— Ile będzie kosztować absolucja u pobożnych ojców, sennorowie?
— Co pana to obchodzi?
— Chciałbym wam tę sumę podarować.
— A, do czarta! Naprawdę? Kim pan jest?
— Nazwisko moje nie powinno panów obchodzić. Jestem tak samo niezadowolony, jak i wy, że ten obcy wydarł nam, Meksykanom, nagrody. Zakłuć zuchwalca. Ja płacę absolucję!
— Ale to będzie piękna sumka, przyjacielu! Pięćdziesiąt pesos dla nas dwóch.
— Dam wam sto, jeżeli ten Zorski pożegna: się za godzinę z życiem!
— Kiedy pan nam da pieniądze?
— Po dokonanym czynie, gdzie wam będzie dogodnie!
— Doskonale. Ale, co zrobimy jeżeli pan nam nie zapłaci?
— Zakłujecie i mnie.
— Proszę na chwilę zdjąć maskę, gdyż nie wiemy do kogo się zgłosić.
— W tej chwili.
— Co? Sennor Kortejo: — krzyknęli obaj, gdy zdjął maskę. Nas pan nie oszuka! Dokonamy dzieła, a jutro przyjdziemy po zapłatę.
Umowa została zawarta.

Po odejściu Zorskiego, Mariano zginął w tłumie. Cieszył się odzyskaniem dawnej siły i zdrowia. Naraz ktoś pochwycił go za rękę. Ujrzał przy swoim boku maskę.
— Zamaskowana kobieta? Hm, to zakrawa na awanturkę — pomyślał i poszedł za nią.
Zaprowadziła go na zapadłe mury wodociągu.
— Usiądź, sennor. Chcę z tobą porozmawiać.
— Jestem pani posłuszny. Ale proszę sennora, objaśnić mi, czego pragniesz odemnie.
— Chcę pana o coś zapytać. Czy mogę usiąść obok pana?
— Proszę.

— I lord Lindsay nałożył maskę. Spostrzegł on Mariana i chciał go trochę wybadać. Nim jednak podszedł do niego wyprzedziła go jakaś kobieca maska. Dla lorda była to świetna sposobność wybadania charakteru młodzieńca.
Jeżeli da się złowić w sieć miłostek, wtedy nie byłby godny Amy.
Lord więc pośpieszył za nim i ukrył się po drugiej stronie muru, skąd mógł słyszeć każde słowo.
— Więc proszę mówić, sennora!
— Dobrze, ale sennor przede wszystkim musi mi złożyć przysięgę, że pod żadnym pozorem nie zechce mi zdjąć maski.
— Czyż pani jest taka brzydka, że nie można na nią patrzeć?
— Nie, ale nie chcę być poznaną, chyba, że panu na to pozwolę.
A więc dobrze, daję pani słowo.
— Niech mi pan powie, sennor, czy pan ma narzeczoną?
— Nie.
— A ukochaną?
— Czy musi pani wiedzieć o tym koniecznie?
— Tak. To, co chcę panu powiedzieć będzie miało dla pana kolosalną wartość.
— Słowa pani mnie bardzo zaciekawiają. Ale mogę być zupełnie szczery: mam ukochaną.
— I kocha ją pan?
— Nie mogę bez niej żyć.
Z piersi maseczki wyrwało się długie westchnienie.
— I nie zerwałby pan z nią pod żadnym warunkiem?
— Pod żadnym.
— Ależ ona jest tylko ukochaną, a nie żoną.
— Dla mnie jest to obojętne. W sercu mym przysięgłem wierność i przysięgi tej dotrzymam.
— Nie opuściłbyś pan jej nawet dla wielkiego zysku.
— Nie, dochowam przysięgi, gdyż jest ona dla mnie wszystkim, co posiadam.
Zamilkła. Potem westchnęła znowu i zapytała energicznym tonem:
— Wierzę, iż pan myśli tak obecnie. Później stanie się inaczej. Postanowiłam sobie być szczerą i dlatego powiadam panu otwarcie, że go kocham.
— A, do diabła! I miałbym opuścić moją ukochaną dla pani!
— Tak.
— O, to nie uchodzi, moja pani! Bo ją kocham, a nie panią!
— Może jestem ładniejszą od niej!
— Możliwe, ale nie sądzę, by tak było.
— Bogatsza!
— Nie zależy mi na bogactwie.
— Szlachetniejszego rodu i lepszego charakteru!
— Niemożliwe!
— Wiem wiele o panu, znam pewną tajemnicę.
— Jaką? co pani wie o mnie? — spytał zaciekawiony.
— Nazywasz się pan Alfred Lautreville, ale to nie jest twoje nazwisko.
— Kimże więc jestem? — zapytał zdziwiony.
— Pańskie prawdziwe nazwisko brzmi: Alfonso de Rodriganda.
Mariano przerażony schwycił ją za rękę i pochylając się nad nią rzekł:
— Kobieto, co mówisz? Skąd wiesz o tym? Kim jesteś?
— Poco mnie pan nadaremnie pyta?
— Musisz powiedzieć. Jeżeli nie, to sam się przekonam, kim jesteś! Ale muszę dotrzymać słowa. A więc wiesz kim jestem?
— Tak, i nikt lepiej nie wie niż ja. Wiem więcej, niż pański kapitan, niż pański Zorski lub kapitan Landola. Wiem wszystko lepiej, aniżeli wszyscy. A opowiem ci dokładnie o wszystkim, jeżeli porzucisz swoją. dziewczynę.
— Przenigdy!
— A więc milsza ci jest ta Amy, aniżeli hrabiostwo? — zapytała gniewanie.
— Tysiąc razy milsza. Ale skąd znasz to imię?
— To cię nie powinno obchodzić. Rozważ dobrze, co czynisz. Daję ci dziesięć minut do namysłu. Nie chodzi tylko o ciebie, ale i o innych. Może jeszcze żyje twój ojciec i stryj Ferdinando.
Mariano zadrżał.
— Kobieto, tyś wszystko wiedząca! — zawołał przerażony.
— W twoich sprawach, rzeczywiście. Wszystko spoczywa w moich rękach. Moje jedno słówko może cię zniszczyć, lub uszczęśliwić. Kocham cię! Dlatego ofiaruję wszystko za twoją miłość!
— Wszystko nadaremnie. Serce moje nie jest moją własnością, nie mogę go darować!
— Sprzedaj je więc! — krzyknęła chytrze.
— Czego nie można darować, tego się nie sprzedaje. — odparł.
Dotychczas mówiła stosunkowo spokojnie. Teraz jednak, widząc, że nie pomagają ani prośby, ani groźby, wstała i rzekła głosem drżącym ze wzruszenia:
— Pozostawiłam ci wybór między miłością a nienawiścią, szczęściem a nieszczęściem, niebem a piekłem.
Jeżeli mnie wybierzesz, będziesz w przeciągu tygodnia hrabią Alfonsem. Jeżeli mnie odepchniesz, dusza twoja krzyczeć i wyć będzie z bólu! Czas do namysłu już minął. Wybieraj!
Wstał.
— Zostaję wierny mojemu sercu! — rzekł spokojnie.
— To twoje ostatnie słowo?
— Ostatnie!
Zadrżała z zazdrości, gniewu i chęci zemsty.
— Więc zginąłeś! Ty i twoja Amy... Słuchaj: postanów inaczej! Proszę cię, zastanów się!
— Inaczej nie będzie! — rzekł stanowczo.
— Bądź przeklętym, zakochany głupcze! Dam ci się jeszcze we znaki! Poznasz mnie...
— Już i tak cię poznałem, nie trzeba nawet zdzierać maski. To, o czym ty wiesz, może wiedzieć tylko jedna. Jesteś Józefa Kortejo, córka mordercy i oszusta!
Chciała odejść, odwróciła się jednak, jeszcze:
— Mylisz się, sennor. Z tą Józefą Kortejo nie mam, nic wspólnego!
— Ale, ale! Wszystko masz z nią wspólnego, nawet ową piękność, którą chciałaś mnie oszołomić.
Precz mi z oczu!
Był to straszny cios. Stanęła.
— Robaku! — grzytnęła. — Gdybyś wiedział kim jestem, zrozumiałbyś, że jesteś w mojej mocy!
— Ba! Ciesz się, że ci dałem słowo, gdyż w przeciwnym razie, dawnobym ci już zerwał maskę!
Nagle obok niego zabrzmiał głos:
— Ale ja to uczynię, bo nie dałem słowa!
Zamaskowana postać wyskoczyła z za muru! rzuciła się do dziewczyny. Józefa zrozumiała, w jakim znajduje się niebezpieczeństwie. Wyciągnęła z pod płaszcza sztylet. Uderzyła nim rękę, która chciała zedrzeć maskę.
Podczas gdy lord cofał zranioną rękę, Józefa skorzystała z chwili, skoczyła w bok i zmieszała się z tłumem masek.
— A, do djabła, ona miała sztylet, — rzekł Lindsay, wyciągając chustkę z kieszeni, by zatamować krew.
— Kim pan jest? — zapytał Mariano.
— Pańskim przyjacielem!
Głos lorda brzmiał głucho, Mariano nie mógł go poznać.
— I podsłuchałeś całą rozmowę?
— Tak, gdyż przyszedłem, by ją podsłuchać.
— A to z pana prawdziwy drab!
— Nie przeczę!
— Żądam, by pan zdjął maskę! — krzyknął Mariano.
Lord posłusznie zdjął maskę i stanął przed Marianem.
Ten poznał przybysza, przeraził się i rzekł:
— Ach, milord! Proszę mi wybaczyć!
— Raczej ja proszę o przebaczenie. Zawiniłem przecież, gdyż podsłuchałem.
— Ależ chętnie przebaczam, milordzie? Innego byłbym tęgo wytłukł!
— Wierzę panu. Diabelski z pana chłop.
— Czy sądzi pan, że to rzeczywiście Józefa?
— Bez najmniejszej wątpliwości.
— I ja jestem tego pewny. Niestety, nie złapałem jej, nie możemy jej niczego udowodnić, mimo to, że zdradziła panu ważną tajemnicę...
Proszę zawiązać mi rękę chustką. Zraniła mnie.

Tymczasem, Zorski poszedł w przeciwnym niż Mariano kierunku. Szedł od jednej grupy ludzi do drugiej. Nie spostrzegł, że szły za nim dwie postacie.
Wreszcie znużył go hałas. Począł się przechadzać w miejscu bardziej zacisznym. Myślał o ojczyźnie, żonie, matce i siostrze, — i reszcie domowników Zalesia. A za nim skradali się wciąż dwaj mężczyźni. Było już zupełnie ciemno.
Złoczyńcy nie domyślali się, że Zorski ich widzi. Zdawał sobie sprawę, że zdążali za nim w złym zamiarze. To też zniknął nagle z szybkością i przytomnością umysłu, która cechuje mężczyzn z prerii. Podpełznął po ziemi na bok i czekał, aż nadejdą.
— Nie widzę go już więcej, a ty? — spytał jeden.
— Także nie!
— Musiał gdzieś usiąść.
— A może zmienił kierunek? To byłoby straszne! Gdy powróci między ludzi, trudno będzie go dopaść. Tu poszłoby nam łatwo.
— A więc ty idź na prawo, ja zaś na lewo. Kto go spotka, ten wymierzy cios.!
Zorski rozmyślał nad dalszymi krokami. Zabić ich i potem dać znać władzom, że na niego napadli — trudno będzie udowodnić prawdziwości słów. Powrócić między ludzi, oto co zrobi najlepiej.
Wkrótce znalazł się na placu i spotkał swych przyjaciół: Mariana i lorda. W drodze do domu opowiedział im swoją przygodę. Domyślili się wnet, że to sprawka Korteja.
Na zamku przywitała ich Amy, która wprawdzie była na igrzyskach, ale po skończeniu udała się do domu.
— Nadchodzą zwycięzcy! — zawołała radośnie, prowadząc trzech panów do salonu.
— Teraz Mariano otrzyma ode mnie nagrodę — rzekł lord.
Wziął rękę Amy i włożył ją w prawicę Mariana.
— Kochajcie się, dzieci moje, godni jesteście siebie. Bądźcie więc szczęśliwi tak, jak ja wam tego życzę!
Była to wielka niespodzianka. Takiej nagrody; jeszcze nigdy nie wręczono po igrzyskach. Był to wieczór radości i szczęścia.
Inaczej było w domu Korteja.
Wrócił do domu, by w razie zamordowania Zorskiego móc wykazać swoje alibi.
Niedługo potem wróciła także Józefa. Jej twarz pałała, a źrenice nienaturalnie błyszczały. Zrzuciła z siebie strój maskowy i stanęła przed ojcem.
— Ojcze, ten Zorski odjeżdża pojutrze na hacjendę?
— Tak, razem ze swymi przyjaciółmi.
— Nie możemy tych ludzi zostawić ani na chwilę w spokoju — rzekła, zgrzytając zębami.
— O, nie martw się, Józefo, ten Zorski już chyba teraz jest trupem.
— A drugi?
— Czekaj do jutra, naradzimy się w tej sprawie.
Układali różne plany, gdy w drzwiach ukazało się dwóch hidalgów, którzy mieli zabić Zorskiego.
— No, jakże, udało się dzieło? — zapytał Kortejo.
— Niestety, straciliśmy go z oczu. Szedł sam jeden. Śledziliśmy go, ale nagle znikł, jakby się zapadł w ziemię. Powróciwszy na plac, zobaczyliśmy go wsiadającego na koń z lordem Lindsayem.
Kortejo potrząsnął gniewnie głową.
— Jesteście głupimi tchórzami! Nie chcę więcej słyszeć o was!
— Ależ wykonamy polecenie, sennor! — rzekł jeden.
— Nie potrzebuję was. Możecie odejść. Macie tu zapłatę za swój niekorzystny trud. Oto dziesięć pesos, podzielcie się między sobą i zejdźcie mi z oczu!
Tej nocy Józefa nie mogła zasnąć.
Rozmyślała nad zemstą, ale nie wymyśliła nic takiego, co odpowiadałoby jej gniewowi.
Kortejo również nie spał. Myślał całymi godzinami. Wreszcie poszedł do stajni i kazał osiodłać wierzchowca. Nad ranem wyruszył z miasta na północ.

W dwa dni później przed pałacem lorda zatrzymały się silne konie. To Żorski, Mariano i Helmer wybierali się w drogę.
— Jak długo zabawi pan w podróży? — pytaj Lindsay.
— Nie mogę tego dokładnie oznaczyć. Postaramy się jak najszybciej wrócić.
— Spodziewam się. Nie żałujcie koni. Jest ich tysiące na pastwiskach. Czy ma pan jeszcze jakieś życzenie?
— Tak, milordzie. Nie wiem, co mnie w tym kraju może spotkać. Jeżelibym tak szybko nie wrócił, proszę się zająć moim jachtem i załogą.
— Uczynię to dla pana, chociaż nie obawiam się, by zaszła tego potrzeba. Bywaj pan zdrów! Mariano długo żegnał się ze swoją ukochaną, wreszcie wszyscy trzej wsiedli na koń.
Udali się tą samą drogą, którą dwa dni temti wyruszył Kortejo.
Zorski nie zabrał ze sobą żadnego przewodnika, miał tylko mapę Meksyku.
Był z całej trójki najbogatszy w doświadczenia. Nie uszedł jego uwadze ani jeden złamany kłosek, ani gałązka. Jechali w milczeniu. Naraz rzekł do towarzyszy:
— Popatrzcie, tam leży na straży człowiek, a za nim stoi uwiązany koń.
— Nic nie widzimy.
Wierzę, gdyż nie macie doświadczenia. Skoro podniosę strzelbę, uczyńcie to samo. Ale nie strzelać, dopóki ja nie wystrzelę.
Pojechali naprzód. Po pewnym czasie Zorski zatrzymał konia, podniósł strzelbę w kierunku leżącego człowieka.
— Holla, sennor, a czego tam szukasz na ziemi?! — zawołał.
Krótki, szorstki śmiech, a potem dały się słyszeć słowa:
— A co to pana obchodzi?
— A obchodzi mnie. Wyjdź stamtąd, jeśliś łaskaw!
Z krzaków wyszedł mężczyzna, odziany w bawolą skórę. Twarz jego miała ślady indyjskiego pochodzenia, a strój nosił taki, jaki lubią ciboleros (strzelcy bawołów). Uzbrojony był w strzelbę i nóż. Gdy wyszedł z gąszczy, koń jego poszedł za nim.
Przebiegł oczyma trzech mężczyzn i rzekł:
— Hm, zdaje się, że byliście już w preriach.
— Wydało się nam podejrzane, gdyśmy spostrzegli ukrytego człowieka — zauważył Zorski. — Co robiłeś w krzakach?
— Czekałem na was.
— Bez głupich dowcipów! Pytam po raz drugi: na kogo czekacie?
— Powiem, tylko muszę się dowiedzieć, dokąd jedziecie.
— Do hacjendy del Erina.
— Dobrze, jesteście więc tymi, na których czekam. Wczoraj pędziłem w górach za bawołami i znalazłem podejrzane ślady. Poszedłem za nimi i spostrzegłem gromadkę białych, rozmawiających tak głośno, że słyszałem ich rozmowę.
Dowiedziałem się, że chcą pojmać kilku jeźdźców, jadących do hacjendy del Erina. Natychmiast wyruszyłem w drogę, by przestrzec tych ludzi. Jeżeli wy nimi jesteście, to dobrze, jeżeli nie, będę tu tak długo leżeć, dopóki nie nadjadą ci, na których czekam.
Zorski podał mu rękę i rzekł:
— Jesteście poczciwym człowiekiem. Dziękuję wam. Wnoszę z waszego opowiadania, że właśnie my jesteśmy tymi oczekiwanymi jeźdźcami. Iłu było tam ludzi?
— Dwunastu.
— Hm, z tyloma sam mógłbym sobie poradzić. Chciałbym porozmawiać trochę z nimi.
Łowca bawołów popatrzył zdumiony na Zorskiego.
— Czy to nie za wiele na jednego człowieka?
— Nie dla mnie. Zresztą, przekonacie się sami.
— A no, zobaczymy — odparł Indianin niedowierzająco, po czym wsiadł na konia i stanął na czele małego oddziału. Siedział całkiem pochylony ku przodowi, jak to było w zwyczaju Indian, by badać wszelkie ślady, a Zorski zrozumiał, że może na nim polegać.
Wieczorem, gdy szukano miejsca na wypoczynek, Indianin okazał się w doborze miejsca tak biegły i zręczny, iż Zorski poznał, z jak doświadczonym mężem ma do czynienia.
Dla pewności nie rozniecono ognia i prowadzono rozmowę pociemku.
— Znacie ludzi z hacjendy? — zapytał Zorski.
— Pewnie.
— Kto ją zamieszkuje?
— Sennor Arbelez, jego córka Emma, sennora Hermoyes i myśliwy. Następnie mnóstwo czeladzi i czterdziestu vaqueros i ciboleros.
— A ty jesteś jednym z poddanych?
— Nie, jestem wolnym Mizteką.
— W takim razie musicie znać Mokaszi-Motak, wielkiego naczelnika Bawole Czoło.
— Znam go — odparł spokojnie. — Przebywa tu i tam, dokąd go poprowadzi wielki duch. Gdy usłyszy, że wiedzą o nim wszędzie, będzie się bardzo cieszył. Jak mam was nazywać, sennores?
— Nazywam się Zorski, ten sennor Mariano, a tamten Helmer. A jak wy się nazywacie?
— Zwyczajnie: Mizteka.
Ułożyli się do snu.
Na drugi dzień przed południem stanęli przed hacjendą.
Mizteka zatrzymał się.
— To hacjenda del Erina. Tutaj muszę was pożegnać.
Odjechał, oni zaś podążyli naprzód. Niebawem stanęli przed bramą.
— Sennor Arbelez w domu? — zapytali vaquera, który zjawił się w bramie. — Powiedzcie mu, że ma gości, którym może zaufać.
Vaquero otworzył podwoje, przybysze wjechali na podwórze i oddali konie słudze. Hacjendero wyszedł na ich spotkanie. Spojrzał z podziwem i przestrachem na wyniosłą postać Zorskiego.
— Dios mios, a to co? Czy pan jest Hiszpanem?
— Nie, Polakiem.
— To kaprys natury. Byłem pewny, że to książę Olsunna. Ale tamten jest starszy. Witam pana!
Podał mu rękę i wyciągnął ją również do Mariana.
— Carramba! — krzyknął hacjendro. — Ato co znowu? Hrabia Emanuel! Ależ to niemożliwe! Hrabia jest daleko starszy!
Schwycił się za głowę. Te dziwne podobieństwa. I spojrzawszy na Helmera, załamał ręce.
— Valgame Dios, ochroń mnie Boże! Jestem zaczarowany! — zawołał.
— Co tam takiego?! — zawołał jasny, miły głosik dziewczęcy.
— Chodź tu, moje dziecko. Coś takiego nie zdarzyło mi się jeszcze. Przychodzą ci trzej sennorowie, a każdy jest podobny do kogoś ze znanych mi osób.
Emma weszła uśmiechnięta. Gdy spostrzegła Helmera, zawołała:
— Rzeczywiście, tatku, ten sennor jest zupełnie podobny do mego biednego Antonio.
— No, jakoś to się wyjaśni, proszę tylko wstąpić w moje progi.
Weszli do jadalni, podano posiłek. Właśnie Helmer podniósł szklankę do ust, chcąc pokrzepić się wybornym winem, gdy w drzwiach zjawiła się blada postać, która rzuciła na obecnych błędne, niewymowne spojrzenie.
Helmer przyglądał się uważnie choremu.
— Czy możliwe?! — zawołał. — Antoś, Antoś! O, mój Boże!
Obłąkany popatrzył nań i pokiwał głową.
— Jestem nieżywy, zabito mnie! — pisnął.
Helmer opuścił ręce i zapytał:
— Sennor Arbelez, kim jest ten mężczyzna?
— To narzeczony mojej córki. Nazywa się Antonio Helmer, strzelcy nazywają go „Grzmiąca Strzała“.
— A więc to mój brat, brat mój!
Z tym okrzykiem rzucił się do obłąkanego i przycisnął go do piersi. Chory pozwalał na wszystko, patrzył na brata i od czasu do czasu mówił:
— Jestem nieżywy, zabito mnie!
— Co mu jest? — zapytał Helmer.
— Obłąkany.
Kapitan „Róży“ padł na krzesło, zakrył oczy rękami i gorzko, gorzko zapłakał. Inni stali bez ruchu. Arbelez pierwszy zaczął rozpytywać się o ich rodzinne stosunki.
— Opowiadał wiele o panu — zakończył hacjendero.
— Jestem nieżywy, zabito mnie — skarżył się ciągle chory.
Zorski nie spuścił zeń oka.
Wreszcie zapytał:
— Jaka jest przyczyna jego choroby?
— Uderzono go w głowę — odpowiedział Arbelez
— Był lekarz?
— Tak jest, ale zawyrokował, że nie ma dla niego ratunku.
— Ten lekarz nic nie umie. Bądź pan dobrej myśli, panie Helmer. Brat pański nie jest niebezpiecznie chory. Można go uratować.
Usłyszano okrzyk radości. To Emma krzyknęła i chwyciła lekarza za obie ręce.
— Czy to prawda, sennor?
— Tak. Jestem lekarzem. Skoro tylko dowiem się, w śród jakich okoliczności zachorował, powiem, czy ratunek jest możliwy. Ale o tym potem. Teraz pozwolę sobie wyłuszczyć powód naszego przybycia.
Ale Emma tak długo prosiła Zorskiego o zbadanie Antonia, że ten musiał tę prośbę uwzględnić.
— O, sennor, czy możliwa jest jakaś pomoc dla mego biednego Antonia? Brat jego powiedział mi już, że pan jest wielkim i sławnym lekarzem, że pan nawet swoją własną małżonkę uleczył z obłędu.
— Największym lekarzem jest Bóg i sądzę, że przy Jego pomocy uda mi się wyleczyć chorego.
Wziął rękę pacjenta. Emma zaś poszła do swego pokoju i padłszy na kolana, gorąco się modliła. Gdy weszła do salonu, wszyscy czekali na orzeczenie lekarskie. Potem nadszedł Zorski. Obrzucono go pytaniami.
— Przynoszę pomyślną wiadomość. Sennor Helmer będzie wkrótce zdrów!
— ...Oh! — krzyknęli zebrani z radości.
— Uderzenie było nadzwyczaj silne, nie roztrzaskało jednak kości nadmózgowej. Tylko jakieś naczyńko krwionośne pękło i dlatego chory zapomniał o wszystkim. Tylko ostatnie wrażenie pozostało mu w pamięci, mianowicie uderzenie.
Sądzi, że jest nieżywy. Najskuteczniejszą pomocą byłaby trepanacja. Otworzę czaszkę w tym miejscu i skrzepłą tam krew usunę. Wtedy ustanie jej ucisk na masę mózgową i organ ten będzie mógł rozpocząć dalszą swą działalność. Pamięć wróci natychmiast.
— Czy operacja zagraża życiu? — zapytała Emma.
— Jest bolesna, ale nie niebezpieczna. Jeśli krewni chorego zgodzą się na operację, przeprowadzę ją już jutro nawet.
Wszyscy zgodzili się, a Arbelez dodał:
— A o honorarium proszę się nie troszczyć, panie doktorze. Pacjent jest bardzo, a bardzo bogaty. Otrzymał on podarunek z jaskini skarbów i jest w stanie zapłacić bardzo wiele.
— Mam nadzieję, że operacja uzdrowi go na tyle, że będzie mógł sam używać swojego skarbu — rzekł Zorski i wyszedł, by przygotować instrumenty do jutrzejszej operacji.
Wieczorem po kolacji odbyło się posiedzenie, na którym omawiano właściwy powód przybycia. To co opowiedzieli Arbelez i Maria Hermoyes, potwierdziło tylko przypuszczenia Zorskiego.
Poczciwy hacjendero. w tej chwili ofiarował Marianowi swoją hacjendę. W całym domostwie nie było osoby, która by nie była przekonana o tym, ze Mariano jest rzeczywistym hrabią Alfonsem.
Nadszedł dzień operacji.
Zorski zaprosił do asysty Helmera, Mariano i starego Arbeleza. W południe udali się do pokoju chorego. Zamknięto drzwi i nikomu nie pozwolono wejść. Wszyscy mieszkańcy domu zebrali się i modlili za pomyślny wynik operacji.
Czasem zdawało się, że słyszą jęki, albo donośny, ostry głos, potem następowała cisza. Wreszcie po długim oczekiwaniu nadszedł Arbelez. Był blady i rozdrażniony.
— No, jakże tam? — zapytała Emma, drżąc.
— Sennor Zorski jest pełen nadziei. Pacjent zemdlał, musisz tam pójść i czuwać koło niego. Skoro się obudzi, musi zobaczyć tylko znane mu twarze.
Poszła z ojcem. Na korytarzu spotkali Helmera. Był śmiertelnie blady. Gdy weszli do pokoju, Zorski był pochylony nad chorym i liczył uderzenia serca i oddech. Emma ujrzawszy wykrzywioną twarz ukochanego, chciała krzyknąć z przestrachu, jednak zapanowała nad sobą.
— Sennora, proszę usiąść, ale tak, by chory, gdy się tylko obudzi, mógł panią zobaczyć. Ja zaś, schowam się za firankami — szeptał Zorski.
Mijały minuty tak długie, jak wieczność, aż wreszcie pacjent poruszył się.
— Proszę się nie lękać — rzekł Zorski. — Według mojego obliczenia, najpierw krzyknie śmiertelnej trwodze, gdyż sądzi, że go zabito.
Lekarz powiedział prawdę. Chory drgnął, a potem leżał parę sekund, niby zdrętwiały...
Nagle krzyknął tak straszliwie, że nawet Arbelez zadrżał, a Emma musiała mocno się trzymać, by nie upaść. Po tym wykrzykniku nastąpiło długie, głębokie westchnienie, a potem chory otworzył oczy.
Oczy były dotąd jak nieprzytomne. Teraz zaś wydawało się, jakoby chory obudził się z długiego snu. Najpierw popatrzył prosto przed siebie, potem na prawo i lewo. Zdziwił się. Wzrok jego zatrzymał się, padł na Emmę. Wargi szepnęły:
— Emmo! O, Boże! Śniło mi się, że mnie ten Alfonso zabił. Było to w jaskini skarbca królewskiego. Czyż naprawdę jestem przy tobie?
Wyciągnął ku niej rękę, a ona ujęła ją w swoją i rzekła:
— Jesteś przy mnie, Antonio.
— Ale mnie głowa boli na tym samym miejscu, gdzie padło uderzenie. — Dotknął głowy ręką. — Dlaczego jestem obwiązany:
— Jesteś lekko zraniony — rzekła.
— Tak jest, czuję to. Potem mi o tym opowiesz. Teraz chcę spać, jestem bardzo zmęczony.
Zamknął oczy i zasnął. Zorski wyszedł z ukrycia i szeptał z radosną, triumfującą miną:
— Udało się! Jeżeli gorączka minie, będzie wyleczony. Może pan, sennor Arbelez, zejdzie do czekających tam na dole i powie im to. Ja zaś z sennoritą będziemy czuwać przy chorym.
Poczciwy hacjendero wprawił swoją wiadomością wszystkich w zdziwienie i zachwyt.
Dzień i noc następna minęły bez zmian. Ranek przyniósł zaburzenia, ale nie w stanie zdrowia pacjenta.
Zjawił się Bawole Czoło, Mizteka i dopytywał się o hacjendera. Spotkawszy się z nim opowiedział, że na hacjendę uplanowany jest napad.
Arbelez przeraził się.
— Muszę zaraz przyprowadzić sennora Zorskiego — rzekł.
— Sennora Zorskiego, tego wielkiego cudzoziemca?
— Tak.
— A cóż on tu będzie robił?
— Poradzi.
Indianin machnął ręką.
— Czym on jest?
— Lekarzem.
— Lekarz bladolicych! Jaką może dać radę Bawolemu Czołu, naczelnikowi Mizteków?
— Nie tobie, ale mnie poradzi. Rozmówcie się, co mamy począć. On jest człowiekiem roztropnym. Wczoraj rozciął Grzmiącej Strzale głowę i przywrócił mu rozum i pamięć.
Indianin zamyślił się.
— Mój przyjaciel Grzmiąca Strzała znowu mówi jak rozsądny człowiek?
— Tak jest, za parę dni zupełnie wyzdrowieje.
— To ten Zorski może jest wielkim lekarzem, ale nie wojownikiem. Widziałeś jego broń? — pytał dalej Mizteka.
— Tak.
— A na koniu?
— Zdaleka go widziałem.
— No, widzisz. Siedzi na koniu, jak każdy bladolicy. Broń jego błyszczy, jak srebro. A to nie oznacza wielkiego wojownika.
— A więc nie chcesz się z nim naradzić?
— Jestem przyjacielem hacjendy, uczynię to, ale korzyści żadnej ta rozmowa nam nie przyniesie. Niechaj przyjdzie.
Arbelez zawołał Zorskiego. Po drodze opowiedział mu, co naczelnik o nim sądzi. Zorski przywitał go więc z lekkim uśmiechem i zapytał:
— Słyszałem, że jesteście Bawole Czoło, największy wódz Mizteków?
— Jestem nim.
— Jaką nam wieść przynosicie?
— Widziałem jadąc do hacjendy dwunastu bladolicych, którzy chcą na was napaść i pozabijać. Obecnie widziałem trzy razy tyle białych, którzy chcą zburzyć hacjendę i wszystkich żyjących wymordować.
— Podsłuchaliście ich?
— Tak.
— Kiedy mają nadejść?
— Jutro w nocy. Teraz są w rozpadlinie tygrysa, wedle miary bladolicych, trzeba stamtąd jechać godzinę, albo chodzić dwie.
— Co robią teraz?

— Jedzą, piją i śpią. Leżą nad źródłem. Widziałem dwie straże, jedną u wejścia do rozpadliny, a drugą u wyjścia. Siedzieli pod drzewem i patrzyli w niebo. Mają flinty, noże i pistolety.
— Czy chcecie mnie tam zaprowadzić?
Mizteka popatrzył na lekarza z widocznym zdziwieniem.
— Po co chcecie tam iść?
— Chcę im się przyjrzeć.
— Ja już ich widziałem. Kto chce ich zobaczyć, musi czołgać się po mchu. Poplamicie sobie swój ładny strój meksykański — rzekł to z prawie ubliżającym uśmiechem i dodał: — A kto idzie ich podsłuchać, w tego natychmiast strzelają.
— Obawiacie się towarzyszyć mi? — zapytał Zorski.
Mziteka spojrzał nań pogardliwie i odparł:
— Bawole Czoło nie zna obawy. On was zaprowadzi, ale co wam pomoże, gdy napadnie na was trzydziestu sześciu bladolicych?!
— Czekajcie! Już wracam!
Zorski oddalił się, by przygotować się do drogi.
— Ten doktór zginie — zauważył Indianin.
— Obronisz go! — odparł poważnie Arbelez.
— Mówił, że nie obawia się dwunastu nieprzyjaciół. Ma wielką gębę, a małą rękę, dużo mówi, czyni mało!
Tymczasem Zorski wdział swoje ubranie myśliwskie, które przywiózł ze sobą z Meksyku, i zeszedł na dół.
— Teraz możemy iść — rzekł.
Mizteka popatrzył nań ze zdziwieniem. Powierzchowność Zorskiego była tak wojownicza i rozkazująca, że Indianin przystąpił doń i rzekł:
— Chodźmy!
— Ale konie zostawimy — rzekł Zorski.
— Dlaczego?
— Bez konia łatwiej się ukryć i koń łatwo może zdradzić swego pana. Nie chcę też zostawić końskich śladów.
Oko Mizteki zabłysło. Poznał, że Zorski ma słuszność.
Droga, którą szli, prowadziła piaszczystymi pastwiskami, potem wzgórzami, zarosłymi krzewami, a wreszcie przez gęsty las. Szli prawie dwie godziny. Zorski zauważył, że Indianin staje się coraz ostrożniejszy. Wnioskował stad, że rozpadlina tygrysa jest blisko. Wreszcie Mizteka stanął i szepnął:
— Jesteśmy niedaleko od nich, nie róbcie hałasu.
Zorski nie odpowiedział. Milcząc, postępował za swoim przewodnikiem. Wreszcie Indianin położył się na ziemi i ruchem ręki rozkazał uczynić to samo lekarzowi. Tak czołgali się, dopóki nie usłyszeli ludzkich głosów.
Wreszcie dotarli do głębokiej kotliny, której ściany były tak strome, że nie można było wspinać się po nich. Na jej dnie wił się potok, obok którego leżało może trzydzieści dobrze uzbrojonych postaci. Przy wejściu i wyjściu stały straże.
W kotlinie mówiono głośno, tak, że można było usłyszeć każde słowo. Ludzie ci czuli się bardzo bezpieczni.
— A ile dostaniemy, gdy ich schwytamy? — spytał jeden. — Myślę, że dziesięć pesos na głowę.
— Tyle nie warci ci dwaj Polacy i jeden Hiszpan.
— Obrali inną drogę, niech ich porwie czart!
— Czego klniesz? — zapytał jeden z rabusiów. — Powiadam ci, dobrze się stało, gdyż teraz będziemy mieli całą hacjendę, naturalnie pod warunkiem, że zastrzelimy wszystkich, szczególnie zaś — Zorskiego i Lautreville’a.
— Ale czy nas dosyć, by zdobyć hacjendę? Ten Arbelez podobno ma pięćdziesięciu vaqueros.
— Głupcze, napadniemy ich przecież znienacka.
Zorskiemu te wiadomości wystarczyły. Nie był on człowiekiem, który bez potrzeby przelewa krew, ale tu chodziło o zniszczenie rozbójniczej bandy. Chwycił za swą ogromną rusznicę, zdejmując ją ostrożnie z karku.
— Co robicie? — zapytał Indianin.
— Muszę pozabijać tych ludzi.
Indianin otworzył szeroko gębę.
— Tylu? — zapytał.
— Tak jest.
Znać było po twarzy Mizteki, że uważa swego towarzysza za wariata. Chciał się cofnąć, ale Zorski zatrzymał go.
— Zostań! Jestem Matava-Se, Książę Skał. Ci wszyscy mordercy wpadli w nasze ręce!
Słysząc to imię, Indianin podskoczył i chciał pokłonić się wielkiemu strzelcowi.
— Ty pilnuj wejścia. Żaden nie śmie uciec — szepnął Zorski.
Potem naładował rusznicę i zwrócił lufę w dół. W tej chwili jednak namyślił się.
— Zobaczysz, jak to Książę Skał zwycięża swych nieprzyjaciół.
To mówiąc, wstał, tak, że go można było zobaczyć z dołu. Wydał z siebie głośny okrzyk, jak to zwykli czynić myśliwi w preriach, gdy zgubią się w lesie. W tej chwili oczy wszystkich zwróciły się na niego.
— Tu macie Zorskiego, którego chcieliście pojmać! — zawołał w dół.
Głos jego odbił się echem. Huknęła rusznica. Bryganci zerwali się i porwali za rozrzuconą broń. Ale gdy który schylił się, by podnieść strzelbę, padał od kuli Polaka. Jeżeli ktoś chciał uciec, padał od kuli Indianina.
Strzały padały jeden za drugim. Zdawało się, że na górze daje ognie dziesięciu strzelców z dubeltówek.
Indianin również położył dwóch trupem, a gdy Zorski rzucił swój sztuciec i schwycił mniejszą strzelbę, pozostało tylko dwóch rabusiów przy życiu. Zastrzelił jeszcze jednego, ostatniego chciał oszczędzić.
— Połóż się i nie ruszaj! — zawołał doń z góry.
Usłuchał.
— Idź na dół do niego, a ja będę strzec z góry — rozkazał naczelnikowi Mizteków.
Bawole Czoło pośpieszył do rabusia, który leżał bez ruchu na ziemi. Teraz, gdy już nie mógł wymknąć się, Żorski podszedł do niego.
— Wstań!
Podniósł się. Drżał na całym ciele. Nigdy nie był jeszcze świadkiem takiego spustoszenia.
— Ilu was było? — zapytał go Zorski.
— Trzydziestu sześciu.
— Gdzie jest reszta?
Rabuś zawahał się.
— Mów, bo zginiesz!
— Udali się do hacjendy Vandaqua — odparł trwożliwie.
— Co tam robią?
— Odwiedzili sennora, który kazał napaść na hacjendę del Erina.
— Jak się nazywa?
— Nie wiem.
— Są tu konie?
— Tak, pasą się niedaleko stąd.
— Jak daleko stąd do hacjendy Vandaqua?
— Trzy godziny.
— Powiedz mi, kiedy odjechali i na kiedy zapowiedzieli swój powrót?
— Odjechali przed godziną, a mają wrócić wieczorem.
— Dobrze, zaprowadź nas na pastwisko po konie.
Zorski naładował swoje strzelby, a potem udał się na pastwisko. Tu wybrano trzy najlepsze było i zaprowadzono do doliny. Zabrano rozrzuconą broń i obarczono nią konie. Wreszcie przywiązano pojmanego. Obaj zwycięzcy wsiedli i pojechali w stronę domu. Jakże się zdziwili jego mieszkańcy, gdy ujrzeli oddział.
Zorski pośpieszył do pacjenta. Tymczasem Mizteka opowiadał zdziwionym słuchaczom całą przygodę.
— Ten lekarz to największy bohater prerii — rzekł. — To jest Matava-Se, Książę Skał. Zabił on w ciągu dwóch minut prawie trzydziestu wrogów.
Właśnie skończył opowiadać, gdy wszedł Zorski. Zastał on pacjenta śpiącego i pouczył Emmę, jak się ma zachowywać względem chorego. Wszyscy inni mieszkańcy hacjendy zgromadzili się na podwórzu. Arbelez przystąpił doń i podał mu rękę.
— Sennor, jesteś prawdziwym djabłem. Ale dobrze uczyniłeś, gdyż uwolniłeś nas od strasznego wroga.
Zorski kiwnął głową i zapytał o hacjendę Vandaqua.
— Przebywa tam obecnie Pablo Kortejo, który najął tych rozbójników. Musimy go mieć w naszych rękach. Pan, Mariano i ja wybierzemy się tam z dziesięciu mężami. Bawole Czoło wróci do rozpadliny tygrysa, by zabrać łup i konie, a reszta zostanie pod opieką mojego przyjaciela Helmera, gdyż nie wiadomo, co się może stać. Czy zgadza się pan? — zapytał Zorski.
Nikt nie miał nic przeciwko temu. I tak wyruszyły z hacjendy dwa oddziały, każdy w innym kierunku.
Oddział Bawolego Czoła miał łatwą pracę. Ogołocono trupy z broni i łup zawieziono do domu.
Inaczej było z oddziałem, który wyruszył do hacjendy Vangaqua. Gdy przekroczono granicę, napotkano cibolero, który wracał z hacjendy. Zorski podjechał doń i zapytał:
— Idziesz z hacjendy Vandaqua?
— Tak, sennor.
— Właściciel w domu?
— Siedzi i gra w srebrne pesos.
— Z kim gra?
— Z obcym, sennor, który nazywa się Kortejo.
— Czy są jeszcze inni obcy u was?
— Jeszcze sześciu sennorów, którzy dopiero co przybyli. Leżą koło vaquerow i także grają, ale nie w srebrne pesos.
Teraz chodziło o pojmanie Korteja. Ale jak? Nie wypadało napaść na obce domostwo. Mimo to zgodził się tak Zorski, jak i Mariano na to, by podjechać pod sam dom i zorientować się w sytuacji.
Było jeszcze piętnaście minut drogi do hacjendy, zdala ukazały się jakieś ciemne punkty, szybko poruszające się na równinie.
Skoro oddział stanął przed hacjendą, sam właściciel wyszedł, by przywitać przybyłych.
— Ach, sennor Arbelez — rzekł z dziwnym uśmiechem na ustach. — A cóż za przyczyna tak miłej i niespodziewanej wizyty, panie sąsiedzie?
Zorski wyjechał naprzód i odrzekł zamiast Arbeleza:
— Proszę wybaczyć, sennorze! Jestem tutaj obcy i szukałem sennora Korteja w hacjendzie del Erina. Dowiedziałem się, że musi być u pana, więc przybyłem. Czy można z nim teraz pomówić?
Powierzchowność Zorskiego wywarła takie wrażenie na hacjendera, że uśmieszek jego znikł. Podniósł rękę i wskazując dal, odpowiedział:
— Bardzo mi żal, sennor. Kortejo odjechał przed chwilą.
— Dokąd?
— Nie wiem.
Jasnym było, że ten człowiek nie zdradzi Korteja. Chodziło tylko o to, by zbadać, czy powiedział prawdę.
— Czy wolno nam chwilę odpocząć w tej hacjendzie?
— Bardzo proszę, sennores.
Zaproszenie to było dowodem, że Kortejo rzeczywiście odjechał.
— Co to byli za ludzie, którzy jechali ku zachodowi? — zapytał Zorski.
— Kto to może wiedzieć! — odpowiedział hacjendero.
Z jego wystraszonego oblicza można było wyczytać, że gdyby chciał, mógłby odpowiedzieć. Zorski jednak krótko odciął:
— Bywajcie zdrowi, zaraz dowiemy się, kto to był.
Pojechali w tym samym kierunku, w którym spostrzegli oddział jeźdźców. Podążali do rozpadliny tygrysa.
Dotarli do lasu i musieli wolno postępować naprzód, gdyż z końmi trudno było inaczej. Przybyli jednak szczęśliwie do wejścia. Znaleźli również ślady, które prowadziły z kotliny na zachód.
Poszli tymi śladami i przekonali się, że prześladowani mieli zamiar udać się do małego miasteczka El Oro.
— Możemy wracać — rzekł Zorski.
— Ludzie ci nie są teraz dla nas niebezpieczni. Dostali nauczkę, którą sobie dobrze zapamiętają.
— Doniosę o wszystkim władzom — rzekł Arbelez.
— Co to panu pomoże?
— Nic, wiem dobrze o tym. Ten, tak piękną naturą obdarzony kraj, jest przecież jednym z najnieszczęśliwszych na ziemi. Kto pragnie zadośćuczynienia, ten musi je sam wykonać... Tak, wracajmy. Nie mamy potrzeby obawiać się teraz napadu. Już teraz dłuższy czas panować będzie spokój.
Wrócili późnym wieczorem do hacjendy del Erino.
Kortejo był rzeczywiście w sąsiedniej hacjendzie. By osiągnąć swój cel, wziął na żołd jedną z włóczących się tutaj band rozbójniczych. Ludzie ci mieli przede wszystkim napaść na Zorskiego i towarzyszy jego, gdy byli w drodze do hacjendy, a gdy się to nie udało, postanowiono napaść na samą hacjendę.
Rozlokowano się tedy niedaleko niej w kotlinie tygrysa. Tam podsłuchał ich Bawole Czoło, a Zorski rozbił ich bez litości.
Kortejo za wielkim był tchórzem, by odwiedzić brygantów w kotlinie. Dlatego też pojechał do sąsiedniej hacjendy. Tam otrzymał wiadomość, że w okolicy kotliny słychać głośne strzały. Wyruszył więc, by się przekonać, skąd one pochodzą.
Gdy dotarł do rozpadliny, vaqueros już nie było. Zastał tylko nagie, ogołocone trupy swoich sprzymierzeńców. W największym przestrachu zeskoczył z konia i począł rozglądać się po tym nieszczęsnym miejscu.
— Byli tu ludzie z hacjendy del Erina — rzekł do swoich towarzyszy. — Dowiedziano się o naszych planach. Gdzie nasze konie? Popatrzmy!
Koni naturalnie nie było.
— Wszystko znikło, wszystko zabrali! — wolał Kortejo. — Ale wrócą tutaj, mogą niespodzianie na nas napaść. Musimy uciekać czymprędzej!
— Bez zemsty? — zapytał jeden.
— Zemścimy się wtedy, gdy będziemy mogli.
— Dokąd jedziemy?
— Do najbliższego miasta, gdzie będziemy zabezpieczeni przed walką i pogonią. A więc do El Oro.
— Dobrze, uczynimy zadość waszej woli, ale musimy się zemścić. Mamy bowiem obowiązek pomścić naszych towarzyszy.
— Obiecuję pozostawić wam wolne pole do działania.
Nocą przybyli do El Oro.
Konie stąpały pewniej, czując dobrą drogę pod kopytami. Była to droga do miasteczka. Parę światełek zabłysło przed nimi, na górze pokazał się pierwszy domek. Wtem usłyszeli za sobą szorstki głos:
— Kto tam?
— Co to ma znaczyć? — zapytał Kortejo.
— Co ma znaczyć? Chcę odpowiedzi!
— Kim jesteście?
— Do pioruna! Nie widzicie? Toście głupiec! Jestem na straży, zrozumiano? I chcę wiedzieć kim jesteście i czego tu chcecie?
— Straż? Ależ nie żartujcie! Chciałbym wiedzieć, z jakiego powodu ustawiono tu straże?
— Zaraz zobaczycie, czy stoję tu dla żartów — odpowiedział groźny głos. — Więc, kto tam?
— Przyjaciel! Wpuście nas! — zaśmiał się Kortejo.
Wtedy strażnik wziął piszczałkę i głośno gwizdnął.
— Co robicie?
— Daję sygnał.
— A to po co?
Mówiąc te słowa, Kortejo chciał usunąć tu bok Meksykanina, ale ten wymierzył swą broń prosto w jego serce i zawołał:
— Ani kroku dalej, gdyż walę kulę w łeb! Macie tu czekać, dopóki nie nadejdą ludzie. El Oro znajduje się w stanie oblężenia.
— Ach! Od kiedy?
— Od dwóch godzin. Sennor Juarez spowodował ten stan.
Na dźwięk tego imienia wszyscy zadrżeli. Towarzysze Korteja, którzy mieli ochotę natrzeć na straż końmi, cofnęli się. A zdziwiony Kortejo krzyknął:
— Juarez w El Oro? A, to co innego. Teraz słucham rozkazów. Nadchodzą już pańscy kamraci.
Na gwizd straży dała się słyszeć odpowiedź. Zbliżyli się dobrze uzbrojeni ludzie, z których jeden, dowódca ich, zapytał:
— Co tam nowego, Hermillo?
— Ci ludzie chcą wejść do miasta. Nie powiedzieli jeszcze kim są.
— No to może mnie powiedzą?
— Nazywam się Kortejo, jestem ze stolicy. Teraz wracam do domu i chciałbym przenocować w El Oro.
— Inni należą do pana?
— Tak.
— Czym się pan zajmuje?
— Jestem zarządcą posiadłości hrabiego de Rodriganda.
— Ach, ta znakomita pijawka. Chodź pan za mną! Słowa te były wypowiedziane niebardzo przyjaznym tonem.
— W takim razie chyba pojadę dalej — rzekł prędko Kortejo.
Nie podobało mu się jego położenie.
— Nie, pójdziesz ze mną! Naprzód!
Kortejo poszedł. Nie trzeba było być wielkim zuchem, by w tych ciemnościach rzucić się do ucieczki.
Ale Kortejo nie był wielkim bohaterem i dlatego posłuchał rozkazu.
Patrol zaprowadził ich do miasteczka, które składało się z paru domków, ale było bardzo ożywione.
Wszędzie widać było uwiązane konie, a jeźdźcy gospodarowali w cudzych domach.
Juarez był Indianinem. Wiedziano o nim, że był chytry i okrutny. Ale posiadał niezachwiany charakter i siłę woli, przy pomocy których podczas politycznego zamieszania zaprowadził ład i spokój.
Kwatera Juareza mieściła się w największym domu miasteczka. Do niego przyprowadzono Korteja i jego towarzyszy. U wejścia stało czterech uzbrojonych jeźdźców na koniach z obnażonymi pałaszami.
Zaprowadzono ich do wielkiej komnaty, gdzie właśnie spożywano kolację.
Na honorowym miejscu siedział Indianin Juarez. Włos miał krótko przystrzyżony, tak, że można było przyjrzeć się jego potężnej czaszce. Ubrany był gorzej, niż jego towarzysze, każdy jednak poznałby na pierwszy rzut oka, że on tutaj jest panem.
— Co tam? — zapytał krótko, zobaczywszy wchodzących.
— Ci ludzie zatrzymani zostali przez straż.
Oko Indianina zwróciło się z ogromną bystrością ku Kortejowi.
— Kim pan jest?
— Nazywam się Pablo Kortejo; jestem zarządcą dóbr hrabiego de Rodriganda, mieszkam w Meksyku.
Juarez myślał chwilkę, potem pytał dalej:
— Bogatego Hiszpana Rodrigandy, którego własnością była hacjenda del Erina?
— Tak.
— Dokąd jedziecie?
— Do Meksyku.
— Skąd?
— Z hacjendy Vandaqua.
— Coś pan tam robił?
— Odwiedziłem jej właściciela.
Brwi Juareza ściągnęły się groźnie. Zapytał:
— A więc jest pan jego przyjacielem?
— Tak.
— W takim razie jesteś moim wrogiem. Ten człowiek jest stronnikiem Miramona.
Kortejo zląkł się. Miramon był prezydentem. Meksyku, a starał się o zdobycie naczelnej prezydentury całego państwa. Jeździł po kraju i zbierał stronników, a zgładzał nielitościwie tych, którzy; nie byli jego zwolennikami.
— Nie pytałem go nigdy o jego poglądy polityczne — bronił się Kortejo.
Tym oświadczeniem, zdaje się, nie polepszył swojej doli.
Wargi Juareza rozchyliły się i ukazały dwa rzędy białych zębów.
— Niebardzo w to wierzę. Jeżeli ludzie żyją ze sobą w przyjaźni, mówią o polityce. Zresztą wiem, że i pan jest zwolennikiem Miramona.
Brzmiało to jeszcze groźniej. Kortejo więc odpowiedział pośpiesznie:
— Pan się myli, sennor. Zawsze bowiem stałem poza partiami.
— A więc jesteś ni baron ni pies, to jeszcze gorzej. Zresztą słyszałem, że hrabia Rodriganda jest przyjacielem prezydenta i wzajemnie wyświadczają sobie różne przysługi.
— Może hrabia jest jego przyjacielem, ale ja nie.
— Ba, jaki pan, taki sługa. Będę z panem ostrożny, dopóki nie przekonam się, że rzecz ma się inaczej. Do tego czasu będę pana uważał za szpiega.
— Sennor, nie jestem szpiegiem! — zawołał Kortejo lękliwie.
— To się okaże. Pan wydaje mi się podejrzany. Z Meksyku aż do hacjendy Vandaqua nie jedzie się na przyjacielskie odwiedziny.
Kortejo nie mógł ukryć swego zakłopotania.
— Każę pana zamknąć, jutro dowiem się prawdy.
— Jestem niewinny! — zapewniał Kortejo.
— Tym lepiej. A teraz proszę wyjść!
Naraz ktoś odezwał się przy stole:
— Sennor Juarez, czy uważasz mnie za swojego szczerego druha?
Mówiący te słowa był to potężny Meksykanin, nadzwyczaj silnie zbudowany.
— Ależ, oczywiście. Czy inaczej byłbym cię, sennorze Verdoja, mianował kapitanem mojej straży nadwornej, gdybym ci nie ufał? Co ma, więc znaczyć to pytanie?
— Chciałem prosić, by uwierzono słowom Korteja — rzekł olbrzym.
Kortejo, będąc w ciągłym strachu, nie zwrócił uwagi na otoczenie Juareza. Teraz słysząc i poznając głos swego obrońcy, zrozumiał, że jest uratowany.
Verdoja nie był milionerem, ale dosyć zamożnym właścicielem ziemskich posiadłości. Na północy miał obszerne pastwiska i był sąsiadem Rodrigandów.
W północnych posiadłościach hrabiego znajdowały się kopalnie rtęci i Verdoja byłby chętnie nabył ten kawał ziemi dla siebie, ale Ferdinando nie chciał go sprzedać.
— Jak to? Znacie go? — zapytał Juarez.
— Tak. Nie jest on niebezpieczny, a raczej naszym sojusznikiem. Ręczę za niego.
Juarez zmierzył jeszcze raz Korteja, potem rzekł:
— Jeżeli pan ręczysz za niego, może odejść. Ale czynię pana odpowiedzialnym za wszystko!
— Chętnie, sennor!
— Kim są pańscy towarzysze? — spytał Juarez Korteja.
— Są to poczciwcy, którzy nikomu nic złego nie uczynią.
— Mogą odejść i poszukać sobie noclegu. Pan zaś zje coś z nami. Ale wiedz, że sennor Verdoja jest za pana odpowiedzialny.
Tak zakończyła się ta niebezpieczna sprawa. Kortejo usiadł koło Verdoji i był uczestnikiem biesiady sławnego, a raczej osławionego Juareza, który później był kandydatem na prezydenta Meksyku i przyczynił się do strącenia cesarskiej korony z głowy austriackiego księcia.
Biesiada nie była wyśmienita, ale obfita. Spożyto mnóstwo potraw, wypito wiele rozmaitych napojów. Tylko jeden Juarez pił umiarkowanie, jak to zwykle bywa u Indian.
Po biesiadzie Verdoja mógł bez przeszkód pogawędzić z Pablem Kortejo. Wyszli z domu.
— Będzie pan u mnie spać. Sądzę, że nie przyniesie to panu ujmy.
— Och, nieskończenie jestem panu wdzięczny za wstawienie się za mną, sennor Verdoja. Byłbym tej nocy nie przespał spokojnie.
— O, z pewnością nie. Bardzo się przestraszyłem, usłyszawszy, że pan był w hacjendzie Vandaqua, gdyż mamy na nią niedługo napaść.
Kortejo przeląkł się na samą myśl, jakie mu groziło niebezpieczeństwo.
— Właściwie — rzekł kapitan — nie powinienem o tym panu mówić, jest to tajemnicą. Ale, co do czarta robiłeś pan w tej hacjendzie? O ile wiem, sąsiad ten nigdy nie był dla was taki miły.
— Wiele się zmieniło. Nie jest on już moim sąsiadem. Hacjenda del Erina nie jest nasza. Odziedziczył ją Petro Arbelez.
— A niech go kaci porwą! To hrabia Ferdinando nie chciał mi sprzedać tego kawałka ziemi, który pragnąłem nabyć, a innym podarował majątek ziemski o powierzchni dwudziestu mil kwadratowych! Porozmawiamy jeszcze o tym. Proszę wejść, oto moje mieszkanie.
Weszli do domu, w którym próżno szukano by właściciela.
Verdoja rozgościł się w najlepszej komnacie. Na stole stały różne potrawy, a już nawet i łóżko było przygotowane.
— Jeść, zdaje się, nie będziemy. W tym łóżku sypiam, pan zaś będzie musiał zadowolić się hamakiem — rzekł Verdoja, po czym usiadł na posłaniu, podał Kortejowi cygaro i zapytał:
— Słyszałem, że hrabia Ferdinando umarł?
— Tak. Teraz Alfonso jest jego następcą, ale obecnie przebywa w Hiszpanii, a ja zawiaduję majątkiem.
— No, winszuję panu! — zaśmiał się cynicznie Verdoja. — Już chyba się pan dobrze zna na tym zawiadywaniu. Czy nie dostałby mi się jaki smaczny kąsek, mój kochany Kortejo?
— Aha, te kopalnie rtęci?
— Naturalnie.
— Hm, pomówimy o tym. Ale powiedz mi pan, co też chce Juarez od hacjendy Vandaqua?
— Szuka zemsty na jej właścicielu, który go zdradził.
— Co?!
— Dużo nie powiem, ale wiem, że jutro o tej porze hacjendero już nie będzie żył. Juarez nie zna przebaczenia, ani łaski. Przy tym zobaczę też i waszą hacjendę del Erina.
— Aha! Jakim sposobem?
— Po prostu trzeba nam będzie zakwaterować część naszych ludzi.
— Hm — mruknął Kortejo — i pan także?
— Tak jest.
Kortejo zamyślił się. Zauważył to kapitan i zapytał:
— O czym tak myślisz, sennorze?
— O kraju z kopalniami rtęci — uśmiechnął się Kortejo.
— Może pan chce namówić hrabiego Alfonsa, by mi go sprzedał?
— Tak. Posiadłość ta podoba się wam i jest dogodnie położona. Hrabia Ferdinando nie sprzedał jej, gdyż sądził, że jest tam ogromne bogactwo metalu. Pan i ja wiemy, że się nie mylił. Ile pan da za ten kawał ziemi?
— Hm, dużo tego matelu tam nie będzie — odparł Verdoja.
— No, no, nie gańcie ziemi, by ją taniej kupić! Znamy się już długi okres czasu i uważam, że ze mną może pan mówić otwarcie.
— Tak, ale ziemia ta jest pokryta nieporosłymi pagórkami, pełno w niej pustych rozpadlin, ale dałbym może sto tysięcy pesos — rzekł chytrze Verdoja.
Kortejo zaczął się śmiać.
— A, toś pan rozrzutny! Posiadłość tę kupił hrabia za pięćset tysięcy pesos, a warta jest cztery razy tyle.
— To pański pogląd.
— Kiedy się zaś sprawdzi moje przeczucie, że obok rtęci znajdują się tam jeszcze inne metale — mówił Kortcjo — to jest warta więcej niż piec milionów.
— Pan fantazjuje.
— Wypowiadam swój trzeźwmy sąd w tej sprawie. Nie mówię też o teraźniejszości, ale o przyszłości. Życzę przecież panu dobrze. I to w szczególności od dzisiaj, gdyż wyrządził mi pan wielką przysługę. Bez pańskiej pomocy rozstrzelano by mnie chyba, dlatego podaruję panu tę ziemię.
Verdoja skoczył z łóżka.
— Co pan mówi?
— To, co pan słyszał. Chcę mu podarować tę piękną i drogą posiadłość.
— Bzdury! Słuchaj, Kortejo, co byś uczynił, gdyby mi tak przyszło do głowy trzymać cię za słowo?
— Dotrzymałbym go!
— Toś ogromnie głupi, mój panie!
— Jednakże wiem, co mówię i czynię.
Verdoja zniecierpliwił się.
— Gadaj pan poważnie i nie pozwalaj sobie stroić ze mnie głupich żartów!
— Mówię poważnie. Chodzi mi o pewną przysługę.
— A więc mów pan. Jestem ogromnie ciekaw, za jaką to przysługę miałbym otrzymać taką gratyfikację.
— Hm, trzeba się mieć trochę na baczności. Znamy się wprawdzie dobrze i mógłbym panu zaufać... Wiem, że posiada pan wielką siłę fizyczną — — —
— Pewnie, ale co to ma wspólnego z tą sprawą?
— Jesteś pan dzielnym strzelcem i szermierzem.
— Naturalnie. Sztyletem też wyśmienicie władam.
— To jest właśnie to, czego mi trzeba. Chyba się mogę spodziewać, że pan jeszcze nie wyszedł z wprawy — —
— Oczywiście — śmiał się kapitan.
— A więc doskonale. Chodzi mi mianowicie o parę osób, które mi stoją w drodze.
— A! — zawołał kapitan. — To taka ma być przysługa?
— Tak jest.
— Więc chcesz mnie pan nająć jako zabójcę?
— Nie. Chciałbym tylko zwrócić pańską uwagę na parę osób, którzy są pańskimi wrogami, a wrogów nie lubi się przecież.
— Sądzę. A więc jeżeliby ci ludzie szukali ze mną zaczepki, a ja poczęstowałbym ich kulą, wtedy hm?
— Wtedy podarowałbym panu pole rtęciowe.
— Do pioruna! Naprawdę? — zawołał uradowany Verdoja. — Ależ ziemia ta nie jest pańską własnością, tylko hrabiego Alfonsa de Rodriganda!
— On także się na to zgodzi.
— I podpisałby akt darowizny?
— Rozumie się.
— Niczego więc bardziej nie pragnę, jak spotkać się z tymi ludźmi.
— Nic łatwiejszego. Zobaczy pan ich jutro.
— Gdzie?
— W hacjendzie del Erina.
— A, do czarta! Chyba nie o starym Arbellezie mowa!
— Nie, tylko o jego gościach.
— O kim pan mówi?
— A więc: lekarz Zorski. Potem żeglarz, niejaki Helmer. Trzecim jest Mariano, jak go nazywają, porucznik de Lautreville.
— A więc ci trzej? Nie zapomnę tych imion: Zorski, Helmer i Mariano czyli Lautreville. Czy ci ludzie obrazili pana?
— Bardzo.
— A dlaczego pan sam z nimi nie załatwi swoich porachunków?
— Nie mogę. Pogniewałem się z Petro Arbellezem i dlatego nie śmiem pokazać się w hacjendzie del Erina. Zresztą, nie mam na to czasu. W końcu przyznam się panu, że zebrałem przeciw nim oddział dziarskich chłopców — — —
— Na trzech mężczyzn? — kpił kapitan.
— Nie kpij pan! Te draby mają dziewięćdziesiąt djabłów w sobie! Nie uporałem się z nimi, gdyż: powystrzelali mi moich ludzi i tylko przypadkowo umknąłem z tymi kilkoma, którzy są tu ze mną.
— Ciekaw jestem poznać tych trzech! Ci ludzie, którzy z panem byli, są najęci?
— Tak jest.
— Hm, takich mi trzeba! Czy nie mógłby pan odstąpić mi ich?
Na te słowa Kortejo ożył.
— Chętnie, bardzo chętnie. Nie wiedziałem co mam z nimi począć. To ogień nie ludzie! Ogromnie pragną zemścić się na tych trzech. Ja na razie nie mam sposobności.
— To ja ją znajdę. Jutro rano pogadam z nimi. A pan wraca do Meksyku?
— Tak jest.
— No, skoro nasze przedsięwzięcie uda się, dam panu natychmiast znać.
Tej nocy Kortejo spał doskonale. Położył się w hamaku i uśmiechnął się zadowolony. Mógł wracać bez troski do Meksyku, gdyż był przekonany, że sprawę powierzył dobrym rękom.
Znał Verdoję i wiedział, że jest niesumienny i chciwy, a przy tym dla ziemi gotów dwadzieścia morderstw wziąć na swoją duszę. Zresztą, myślał dalej Kortejo, cóż mogą szkodzić obietnice? Gdy ci trzej będą zabici, będzie można tę całą sprawę zignorować. Verdoja z pewnością nie odważyłby się domagać się zapłaty za morderstwa drogą sądową, gdyż wtedy byłby zgubiony.
Gdy Kortejo myślał o oszukaniu kapitana, ten tymczasem obchodził straże. Przy tym daleko mniej zważał na sprawy wojskowe, ponieważ miał głowę zajętą sprawą, powierzoną mu przez Korteja.
— Et, tu chyba nie chodzi o obrazę. Wysoka jest nagroda, jaką daje Kortejo i jego pan hrabia Alfonso. Zdaje się, że chodzi mu o uratowanie całego hrabstwa za tę cenę. Ale co to za jedni, ci trzej? Lekarz i żeglarz, obaj Polacy. Trzeci jest Hiszpanem, nazywa się Mariano. To brzmi bardzo tajemniczo. On, zdaje się, jest tym, o którego zasadniczo chodzi.
— Ale czy dotrzyma słowa? — myślał Verdeja. — Znam tego Korteja, to tęgi łgarz i bardzo chytry człowiek. Może mi po dokonaniu zabójstw nie dać obiecanej ziemi. Wtedy rtęć nie byłaby moja, a co wtedy? Ale i Kortejowi nie uszłoby to bezkarnie. Trzeba się nad tą sprawą dobrze zastanowić.
Wrócił do kwatery. Następnego dnia kazał przywołać towarzyszy Korteja i zaczął ich przesłuchiwać w jego obecności.
— Coście za jedni?
— Jesteśmy biedakami, którzy zarabiają na chleb różnymi sposobami — rzekł jeden.
Po dłuższej rozmowie Verdoja ułożył z nimi plan.
— Dziś o północy jeden z was przyjdzie na południowy koniec obwarowania w del Erina. Tam znajdzie mnie, a ja udzielę dalszych wskazówek. Wynagrodzenie otrzymacie takie, jakie przyrzekł wam sennor Kortejo. Do wymarszu pośpieszycie na mój rozkaz.
Odeszli. Verdoja udał się do Juareza, który rozkazał mu przyprowadzić Korteja.
— Wiesz, komu zawdzięczasz swoje życie? — zapytał Juarez Korteja.
— Wiem, byłbym je całkiem niewinnie stracił.
— Milcz! Sennor Verdoja poręczył za ciebie. Chcesz wrócić do Meksyku?
— Tak.
— Nikt nie powinien wiedzieć, że byłeś w El Oro.
— Sennor, będę milczeć.
Juarez machnął ręką.
— Biały nigdy nie milczy. Tylko Indianin umie trzymać język za zębami. Biały dotrzymuje słowa wtedy tylko, kiedy przysięgnie.
— Dobrze, przysięgnę.
Kortejo musiał podnieść dwa palce i przysiąc, że niczego nie zdradzi. Dopiero teraz zdawało się, że Juarez mu uwierzył.
— Możesz iść. Zabierz ze sobą swoich ludzi i wiedz, że jesteś za nich odpowiedzialny.
Parę minut później Kortejo wyruszył z El Oro. Ludzie jego towarzyszyli mu. Po niejakim czasie dopiero odłączyli się od Korteja i zwrócili się w stronę hacjendy del Erina.
Dotychczas nie szczęściło im się w atakach na hacjendę, teraz jednak paliła ich żądza powetowania poniesionej hańby i szkody.
Wkrótce po odjeździe Korteja trębacz dał znak do wymarszu. Lancetnicy wsiedli na konie. Lecieli przez równinę na pół dzikich koniach, jak wichura, której nic nie jest w stanie oprzeć się.
Były to bardzo złe czasy dla Meksyku. Już dawno odłączył się on do rodzinnego kraju — Hiszpanii, i wybrał sobie własnego rządcę. Nie miał jednak tyle siły, by stać się samodzielnym państwem. Jeden prezydent usuwał drugiego. Finanse były w opłakanym stanie. Urzędnicy byli przekupieni, nie było ani wiary, ani wierności w kraju. Wojsko nikogo nie słuchało, każdy oficer chciał rządzić, a każdy generał chciał być prezydentem.
Kto dorwał się do steru, ten usiłował dorobić się majątku, gdyż wiedział, że niedługo utrzyma się przy władzy. Następca czynił to samo, a namiestnicy prowincji nie lepiej. Wierni nie wiedzieli kogo słuchać. Najlepiej mieli się hacjenderowie, których gospodarstwa były położone w najodleglejszych częściach kraju.
Wśród tego zamętu wynurzył się Juarez i osiągnął niebawem taki wpływ, że zawierał nawet traktaty handlowe z rządem Stanów Zjednoczonych. Był w każdej części kraju, agitował, nagradzał zwolenników, a karał przeciwników. I w tym też celu wyprawiał się teraz do hacjendy, Vandaqua.
Skoro lancetnicy tam przybyli, widok ich wzbudził ogólny przestrach. Juarez zsiadł z konia i wyszedł do domu w towarzystwie swych oficerów. Właściciel siedział ze swoją rodziną przy śniadaniu, gdy przed nim stanął Juarez.
— Znasz mnie? — zapytał ostro Indianin.
— Nie — odparł hacjendero.
— Jestem Juarez.
Właściciel hacjendy zbladł.
— O, święta Madonno! — krzyknął.
— Nie wywołuj Madonny, nic ci to nie pomoże! Jesteś stronnikiem prezydenta?
— Nie — odrzekł.
— Nie kłam! — zawołał groźnie Indianin. — Korespondujesz z jego zwolennikami?!
— Nie.
— Przekonam cię. Przeszukajcie dom!
Oficerowie dali znak żołnierzom i rozpoczęła się rewizja.
Po jakimś czasie wrócił jeden z oficerów z pakietem listów, który wręczył Indianinowi.
Gdy hacjendro zobaczył listy, zbladł śmiertelnie. Teraz oczy jego były zwrócone na twarz Juareza. Domownicy oczekiwali wyniku sprawy z bijącym sercem. Wreszcie Juarez skończył czytanie. Wstał z krzesła i zapytał hacjendera:
— Odebrałeś te listy i czytałeś je?
— Tak.
— A odpowiedziałeś na nie?
— Tak.
— A więc skłamałeś. Jesteś zwolennikiem prezydenta. W takim razie członkiem sprzysiężenia przeciw wolności ludu. Tu masz swoją nagrodę.
Wyciągnął pistolet i wypalił. Hacjendero trafiony w czoło padł na ziemię. Groźny krzyk przestrachu wydobył się z grona rodziny. Juarez zwrócił się do nich ze spokojem i obojętnością:
— Milczcie! I wy jesteście winni, ale nie umrzecie. Opuścicie ten dom. Konfiskuję hacjendę na rzecz państwa. Zabierzecie z sobą konie, które poniosą wasz majątek. I pieniądze zabierzcie. A teraz — precz mi z oczu!
— Wolno nam zabrać zmarłego? — zapytała żona, łkając.
— Można.
Zabrali drogie dla siebie zwłoki. Po upływie godziny nikogo z właścicieli nie było w hacjendzie. Teraz Juarez oddał ją swoim żołnierzom. Splondrowano cały dom i wszystkie przyległe budynki. Potem zabito parę wołów i rozpoczęła się uczta pod gołym niebem.
Juarez przyglądał się spustoszeniu.
— Tak, muszą zginąć wszyscy, którzy grzeszą przeciwko ojczyźnie — rzekł.
Nagle zwrócił się do opodal stojącego Verdoji:
— Słuchaj, czy jesteś mi wierny?
Przy tym zwrócił swój tygrysi wzrok na zapytanego.
— Tak, sennor, wiesz przecież o tym — odparł spokojnie Verdoja.
— Dobrze, muszę wam coś polecić. Czy jesteście odważni?
— Hm — zaśmiał się kapitan. — Czy wahałem się już kiedyś?
— Nie, i dlatego dojdziecie do wysokich stanowisk. Znacie prowincję Chihuahua?
— Tam się urodziłem i tam sięgają granice mych dóbr.
— Dobrze więc. Udacie się do stolicy i zastąpicie mnie w moich sprawach. Dzisiaj rozłączymy się. Najpierw jednak odprowadźcie mnie do hacjendy del Erina.
— Czy mam jechać z wojskiem?
— Z jednym szwadronem. Z drugą częścią udaję się sam. Naprzód!
Po upływie paru minut siedzieli już na koniach i jechali.
Towarzyszyło im kilku lancetników. Jeden z obecnych vaqueros wskazał im drogę.
Gdy zbliżyli się do hacjendy, spostrzeżono ich natychmiast.

Juarez zsiadł z konia i zapukał w bramę.
— Kto tam? — zapytał Arbelez z podwórza.
— Żołnierze, otwórzcie!
— Czego chcecie?
— Do djabła, otworzycie, czy nie?
Zorski, Helmer i Mariano stali obok hacjendera.
— Mam otworzyć? — zapytał tenże cicho.
— Można. Nie ma ich wielu.
Otworzono bramę. Juarez ze swoimi wjechał na podwórze i badał okiem otoczenie.
— Dlaczego zaraz nie posłuchaliście? — zagrzmiał.
— Nie znamy pana — odparł Arbellez. — Czy jesteście jednym z tych, których trzeba słuchać, sennor?
— Jestem Juarez. Czy to nazwisko jest ci znane?
Arbellez skłonił się bez zakłopotania i rzekł:
— Dobrze je znam. Przebacz pan, żeśmy zaraz nie otworzyli. Proszę wejść do mojego domu. Witam serdecznie.
Poprowadził obu gości do salonu, w którym obaj bez ceremonii usiedli. Mimo przychylnego przyjęcia, Juarez miał surową minę. Wreszcie zapytał:
— Widzieliście, że nadjeżdżamy?
— Tak, sennor.
— Dlaczego nie otworzyliście? Przecież widzieliście żołnierzy. To zasługuje na karę!
— O, sennor, prezydent ma także żołnierzy. Tych nie powitałbym wcale. Nie mogłem przecież’ wiedzieć, że to właśnie pan przybywa.
Oblicze Indianina rozjaśniło się.
— A więc jestem tu mile widziany?
— Bardzo. Pan ma twardą rękę, a takiej trzeba naszemu biednemu krajowi.
— Tak, i tę twardą rękę poczuł już niejeden. Przed chwilą także ktoś. Czy znasz pan hacjendę Vandaqua?
— Tak, jestem przecież jej sąsiadem.
— Ileż może ona przynieść z dzierżawy?
— Ależ ona jest własnością, a nie dobrem dzierżawnym.
— Odpowiadać na moje pytanie!
— No, gdyby znajdowała się w lepszych rękach, można by zapłacić dziesięć tysięcy duros, teraz napewno nie jest tyle warta.
— Dobrze, weź pan ją w dzierżawę za siedem tysięcy duros.
Arbellez popatrzył zdziwiony na Indianina.
— Zdaje się, że mówię wyraźnie. Chcę oddać ją panu w dzierżawę. Skonfiskowałem ją na rzecz państwa i oddaję panu.
Arbellez przeląkł się.
— Właściciel zginął od mojej kuli, był bowiem zdrajcą. Rodzina jego musiała opuścić dziedzictwo. Musisz się prędko zdecydować.
— Dobrze, ale — — — —
— Żadne ale! Przynieście pióro i atrament. Zaraz tę sprawę uporządkujemy!
I jak wszystko, co Juarez wziął do ręki, tak i tę sprawę w lot załatwiono, a mimo to należycie i wedle przepisu. W końcu rzekł:
— Sennor ten jest kapitanem Verdoja. Przez parę dni będzie on u pana mieszkał.
Hacjendero zdziwił się, ale nie dał po sobie tego poznać, tylko przywitał się z kapitanem.
— Kapitan Verdoja ma ze sobą szwadron żołnierzy. Czy będzie pan mógł ich wyżywić?
Arbellez zapewnił Indianina, że może, chociaż chętniej byłby powiedział „nie“.
— Ludzie ci przybędą wieczorem. Opiekuj się pan nimi, a potem rozlicz się z kapitanem. Bywajcie zdrowi!
Wstał i poszedł ku drzwiom, a Verdoja za nim. Pojechali galopem ku wielkiemu zdziwieniu mieszkańców hacjendy del Erina.
Dlaczego sąsiad musiał zginąć? Dlaczego właśnie Pedro Arbellez ma być dzierżawcą? A więc ten mąż był Juarezem, wielkim Indianinem, którego bała się połowa Meksyku, zarazem kochała i nienawidziała.
Ci, którzy podobne zadawali sobie pytania, nie przeczuwali nawet, jakie skutki będą mieć dla nich rozporządzenia wielkiego partyzanta.
Gdy Juarez powrócił do hacjendy Vandaqua, łup był już zebrany i rozdzielony. Chociaż niewiele wypadało na jedną osobę, to jednak każda rzecz wzbudzała w tych ludziach, nieprzyzwyczajonych do dostatku, wielką radość.
Teraz Verdoja otrzymał instrukcje. Jego pobyt u Arbellesa miał na celu odpoczynek i posilenie koni, gdyż droga do Chihuahua była bardzo uciążliwa. Kapitan nie miał się długo zatrzymać W hacjendzie del Erina, tylko prędko dotrzeć do oznaczonego miejsca, gdzie miał poczynić pewne, kroki w interesie swego obecnego zwierzchnika.
Obaj rozmawiali ze sobą dość długo i cicho. Poznać było po nich, że omawiali nader ważne sprawy. Potem rozeszli się, uścisnąwszy sobie dłonie.
Juarez rozkazał wsiadać na koń i wrócił drogą, którą przybył przed południem. Wyglądał jak duch zemsty, który tak samo szybko znika, jak się zjawia. Zawsze jednak pozostawiając za sobą krwawe ślady...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.