Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 29.djvu/4

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   798   —

Mizteka popatrzył nań ze zdziwieniem. Powierzchowność Zorskiego była tak wojownicza i rozkazująca, że Indianin przystąpił doń i rzekł:
— Chodźmy!
— Ale konie zostawimy — rzekł Zorski.
— Dlaczego?
— Bez konia łatwiej się ukryć i koń łatwo może zdradzić swego pana. Nie chcę też zostawić końskich śladów.
Oko Mizteki zabłysło. Poznał, że Zorski ma słuszność.
Droga, którą szli, prowadziła piaszczystymi pastwiskami, potem wzgórzami, zarosłymi krzewami, a wreszcie przez gęsty las. Szli prawie dwie godziny. Zorski zauważył, że Indianin staje się coraz ostrożniejszy. Wnioskował stad, że rozpadlina tygrysa jest blisko. Wreszcie Mizteka stanął i szepnął:
— Jesteśmy niedaleko od nich, nie róbcie hałasu.
Zorski nie odpowiedział. Milcząc, postępował za swoim przewodnikiem. Wreszcie Indianin położył się na ziemi i ruchem ręki rozkazał uczynić to samo lekarzowi. Tak czołgali się, dopóki nie usłyszeli ludzkich głosów.
Wreszcie dotarli do głębokiej kotliny, której ściany były tak strome, że nie można było wspinać się po nich. Na jej dnie wił się potok, obok którego leżało może trzydzieści dobrze uzbrojonych postaci. Przy wejściu i wyjściu stały straże.
W kotlinie mówiono głośno, tak, że można by-