Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 29.djvu/5

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   799   —

ło usłyszeć każde słowo. Ludzie ci czuli się bardzo bezpieczni.
— A ile dostaniemy, gdy ich schwytamy? — spytał jeden. — Myślę, że dziesięć pesos na głowę.
— Tyle nie warci ci dwaj Polacy i jeden Hiszpan.
— Obrali inną drogę, niech ich porwie czart!
— Czego klniesz? — zapytał jeden z rabusiów. — Powiadam ci, dobrze się stało, gdyż teraz będziemy mieli całą hacjendę, naturalnie pod warunkiem, że zastrzelimy wszystkich, szczególnie zaś — Zorskiego i Lautreville’a.
— Ale czy nas dosyć, by zdobyć hacjendę? Ten Arbelez podobno ma pięćdziesięciu vaqueros.
— Głupcze, napadniemy ich przecież znienacka.
Zorskiemu te wiadomości wystarczyły. Nie był on człowiekiem, który bez potrzeby przelewa krew, ale tu chodziło o zniszczenie rozbójniczej bandy. Chwycił za swą ogromną rusznicę, zdejmując ją ostrożnie z karku.
— Co robicie? — zapytał Indianin.
— Muszę pozabijać tych ludzi.
Indianin otworzył szeroko gębę.
— Tylu? — zapytał.
— Tak jest.
Znać było po twarzy Mizteki, że uważa swego towarzysza za wariata. Chciał się cofnąć, ale Zorski zatrzymał go.
— Zostań! Jestem Matava-Se, Książę Skał. Ci wszyscy mordercy wpadli w nasze ręce!