Szanchaj/Tom I/Rozdział XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor F. Antoni Ossendowski
Tytuł Szanchaj
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1937
Druk Drukarnia P. Mitręgi
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIV.
W SALONIE PANI GENERAŁOWEJ.

W salonach generałowej tłumnie było tej niedzieli. Wypadły właśnie imieniny adwokata Lubicza, który zadomowił się już w pensjonacie na dobre. Stali bywalcy i lokatorzy pensjonatu „Wołga“ od pewnego czasu oczekiwali z dnia na dzień wiadomości, że wahająca się wciąż pani Ostapowa odda wreszcie swoją ciepłą wdowią rękę mecenasowi. Tego dnia miał być lepszy — „imieninowy“ obiad z bezpłatną kawą w godzinach „five o‘clocku“. Już ta „materjalna“ przyczyna miała w sobie prawdziwą atrakcję, lecz były też inne powody, dlaczego w jadalni, saloniku i na werandzie tłoczyli się emigranci. Generałowa powiadomiła zawczasu najbliższe swoje przyjaciółki, że tej niedzieli oczekuje nowych gości, podobno bardzo interesujących i, jak chodzą pogłoski, dość zamożnych. Gdyby nawet Szun-Pao otrzymało dobrze płatne ogłoszenie na reklamowanie tej wiadomości, efekt nie byłby bardziej skuteczny. Przyjaciółki bowiem lotem ptaka rozniosły nowinę po całym Szanchaju, więc ze wszystkich dzielnic pociągnęli emigranci na Bubbling Well i składali serdeczne życzenia jeszcze bardziej tego dnia eleganckiemu adwokatowi i z ciekawością wyglądali zapowiedzianych gości.
Już przed piątą prawie wszyscy się stawili. Wierni klienci „Wołgi“ z zainteresowaniem przypatrywali się potężnej figurze Miczurina i spokojnej, wyniosłej sylwetce Wagina, o którym nieraz już słyszeli rzeczy niezwykłe i budzące zrozumiałą ciekawość. Każdy chciał przyjrzeć się zbliska człowiekowi, który mógł odegrać w dziejach ostatnich lat, być może, niezmiernie ważną rolę. Sergjusz wyczuwał te idące ku niemu prądy przeróżnych uczuć i myśli, więc coraz bardziej skupiał się w sobie i nadawał twarzy swojej wyraz skrzepłej obojętności. Pani Somowa i Ludmiła, które od śmierci Romana nie były na żadnem zebraniu niedzielnem u generałowej, spostrzegły, że skład gości jej uległ znacznym zmianom. Pewna część bywalców odpadła. Jedni zostali wyrzuceni poza ramki towarzyskie, jak naprzykład kapitanowa Rogowa z córką, gdyż tym paniom odmówiono nagle zapomogi z funduszów wojskowych, zmuszone więc były chwycić się pracy fizycznej, jako zwykłe praczki w Burlington-Hotelu. Taki „upadek na dno“ wytrącił je narazie z równowagi. Wstydziły się innych rodaczek i zerwały z niemi stosunki towarzyskie. Nie zaglądał też do „Wołgi“ krótkotrwały adorator panny Marty — ów przyjezdny docent — Bystriałow, namiętny apologeta caryzmu i imperjalizmu rosyjskiego, obrońca „dziedzicznych i historycznych praw Rosji do całej Azji“. Młodzieniec ów pewnego dnia znikł bez śladu. Panna Marta zmobilizowała swój wywiad prywatny, lecz niczego ścisłego dowiedzieć się nie potrafiła. Ustaliła tylko, że Bystriałow przeniósł się do Pekinu, gdzie go spotkał przypadkowo ojciec Sofronjusz, proboszcz prawosławnej cerkwi w Szanchaju, gdy odwiedzał biskupa, kierującego misją w stolicy Chin. Dopiero rotmistrz Klimow, chichocząc zjadliwie, oznajmił przed miesiącem, że w subsydjowanej przez poselstwo bolszewickie kantońskiej gazecie „Chun-Zen“ pojawił się przekład feljetonu miłego docenta, dowodzącego gorąco, że komunizm stanowi odwieczną formę ustrojową w Rosji, i zalecającego tę ideologję i system innym państwom, graniczącym ze Związkiem Socjalistycznych Republik Sowieckich od wschodu. Wiadomość ta zgnębiła wówczas wszystkich, ale Klimow tylko machnął ręką i syknął pogardliwie:
— Gad zrzucił skórę! Tem lepiej! Napatrzymy się jeszcze na inne podobne gady i płazy, bo, cóż chcecie, jest to w naszym stylu „wielkich pokutników“.
Z szeregu stałych bywalców w salonie generałowej wkrótce po gwałtownej metamorfozie docenta wycofał się też rotmistrz Klimow i wycofał na zawsze, bowiem rak zżarł mu wreszcie wątrobę, a wewnętrzny krwotok dokonał reszty. Pochowano go na cmentarzu, niedaleko od czyściutkiej, osypanej kwiatami mogiłki „męczennicy, służki Bożej — Wiery“. w salonie pani Ostapowej nie widziano też oddawna byłego przemysłowca z Uralu — Awałowa i jego nieodstępnego towarzysza i „alter ego“, marszałka szlachty, księcia Teodora Kruguszewa, o którym zjadliwy Klimow nieraz mawiał, że rosyjska szlachta orenburska postąpiła zgodnie z historją, obierając na swego wodza... Tatarzyna. Kruguszew imponował Awałowowi gwiazdą św. Stanisława i koroną książęcą, Awałow zaś był potrzebny, jak powietrze, Kruguszewowi, bo przemysłowiec miał jakieś akcje i umiał je realizować. Teraz jednak nie mówiono o obu przyjaciołach, gdyż okazało się, że akcje Awałowa były oddawna wycofane z obiegu, więc bankierzy chińscy, potraciwszy na nich sporo pieniędzy, wpakowali obydwu do więzienia, gdzie przedtem starodawnym zwyczajem poddano ich chłoście. Ponieważ wszystkie pisma chińskie i niektóre angielskie skwapliwie całą tę sprawę wywlokły przed forum publiczne, wybuchnął skandal, niezmiernie szkodliwy dla rosyjskiej emigracji, pozbawionej jakiejkolwiek obrony prawnej.
Pani Somowa nie spostrzegła też kilku panienek, znanych jej z nazwisk i spotykanych w „Wołdze“. Zapytała o nie mecenasa, a ten, wciskając w oko monokl, odpowiedział patetycznym szeptem:
— Przekleństwo naszej doli wygnańców, droga pani! Istne przekleństwo... Te panienki zboczyły z uczciwej drogi, zbłądziły i zginęły bezpowrotnie w otchłani rozpusty tego Babilonu!
Pochylając się niżej i zasłaniając sobie usta dłonią, dodał:
— Mamy wiadomości, że bywają po nocach... w tych strasznych domach... na wybrzeżu Suczou-Creek...
Pani Somowa zacisnęła blade wargi. Słyszała ona o nie jednej już tragedji zabłąkanych tu bezbronnych kobiet. Przerażało ją to zawsze, jednak nie samo „zboczenie z uczciwej drogi“, gdyż wiedziała, że ta sławetna „uczciwa droga“ w warunkach szanchajskich prawie zawsze była głodem, chorobą, ostateczną nędzą, z której nikt nie usiłował wyciągnąć kobiety, czepiającej się wreszcie ostatniego środka w zmaganiu się ze śmiercią. Przerażały ją te straszne, nielitościwe wypadki, budzące w niej myśl o córce. Strach ten mijał jednak szybko i zastępował go smutek, pani Somowa bowiem wiedziała, że Ludmiła, nawet wobec groźby śmierci, nie szukałaby nigdy ratunku w zamkniętych na dzień pałacykach na Creek‘u, raczej... ach! Matka przyciskała ręce do bijącego trwożnie serca i starała się nie myśleć już o tem.
Na szczęście przecisnął się ku niej senator Ableuchow i, usiadłszy obok, zaczął wypytywać ją, jak dała sobie radę z kwarantanną w tubylczem mieście. Dowiedziawszy się o pomocy, udzielonej jej przez Wagina, ucieszył się szczerze.
— Mówiłem pani przecież, że Wagin jest bardzo porządnym młodzieńcem... — powiedział i jął opowiadać o swojej sklerozie i o wspólnych znajomych, od których otrzymał wiadomości z Londynu i Rzymu. Radosnym szeptem w wielkiej tajemnicy powiadomił starą przyjaciółkę, że zapewne wkrótce już wyjedzie do Nowego Yorku.
— Mój syn obiecuje, że jak tylko zaoszczędzi potrzebną sumę, przyśle mi bilet okrętowy i pieniądze na drogę! Pracuje on w biurze rosyjskiego adwokata Brazola. Pamięta pani Brazola? Słynny, fenomenalnie zdolny sędzia, który przeprowadził śledztwo w zawiłej sprawie sensacyjnego morderstwa w Lestokowym zaułku w Petersburgu.
— Pamiętam! — potwierdziła pani Somowa. — O ile się nie mylę, szło tam o otrzymanie sumy asekuracyjnej! Właśnie, właśnie! Jakżeż się cieszę za pana, drogi senatorze!
Rozglądając się po sali, szukała wzrokiem Ludmiły. Nie spostrzegła jej jednak, natomiast zwróciła uwagę na kilka nieznajomych osób i zapytała o nie Ableuchowa.
Staruszek uśmiechnął się i potrząsając siwą czupryną, powiedział z jakąś dumą:
— Oto przykład tężyzny rosyjskiej! Ci panowie, co to trzymają się razem i jakgdyby nieufnie przyglądają się towarzystwu, jeszcze rok temu byli nędzarzami, przymierali z głodu i nikt nie wie, w jaki sposób przetrwali. Robili co się da, aby z głodu nie umrzeć, ale jednocześnie mądrze i trafnie badali sytuację. Ten czarny, brodaty o głodzie i chłodzie pracował jako majtek na parowej lichtudze chińskiej, a teraz zajmuje stanowisko kapitana na statku „Ming-Szui Company“, wożąc pasażerów i towary z Szanchaju do Hangczou, Fuczou i Kantonu. Jest to Paweł Bojcow, z wykształcenia leśnik, tymczasem obecnie uzyskał prawa szypra i uważany jest za najlepszego kapitana. Kompanje transportowe ubiegają się o niego, ale on siedzi na swojej „Czangszy“, bo tam zapewne ma jakieś widoki. Obok niego stoi i pali cygaro — Konstanty Własienko — taki wesoły blondynek z zawadjackiemi wąsikami. Dwa lata temu przychodził do mnie po parę groszy w czasie strajku kulisów, a teraz — ho-ho! — naczelny krojczy w sklepie Lih-Funga. Tamten znów do Anglika podobny — skończony inżynier, syn profesora Wasiljewa — Szymon był robotnikiem przy taborze asenizacyjnym, cha-cha! Skarżył się kiedyś mecenasowi Lubiczowi, że jego nowa profesja pozbawiła go powonienia! Czy pani może sobie wyobrazić, co to za wstrętna musiała być praca?!
— Cóż teraz robi ten pan? — spytała pani Somowa.
— Teraz jest kierownikiem budowy rządowej elektrowni w Nankinie! — z jakąś dumą zawołał Ableuchow. — Przez parę lat nikt tych ludzi nie widział. Wstydzili się zapewne pokazywać w towarzystwie, a teraz, gdy się wybili, przyszli sami i prowadzą rozmowy o konieczności założenia towarzystwa samopomocy z spółdzielnią i biurem pośrednictwa pracy. Tymczasem jednak są to sporadyczne wypadki, niestety... Inni albo jęczą i narzekają, albo też robią różne „kanty“, są i tacy, którzy wpadają w niezdrowy mistycyzm...
— Przepraszam! — zaprotestowała energicznie pani Somowa. — Do towarzystwa tych wyjątkowych ludzi musi pan zaliczyć również pana Sergjusza Wagina, który też wybija się szybko, miłego lejtenanta Miczurina, no — i moją Ludmiłę, bo ona też własną pracą doszła do lepszych warunków materjalnych u swoich Amerykanów i otrzymała wreszcie stałą posadę.
— No-o, Ludmiła to wyjątkowa panienka! — powiedział staruszek, zsuwając okulary na czoło. — Cieszyłbym się niezmiernie, gdybym nie mógł zliczyć wszystkich Rosjan, którzy tu na najcięższej zapewne emigracji zdobyli twardy grunt pod nogami! Daj Boże! Daj Boże!
Tymczasem Wagin, po przedstawieniu go przez Ludmiłę pani Ostapowej, był zaszczycony dłuższą z nią rozmową. Generałowa przyglądała mu się z dość natrętnem zaciekawieniem, a przed jej badawczem spojrzeniem nic, zdawało się, ukryć się nie mogło. Obejrzała wyniosłą, szczupłą, lecz silną postać nowego gościa, nieco szyderczą, ale rozumną i przystojną twarz, jasne, śmiałe oczy, niedostępne jednak do „czytania z nich, jak w otwartej księdze“, małe, prężne dłonie i stopy Wagina, jego skromny, ale dobrze dopasowany szary garnitur, stonowaną z nim barwę krawatu i żółte trzewiki amerykańskie.
Powiedzenia Wagina wydały jej się szczere, proste i elegancko ułożone.
— Jeszcze bardziej... prawdziwiej dystyngowany niż Grégoire!
Pani generałowa w myśli oddawna już nazywała Lubicza po imieniu, czasami w chwili zrywającej się w niej tęsknoty — nawet spieszczając jego dość nieelastyczne, kanciaste imię, ale że i wtedy nie bardzo pasowało do jej nastroju, wolała wymawiać je z francuska. — Grégoire. Ta myśl, nagle błyskająca w kapitalnie praktycznej głowie generałowej, zmusiła ją do natychmiastowego czynu.
— Marto! Dziecko moje! — zwróciła się jakgdyby wzruszonym głosem do córki, przyglądającej się Waginowi z poza dużej, chińskiej wazy. — Chcę ci przedstawić pana Wagina! Niezmiernie wytworny „causcur“!
— Mama pani pochlebia mi!... — uśmiechnął się Sergjusz, ściskając rączkę panienki.
Marta zaśmiała się zalotnie, w wypróbowany już kilkakrotnie sposób, który niedawno prawie że usidlił chwiejnego docenta Bystriałowa, zanim nie skusiły go bolszewickie czerwońce.
— Czegośmy tylko nie robiły, żeby pana tu ściągnąć i oswoić — szepnęła, podchodząc bliżej i dotykając ramienia Sergjusza dość wybujałym biustem.
Patrzyła Waginowi w oczy znacząco i demonstrowała przed nim wspaniały sznur oślepiających bielą zębów i ponętny dołeczek na prawym policzku, szepcąc coraz ciszej i jakgdyby z wyrzutem:
— Pan jest niedobry i zarozumiały! Nie śpieszył się pan w nasze niskie progi... Tyle razy prosiłam Ludmiły, aby pokazała nam pana na five‘ie. Ale nic z tego nie wyszło... Potem wydelegowałam „profesora“ Bystriałowa, aby dostarczył mi pana żywego lub umarłego.
Ujęła go pod ramię i poprowadziła ku werandzie, gdzie gromadziła się młodzież. Wagin czuł na swojem ramieniu jej gorącą dłoń, czarny loczek — rozigrany na lekkim przeciągu, muskał go po szyi.
— Ale, ale!... — przypomniał coś sobie Sergjusz, nie odpowiadając na zaczepne wyrzuty panienki. — Wymieniła pani nazwisko Bystriałowa... Czy to ten, passez moi le mot, bęcwał, co na zamówienia poselstwa bolszewickiego rozpisuje się po chińskich gazetach, ogłupiając tych starych dzieciaków, tych politycznych noworodków?
Panna Marta poczuła się dotkniętą lekceważącą odezwą Wagina o tym... tym zdrajcy. Kobieta bowiem zdolna bywa do obrony nawet zdrajcy i innego zbrodniarza, jeżeli udało mu się w odpowiednim momencie zerwać choć jeden tylko całus, nawet pokryjomu, niby przypadkiem, nieobowiązująco. Ale panna Marta miała w sobie dużo drapieżności i odczuł to zaraz na sobie Sergjusz, nieopatrznie budząc w niej potrzebę odwetu.
Wchodzili właśnie na werandę. Marta puściła ramię gościa i, robiąc dworski ukłon, zaprezentowała Sergjusza, patrząc na niego z pod czarnych rzęs.
— Ladies! Gentlemen! Mam zaszczyt przedstawić wam słynnego „carobójcę“ — pana Sergjusza Wagina!
Na sali w tej samej chwili ustała głośna rozmowa, gdyż wchodzili nowi goście, więc głos panienki rozległ się donośnie. Zapadło milczenie i wszystkie oczy skierowały się na Wagina. Sergjusz najmniejszym ruchem nie zdradził zmieszania. Rozejrzał się spokojnie i wnet spostrzegł wlepione w siebie przerażone oczy Ludmiły. Zaśmiał się głośno i, chyląc się w niskim ukłonie, tym samym tonem odpowiedział:
— Ladies, gentlemen! Jestem Sergjusz Wagin, lecz bynajmniej, nie „carobójca“, tylko redaktor działu prasy zagranicznej w koncernie „Szun-Pao“.
Tam i sam rozległy się szepty:
— A przecież nieboszczyk rotmistrz twierdził...
Sergjusz, wciąż śmiejąc się wesoło, dodał:
— W sowieckiej Rosji chcieli mnie uwiecznić pomnikiem za domniemany zamach na cesarzową — i zrobiłbym może błyskotliwą karjerę, ale przybył do Moskwy prawdziwy organizator niedoszłej zbrodni i... musiałem wiać z Rosji! Obawiając się czegoś podobnego na brzegach Whangpu, wolę odrazu sprostować kursujące o mnie fałszywe pogłoski.
Zwracając się do Marty, spytał ją przekornie:
— Nieprawdaż, że straciłem odrazu cały urok tajemniczości w oczach pani i to tak dalece, że ominie mnie napewno filiżanka kawy z... keksem?
Marta, zmieszana i zbita z tropu, podbiegła do boya i sama podała gościowi kawę i tackę z pieczywem. Wagin zbliżył się do Ludmiły i stanął za jej krzesłem.
— Nienawidzę Marty! — szepnęła do niego.
— Pani i nienawiść? — spytał z lekkiem szyderstwem. — To dwa bieguny, niepogodzone nigdy antytezy!
Obejrzała się na niego, podniósłszy głowę i zlekka rumieniąc się, powiedziała cicho:
— Ach, prawda! Czarna mrówka... Jak mogła Marta pozwolić sobie na taki... nietakt?!
Chciała jeszcze coś dodać, lecz szedł już ku niej Miczurin, stanowczo za duży i za szeroki na wąską oszkloną werandkę, pełną kwiatów, bambusowych, lekkich mebelków i tanich bibelotów, imitujących arcydzieła starożytnej ceramiki i bronzownictwa chińskiego.
— Dobrze, że was widzę wreszcie! — zawołał, zwracając się do Wagina. — Muszę was poznajomić z bardzo ciekawym człowiekiem. Za czasów kadeckich znałem go trochę, gdyż kończył już wówczas korpus Paziów...
Z saloniku szedł ku nim niewysoki, prawie kwadratowy człowiek w nowym granatowym garniturze i z wstążeczką rosyjskiego krzyża walecznych w klapie tużurka. Skośne, wąskie oczy uśmiechały się życzliwie i chytrze zarazem. Okrągła, ogolona głowa, cienkie, czarne wąsy okalające górną wargę i żółtawa, straszliwie zeszpecona ospą twarz nie pozostawiały wątpliwości, że należały do Mongoła czystej krwi. Nieznajomy ukłonił się Ludmile i wyciągnął rękę do Wagina.
— Pozwoli pan, że się sam przedstawię! Jestem Sulejman Wali-chan Bukrejew, były dowódca pierwszego turkmeńskiego pułku jazdy...
Wagin uścisnął podaną mu dłoń i odpowiedział radosnym niemal głosem, gdyż sprawił mu przyjemność widok człowieka, który długo mieszkał w jego rodzinnem mieście.
— Doskonale przypominam sobie twarz pana pułkownika z czasów petersburskich! — zawołał serdecznie.
Wali-chan uśmiechnął się i zażartował:
— Trudno istotnie zapomnieć tak wybitnie... dziobatego oblicza!
— Poza tym, że tak powiem, „bezpłatnym dodatkiem“ posiada ono inne jeszcze cechy wybitności, które pozostają w pamięci! — odpowiedział Sergjusz z uprzejmym uśmiechem.
— Oddawna pragnąłem pana poznać — mówił Wali-chan. — Doktór Plen obiecał urządzić nasze spotkanie, lecz musiałem wyjechać, a potem przyszła ta nieszczęsna epidemja...
— Czy wiecie — wmieszał się do rozmowy Miczurin, — że pułkownik przyjechał do Szanchaju niezwykłą drogą — bo przez Turkiestan Chiński i Cobi...
— Jeżeli interesuje to państwa, opowiem pokrótce swoją Odyseję, chociaż, przyznaję, że jest ona blada wobec męczeńskiej włóczęgi, jaką zmuszona była odbyć zapewne większa część tu zebranych — mówił spokojnym głosem pułkownik, posuwając krzesełko do kanapki, gdzie siedziała Ludmiła.
W jadalni w tym samym czasie solenizant i pani Ostapowa podejmowali nigdy przedtem nie widzianych tu gości. Właśnie przyjechała z wiązanką czerwonych róż niejaka pani Katarzyna Simicz i przywiozła z sobą dwuch jegomościów o orlich nosach, ognistych, drapieżnych oczach i smagłych twarzach. Wygląd ich i nazwiska — Leopadze i Karszwili — świadczyły o gruzińskiem pochodzeniu tych smukłych, zdumiewająco cienkich w pasie, co chwila wybuchających głośnym, prawdziwie „końskim“ śmieciłem synów Kaukazu.
Pani Katarzyna, którą generałowa z miejsca poczęła nazywać „złocistą Katiuszą“, ponieważ zapłonęła odrazu niepojętą do niej sympatją, — malutka, bez zarzutu zbudowana kobietka, o bujnej koronie naturalnie złocistych włosów, wielkich, niebieskich oczach niewinnego dziecka i prześlicznej buzi — świeżej i różowej, okazała się światową, wesołą i dowcipną towarzyszką. Szczebiotała bez przerwy, przekomarzała się ze swymi, jak nazywała Gruzinów, „satelitami“, dowcipkowała i w międzyczasie wtrącała autobiograficzne szczególiki i żartobliwe informacje o sobie, Leopadzem i Karszwilim.
— W Chinach jesteśmy już od dwuch miesięcy, — gaworzyła milutko „złocista Katiusza“, — ale „satelici“, którym mój mąż — naczelny inżynier kolei syberyjskiej — oddał mię pod opiekę, zawieźli mnie do Tientsinu i ukrywali przed ludźmi. Obaj są odważnymi rotmistrzami z dzikiej dywizji wielkiego księcia Michała, ale głowy mają... (tu uczyniła rączką nieokreślony ruch w powietrzu)... do konnej jazdy. Byli przekonani, słowo daję, — że Tientsin jest stolicą Afryki i że mieszkają w niej... czerwonoskórzy Indjanie! Cha-cha-cha!
Leopadze, rycząc na całe gardło, usiłował coś powiedzieć, ale Katiusza zamachała na niego rączkami i tupnęła nóżką.
— Gogio, ani słówka, bo będzie skandal! — zawołała. — Czy pan znowu zapomniał o rozkazie: „jeżeli pan chcesz mówić ze mną, to przedewszystkiem — milczeć!“ Wreszcie postanowiliśmy zrobić wypad do Szanchaju... Juro Karszwili długo nie chciał się zgodzić, bo mu się podobało w Tientsinie... Mamy tam dansing. Nazywa się „Passava“... Nad ranem zapuszczają tam fjoletowe, grube draperje i wtedy w gęstym półzmroku tańczy sześć par... mulatek — (imaginez vous, madame, toutes nues!) — i chłopaków w białych frakach. C’est frissonnant, je vous assure... Tęsknię bardzo za swoim grubasem Maciejkiem... Nazywam zawsze męża — Maciejek-Dyrektor!... Właśnie w „Passavie“ Juro Karszwili założył swój obóz! Ani słowa, wschodni człowiecze! Dlatego nie chciał jechać do Szanchaju, ale ja i Gogio zmusiliśmy go wreszcie...
Pani Ostapowa przysłuchiwała się szczebiotowi Katiuszy z wylewnym uśmiechem, ale jednocześnie wpatrywała się w piękne brylantowe pierścienie na drobnych paluszkach nowej znajomej, dużą brylantową ze szmaragdami broszkę ażurowej roboty (zapewne — od Faberge? — kombinowała), butony w różowych uszkach, obfitość bransolet, co nie podobało się generałowej, bo spostrzegła wśród nich tanie i tandetne, choć dwie, czy trzy — drogie (czy aby to tylko prawdziwe kamienie? — mignęła jej podejrzliwa myśl), solidnej roboty dobrego jubilera. Zato toalecie pani Simiczowej — prostej i eleganckiej — nic zarzucić nie mogła. Kuta na cztery nogi właścicielka „Wołgi“ spostrzegła porozumiewawcze, bystre, jak błysk noża, spojrzenia roześmianych Gogia i Jura i drapieżne ogniki w ich rozmarzonych, ciemnych, jak agaty, oczach. Słowa Katiuszy pani Ostapowa przesiewała przez sito doświadczenia i krytycyzmu. Nie bardzo się przejęła tem, że „grubas Maciejek“ był dyrektorem kolei syberyjskiej. Marja Piotrowna tyle już spotykała na wygnaniu dyrektorów kolei syberyjskich, że można nimi było zamiast progów wymościć cały plant od Władywostoku do Uralu. Przyzwyczajona była oddawna, że byle inżynierek na emigracji mógł być jedynie „dyrektorem“ kolei, podporucznik z zapadłego garnizonu — conajmniej kapitanem gwardji, a siwobrody, hemoroidalny urzędniczyna powiatowy — wyłącznie gubernatorem. To też patrząc wprawnem okiem na Gruzinów, przekonana była, że chociaż istotnie były to chłopy „dzikie“, lecz nic wspólnego ze słynną „dziką dywizją“ nie miały. I tak to słuchając, przesiewając i rozumując szybko, trzeźwo i cynicznie, zatrzymała się wreszcie na dwu zajmujących ją pytaniach: skąd ta mała „złocista Katiusza“ ma takie brylanty i w jaki sposób mogła je zachować?
W pewnym momencie rzuciła niespodziewane pytanie:
— W jakim punkcie przekroczyli państwo granicę naszej nieszczęśliwej ojczyzny?
Widocznie pani Simicz nieraz już słyszała to zrozumiałe, a jednak podstępne pytanie, gdyż z całą swobodą znowu szczebiotać poczęła.
— Jak ty to śpiewasz, Juro? „Droga orla od wierchu do wierchu, długa i wysoka, aż zbiegnie w słoneczną nizinę Charloka“. Taka to była i nasza ucieczka, kochana pani generałowo! Przeszliśmy Tiań-Szań, przez Dżungarję, Mongolję i Czachar dojechaliśmy częściowo końmi, częściowo wielbłądami do Tafungfu. Pierwsza stacja kolejowa i — wreszcie „Europa” — Tientsin! Z takiemi „dżigitami“, jak moje satelity, można konno przez Ocean przejechać! Powiadam pani — żadnego wypadku... i, jak kochana generałowa zauważyła zapewne, ocaliłam wszystkie klejnoty — jedyne pamiątki (Wcale porządne pamiątki! — zgodziła się w duchu pani Ostapowa), jedyne po moim najdroższym Maciejku! Wszystko to zawdzięczam opiekunom i obrońcom mojej cnoty, mienia i życia, tym oto — Leopadze i Karszwili! Gdyby nie oni, gdyby nie oni... coby się ze mną stało?
Wydeklamowała to z patosem, a Gruzini w tak, zda się, niestosownym momencie ryknęli głośnym śmiechem.
— Hm... — miarkowała generałowa. — Coś w tem jest, ale co? Szczwane to, widać, lisy, no, ale i nie takich tu widziano... Obaczymy! Najważniejsze z tego wszystkiego, że mają pieniądze...
I zaczęła gorąco namawiać »Katiuszę«, żeby zamieszkała w „Wołdze“, gdzie będzie miała kulturalne, swojskie otoczenie i prawdziwie matczyną opiekę.
— Przecież, jeżeli chcecie państwo rozejrzeć się po Szanchaju, — kusiła, — to któż go wam lepiej sprezentuje niż mój wypróbowany przyjaciel — mecenas Lubicz i moja córka — Marta?! Panowie Leopadze i Karszwili znajdą też u nas przemiłe towarzystwo i spokój do pracy!
Gogio i Juro przy tych słowach zarżeli jak argamaki, a Katiusza zawołała, z trudem powstrzymując śmiech:
— A to dopiero droga pani utrafiła: Moje „dżigity“, i — spokój? Oni przez cztery miesiące podróży tak się zatruli spokojem, że teraz chcą szaleć!
— I to da się zrobić! — szła na wszystko właścicielka pensjonatu, zapomniawszy z kretesem pompatyczną formułę najwyższego tonu... „gdy byliśmy z mężem na przyjęciu dworakiem i t. d.“, — aby tylko nie stracić majętnych gości. — I to się urządzi! Mamy tu doświadczonych „guidów“ dziennych... i nocnych... Gdzie państwo stanęliście?
Pytanie to wywołało lekkie zamieszanie. Katiusza pochyliła złocistą główkę, usiłując otworzyć zacinającą się torebkę, Leopadze, udając, że nie słyszał pytania, nakładał sobie na talerzyk kawałek tortu i tylko Juro Karszwili, odchrząknąwszy, zaśmiał się chrapliwie i odpowiedział:
— Przyjechaliśmy dopiero wczoraj... i zatrzymaliśmy się czasowo u mego przyjaciela i ziomka... Księcia Bancza Eristowa... mieszka on... koło takiego dużego hotelu, jakżeż go tam?
— Palace? — poddała pani Ostapowa.
— Nie! — mruknął Gruzin.
— Astor? Kalee?...
— Nie! Jakie tam Kalee! Zupełnie inaczej...
— Burlington?
— Nie!... — opryskliwie już odpowiedział Juro, a w głosie jego zabrzmiał wyraźnie słowami nieujęty okrzyk: „Czego się mnie czepia ta baba, jak giez łba końskiego?“
— Jakiż to mógłby być jeszcze hotel... przyzwoity? — głowiła się pani Ostapowa. — Może, „Hotel des Colonies“?
— Tak! Ten! — odsapnął z ulgą Karszwili i z jakąś tęsknotą spojrzał na Gogio, który bez namysłu przełknął nagle ogromny kawałek tortu i wybałuszył oczy.
— Przyjechaliśmy taksówką, która czeka na nas... — wtrąciła pani Simicz. — Jutro, jeżeli pani pozwoli, wpadniemy obejrzeć pokoje.
— Ależ jak najchętniej! — ucieszyła się generałowa i skinęła na boya. — Poproś do mnie panienki!
Po przyjściu Marty nawiązała się nowa rozmowa. Ze zdwojoną werwą szczebiotała rozróżowiona Katiusza, co chwila pokładali się od śmiechu dżigity, rechocąc z bylejakicgo powodu i zmiatając torty, keksy i biszkopty. Do rozbawionego towarzystwa dołączali się coraz to inni goście, szczególnie ci, co pozostawali z Ostapowymi w najbliższych stosunkach. Przysiadł się też mecenas Lubicz, który jednak, po złożeniu mu powinszowań przez złotowłosą panią i Gruzinów, odszedł do gości w salonie. Gdy całe towarzystwo bawiło się w najlepsze, podniecane coraz bardziej „szampańską“ werwą i dowcipkami czarującej „pani dyrektorowej“, a generałowa w tajemnicy przed innymi gośćmi poczęstowała panów nalewką własnej roboty, na progu jadalnej sali stanęli Wagin z Wali-chanem. Rozmawiali z ożywieniem, nie zwracając uwagi na hałaśliwe towarzystwo, otaczające panią Simicz.
Nagle stał się wypadek, o którym długo potem opowiadano sobie na zebraniach w „Wołdze“. Gogio Leopadze, odrzuciwszy się na oparcie krzesła w wybuchu śmiechu, spostrzegł nagle okrągłą czaszkę i kwadratową figurę pułkownika i skamieniał. Ryczący śmiech jego urwał się w jednej chwili, twarz skurczyła mu się dziwnie i zmrużyły się oczy. Kopnął pod stołem Jura i oczami wskazał mu przed siebie. Karszwili obejrzał się błyskawicznie, zdradzając tym ruchem zawodową sprawność. W jednej chwili zorjentował się w sytuacji i zerwał się z krzesła.
— Dyrektorowo, chodźmy! — warknął przez zęby, marszcząc znacząco szerokie brwi.
Nie pytając o nic i nie wyrażając najmniejszego zdziwienia, pani Simicz podniosła się natychmiast z miękkiej kanapki i, chociaż uśmiechała się jeszcze, jednak cieniutka, prawie nieuchwytna zmarszczka przecięła ukośnie jej wypukłe, niewinnie pogodne czoło. Cała ta trójka zręcznym manewrem ustawiła się plecami do salonu i w pośpiechu zaczęła żegnać panią domu i jej gości, obiecując jutro wpaść do pensjonatu.
— Mój Boże! — utyskiwała generałowa. — Zrywacie się państwo tak nagle i pozbawiacie nas swego miłego towarzystwa...
— Nie mamy czasu! — dość ordynarnie odburknął Leopadze. — Późno już... Dyrektorowo, Juro — marsz!
Pani Ostapowa, chociaż zdumiona, a nawet zlekka przerażona, spostrzegła jednak, że obaj Gruzini, jak a komendę, włożyli ręce do kieszeni tużurków, a „złocista Katiusza“ trzymała przed sobą otwartą torebkę. W chwili, gdy byli już w sieni, Wali-chan obejrzał się i zdążył spostrzec wychodzących. Waginowi, stojącemu obok niego, zdawało się, że nowy znajomy oszalał. Pułkownik jednym skokiem był już przy drzwiach, ale powracający z sieni całym tłumem panowie z generałową i mecenasem na czele, zatarasowali mu drogę. W tej samej chwili z ulicy dobiegł turkot motoru odjeżdżającej pełnym gazem taksówki.
— To dziwne, to dziwne!... — mówił Wali-chan, uspokoiwszy się nieco. — Simicz ze swymi wspólnikami w domu pani generałowej? Jak dawno bywają oni u pani?
Zmieszana pani Ostapowa, zapominając tym razem o dystynkcji najwyższego poziomu, tupnęła nogą i wykrzyknęła zgrzytliwym głosem (ktoś z gości twierdził nawet, że „chamskim tonem przekupki“):
— Zwarjowaliście czy co? Do djabła, objaśnijcie wreszcie, co to wszystko znaczy?
Wali-chan zapalił papierosa i powtórzył pytanie.
— Jak dawno bywa pani Simicz z tymi Kaukazczykami w domu pani?
Odparła z niepokojem w głosie:
— Ależ widziałam ich dziś po raz pierwszy w życiu! Mówili nam, że przyjechali wczoraj, i, dowiedziawszy się od wspólnych znajomych o dzisiejszym five o‘clock‘u, chcieli mi złożyć wizytę...
— Hm... hm... Coby to mogło znaczyć! — mruczał pułkownik, mrużąc czarne, przenikliwe oczy. — Czy przypadkowo śród gości pani niema kogoś bardzo majętnego?
— Skądżeż znów — wzruszyła lekceważąco ramionami. — Sam pan chyba rozumie, że emigrancka publika to — bieda z nędzą...
— Tak... tak... — myślał na głos Wali-chan. — W takim razie mogę wypowiedzieć tylko jedno przypuszczenie i, zapewne, nie mylę się... Musieli prawdopodobnie przeczekać tu coś dla siebie niebezpiecznego... mówiąc krótko — zamierzali ukryć się w domu pani generałowej!
Zaśmiał się suchym, syczącym śmiechem i wrzucił papieros do popielniczki.
— Ależ na miłość boską, niech nam pułkownik powie wreszcie, co to za ludzie? — zawołała zaciekawiona Marta.
Wali-Chan spojrzał na nią badawczo i odpowiedział jednem słowem:
— Bandyci!
Wszyscy zaniemówili i pytająco wpatrywali się w dziobatą, zawziętą twarz Mongoła.
Wreszcie pułkownik zaczął opowiadać dość zwykłą w owych krwawych i chaotycznych czasach historję.
— Znam ostatni tylko okres karjery tej trójki — zaśmiał się chrapliwie. — Grasowało ich więcej, ale moi Mongołowie wywieszali resztę... Było to tak! Pani Katarzyna Simicz (nie jestem istotnie pewny, czy jest to jej prawdziwe nazwisko!) przybyła w towarzystwie kilku jeźdźców do obozu oficerów w Czuguczaku, a ponieważ wybuchły tam wkrótce różne epidemje, pełniła znakomicie czynności sanitarjuszki. Po pewnym czasie wyjechała bez pożegnania, cha-cha-cha, — zabierając ze sobą klejnoty żonom oficerskim. Z nią razem znikać poczęli jeden za drugim jej tajemniczy towarzysze... W parę miesięcy dopiero dowiedziano się, że Simicz ze swoją bandą grasuje pomiędzy Ubsa-nor i Kosogołem, mordując i rabując dążących tą drogą uciekinierów. Baron Ungern kazał ją schwytać i przekazać sądowi doraźnemu. Wtedy byłem jeszcze ze swoimi ludźmi u barona. Polecił mi zlikwidować tę szajkę bandycką... Udało mi się schwytać ośmiu jej członków. Znaleźliśmy przy nich zaszyte w kulbakach złoto i drogie kamienie na znaczną sumę. Jednak „Katiusza“ z dwoma jej towarzyszami umknęła nam... Rozstawione aż do granic Gobi pikiety nikogo nie zatrzymały... Mam wrażenie, że „złocista czarodziejka“, jak ją nazywano w Czuguczaku, gdzie przepadano za nią, ukryła się ze swymi drabami na terenie Syberji, gdzie my iść nie mogliśmy bez obawy natknięcia się na większe oddziały bolszewickie... Teraz, jak widzę, dotarli już tu... no, i, zapewne, nie siedzą z założonemi rękami!
Zaśmiał się jeszcze chrapliwiej i zapalił świeżego papierosa. Nagle podniósł głowę i, posłuchawszy chwilkę, mruknął:
— Wydało mi się, że posłyszałem echa strzałów rewolwerowych... Czyżby przepowiednia moja już się miała ziścić?
Nikt jednak nic nie słyszał, chociaż pułkownik miał słuszność. Przekonał się o tem nazajutrz Wagin, dowiedziawszy się od reporterów, że detektywi, wysłani z Charbinu i Tientsinu, wytropili bandę, złożoną z kobiety i dwóch Gruzinów, oddawna poszukiwanych przez policję. Ciążyła na nich zbrodnia ograbienia jubilerskiego sklepu pewnego Żyda angielskiego i zamordowanie kilku bogatych bywalców nocnego lokalu „Passava“, gdzie czarująca Rosjanka miała szalone powodzenie, jako fordanserka. Bandyci odstrzeliwali się policji, uciekając taksówką, lecz wkońcu zostali ujęci przez agentów-motocyklistów, ale dopiero potem, gdy jeden z Gruzinów został zabity, a główny herszt — kobieta, podająca się za arystokratkę i odmawiająca wymienienia swego głośnego „historycznego“ nazwiska, otrzymała ciężki postrzał w plecy. Niezwykle barwne i porywające szczegóły pościgu, strzelaniny i pochwycenia bandytów przeczytała też nazajutrz wieczorem pani Ostapowa w rosyjskiem pisemku, bezczelnie okradającem dzienniki angielskie, chociaż każdy jego artykuł miał pochodzić od „własnego korespondenta“. Dowiedziawszy się o epilogu karjery groźnej trójki, generałowa westchnęła ciężko i jeszcze raz zadała sobie pytanie:
— Dlaczego Katiusza nosiła obok drogich bransolet te tanie i brzydkie? To zupełnie nie pasowało do niej?
Potem zaczęła rozmyślać nad tem, czy Katiusza rzeczywiście była żoną inżyniera i czy ów grubasek „Maciejka-dyrektor“ istniał kiedykolwiek na ziemi? Wszystkie myśli i domysły swoje zakończyła drugiem i ostatniem z powodu Katiuszy, Leopadze i Karszwili westchnieniem, gdyż zrozumiała, że tak miłych, towarzyskich i bogatych klientów (oby tylko nie byli bandytami!) fortuna nigdy już jej nie ześle. Życie — niezmiernie trudne — wymagało od pani generałowej ciągłych wysiłków i kombinacyj, więc po tygodniu zapomniała już o złotowłosej pani i jej wesołych, beztroskich obrońcach i opiekunach, co to śpiewali o „wysokim i dalekim orlim locie“. Nie bardzo nawet przejęła się tem, gdy Marta opowiedziała jej, że w Szanchajskiem „Nowoje Wremia“ umieszczona została wiadomość o zgonie rannej bandytki w szpitalu więziennym.
Ale wszystkie sentymentalne wrażenia i filozoficzne myśli przyszły jej w kilka dni później, teraz zato, gdy słuchała Wali-Chana i obserwowała na twarzach gości wzruszenia różnego gatunku, pani Ostapowa zaniepokoiła się poważnie. W jej praktycznej głowie śmigały różne myśli:
— Tamten paskudny wypadek z fałszerzem banknotów, potem samobójstwo głodnej nauczycielki, którą wyrzuciłam (przecież miałam prawo!), bo mi za dwa miesiące nie zapłaciła za pokój, a teraz znów — ta zbójecka trójca w moim pensjonacie! Nie daj Boże, dowie się o tem policja i zechce mnie do sprawy wmieszać... Cała nadzieja, że Grégoire... ale co robić? Nowi goście pomyślą, że u mnie w domu bywają bandyci!...
Generałowa uciekła się do wynalezionej przez siebie i wypróbowanej taktyki. Spoważniała nagle, stała się niebywale dostojną i niedostępną i wycedziła przez zęby:
— Pewnego razu w Gatczynie, podczas „gardenparty“ u cesarzowej-wdowy, kamer-junkrowi, księciu Białozierskiemu przepadła złota cygarnica z brylantowym monogramem...
Czasy jednak i nastroje emigrantów, widać, gruntownie się zmieniły, czego jednak generałowa nie spostrzegła i nie zdyskontowała w sposób należyty. Nikomu już nie imponowała najświetniejsza bodaj przeszłość historyczna, gdyż stała się dla wszystkich przedpotopową bajką, ginącą w zamierzchłych epokach — bezpowrotnie minionych, trochę rzewnych, trochę cudacznych. Ci, którzy żyli jedynie wspomnieniami — odeszli już w zaświaty, tych zaś, co przetrwali okres fantastycznych nadziei, życie tak przetarło, przekuło i przenicowało, że, gdyby mieli czas i ochotę do porównań, nie poznaliby samych siebie. W szybkim, niezwykle szybkim tempie różnorodna walka o byt — to niewybredna, pierwotna, to znów zdradzająca niepospolite zdolności umysłowe, zdążyła już otrzeźwić wszystkich, zracjonalizować i wyrobić w nich własną dumę, swoistą etykę, nową etykietę, formalizm wygnańczy i ciągłą zmienną ideologję, niczem z jakąkolwiek tradycją nie związaną. To też goście generałowej nie słuchali nawet opowieści o jakimś tam kamer-junkrze z zapewne oddawna spalonego lub zamienionego na koszary pałacu gatczyńskiego; podzieliwszy się na grupy, rozstrząsali cały wypadek, dzielili się spostrzeżeniami i wrażeniami.
— Ach, ci kaukascy ludzie! — zawołał nagle jakiś młodzieniec, potrząsając zgrubiałemi rękami robotnika. — My — Rosjanie zgnietliśmy ich podczas powstania Szamila i nauczyliśmy siedzieć cicho po ich tam aułach górskich, ale teraz — nie czując już nad sobą pięści — wszędzie powracają do dawnego, wojowniczo-bandyckiego procederu.
Wali-chan ponad głowami otaczających go gości spojrzał na mówiącego i odezwał się suchym głosem:
— Słusznie! Tak zawsze bywa, kiedy się podbija naród i nic poza niewolą i przemocą nie daje mu się...
Nikt na to nie odpowiedział pułkownikowi. Teoretyczne kwestje nikogo już teraz nie obchodziły. Przed półrokicm jeszcze — ileż to rozlegało się w tym lokalu gorących słów, ile ścierało się przeciwnych zdań, jakie wypowiadano paradoksy i rzucano przepowiednie, a teraz? Teraz mówiono o giełdzie pracy, o zarobkach, o projektach związków zawodowych, o wewnętrznej polityce Chin, wpływającej tak lub inaczej na losy emigracji i na rynek wolnych rąk roboczych. Mówiono poważnie i niezmiernie praktycznie ujmowano każdy temat. To ludzie, wyzuci z wszelkich iluzyj i łzawego sentymentalizmu, rozważali najzawilsze zagadnienia, stanowiące o ich losie.
Wagin, przysłuchując się rozmowom rodaków, czuł głębokie zadowolenie i myśli swoje wypowiedział Ludmile i nie odstępującemu jej na krok Miczurinowi:
— Na dobre wyjdzie nam emigracja, a nawet z czasem i bolszewizm! Wyzbędziemy się nareszcie naszej mglistej psychiki, porzucimy szumną frazeologję, którą tak imponowaliśmy Zachodowi, ciągle szukającemu na wschodzie wartości prawdziwych i niezmiennych, drwić będziemy z naszego rosyjsko-słowiańskiego mesjanizmu „narodu, noszącego Boga w sercu“ i odmieciemy od siebie paraliżującą nas „kosmiczną tęsknotę“... Takie dzikusy, jak my, tyle włożyły na swoje barki obowiązków przed ludzkością całą, wszechświatem i Bogiem! Szaleństwo! Obłęd lub podstęp!
— Ale jakież to było piękne! — westchnęła Ludmiła. — Czuło się, że życie posiada treść, że opromieniają je potężne i wzniosłe ideały!
— Piękne to było, gdy pradziad pani miał dziesięć tysięcy niewolników-chłopów, mógł ich siec batogami dla rozrywki, karząc, jak mówiono wówczas — „po ojcowsku“, mógł, nie obawiając się sądu, zabić swego poddanego, sprzedać wieśniaka jednemu sąsiadowi, a jego żonę — drugiemu, no i w międzyczasie pomiędzy chłostą a handlem niewolnikami, pomyśleć chwilkę nad tem, co się stanie, gdy wszystkie „słowiańskie potoki“ wpadną do morza rosyjskiego i pomarzyć o tem, jak to pięknie nieść żagiew prawdziwej wolności (proszę wsłuchać się w ironję tego słowa!) zgniłemu w więzach cywilizacji Zachodowi! Ale przyszli ci niewolnicy, te chamy zbuntowane i, jak groszową świeczkę cerkiewną, zdmuchnęli „potężne i wzniosłe ideały“ pięknoduchów — szaleńców i ślepców!
— Czyżby przodkowie pana byli inni, niż cała szlachta rosyjska? — spytała Ludmiła, wpatrując się w ściemniałe nagle oczy Sergjusza.
— Tacy sami — naturalnie! — odparł. — Chłosta, pogarda dla bydlęcia ludzkiego, uznanie nad nimi prawa życia i śmierci, prawa „danego od Boga“, ale ja, któremu wypadło żyć w okresie wielkiej wojny i jeszcze większej rewolucji, już jestem inny!...
Spojrzenia ich skrzyżowały się i jakgdyby stopiły w jedną świetlistą smugę, co była, ni to droga, którą pomknęły nie ujęte w formę słów myśli, ni to nieprzerwany potok iskier elektrycznych, bijących z serca do serca, z mózgu do mózgu. Porozumieli się, zda się, bez słów, do dna prawdy i szczerości, aż oboje ogarnęło jakieś zmieszanie, jakiś lęk niepojęty. Jednocześnie spojrzeli na Miczurina. Lejtenant siedział ponury i zgnębiony. Poczuwszy na sobie ich spojrzenia, otrząsnął się ze swego nastroju i spytał Wagina:
— Cóż myślicie o naszych emigrantach? Nie dokończyliście zdania...
Sergjusz założył nogę na nogę i odpowiedział:
— Przepowiadam, że za dwa — trzy lata wszystko to mocną stopą stanie na gruncie szanchajskim! Tu nie wolno marzyć, tu działać trzeba i to — szybko, całą parą!
Miczurin westchnął i nagle zawstydził się tego odruchu.
— A to dopiero heca! — zawołał Wagin. — Wzdychający lejtenant, który ma takie potężne bary? Tegom to jeszcze nigdy nie spotykał!
Miczurin kiwał głową i milczał. Zapewne obmyślał odpowiedź. Wreszcie z dziwnie łagodnym i rozbrajającym uśmiechem powiedział:
— Wagin wie, panno Ludmiło, że ja temi oto łapskami nieraz działałem szybko i mocno... Upewniam was, mili moi przyjaciele, że przez kilka lat o niczem zgoła nie marzyłem... chyba o dobrym koniaku, popijając cuchnącą chińską okowitę, ale czasy zmieniają się a i ludzie wraz z nimi... bo oto lejtenant Miczurin... czuje gdzieś tu, głęboko (przy tych słowach z całej siły uderzył się w pierś)... czuje smutek... i żal do czegoś, czy do kogoś... że nie wolno mu już marzyć...
Znowu mimowoli oczy Wagina spotkały się ze źrenicami Ludmiły. Jakieś błyski, niby niewidzialne drobne istotki z malutkiemi pochodniami rozbiegły się po wszystkich zakątkach duszy, mózgu i serca, szukając czegoś pilnie i frasobliwie, i znalazły coś, widać, bo stłoczyły się w jeden świecący punkcik, a z niego wyjrzało kłopotliwe, ciążące im zrozumienie.
— O czemże pan marzy, lejtenancie? Może o Marcie, bo widziałam, że flirtowaliście ze sobą pod palmą, którą ona nazywa „Love‘s tree“? — spytała Ludmiła, nieszczerym śmiechem pokrywając swe zakłopotanie.
— Pani wie, że mówi to w tej chwili dla żartu, lub... Ale nie! Marzenie, panno Ludmiło, jest rzeczą tajemną, ukrytym skarbem. Jakżeż można wydobywać z siebie marzenia i raptem — na pierwsze zawołanie cisnąć je na ziemię, może nawet na poniewierkę i pośmiewisko... Moje marzenie jest tymczasem tylko dla mnie... i niech tam — w sercu tli się sobie cichutko, aż się rozpali... Zresztą, może tylko tlić się będzie...
— ...i zgaśnie! — dokończył ze śmiechem Wagin, ale umilkł odrazu, bo Miczurin dorzucił jakimś dziwnym głosem:
— Wraz z życiem...
Sergjusz poczuł na sobie wzrok Ludmiły, lecz nie podniósł na nią oczu. Ustalił już dziś jedną niepokojącą go, a zarazem dziwnie podniecającą okoliczność. Nie miał najmniejszej wątpliwości, że od dzisiejszej rozmowy na Bundzie stosunek Ludmiły do niego zmienił się w sposób stanowczy i gwałtowny. Wykrył też, że ich organizacja nerwowa pozwalała im porozumiewać się bez słów i wyczuwać wspólne nastroje. Nawet, gdy stał zdala od niej, rozmawiając z Wali-chanem i szyprem Bojcowem, odczuwał na sobie jej spojrzenie i podświadomie, chociaż jednocześnie sprawiało mu to przyjemność, usiłował przyłączyć jej myśl do toku własnych w tej chwili rozważań i wrażeń. Zdawało mu się, że mógł to osiągnąć. Gdyby byli po ostatnich słowach Miczurina, zrozumiałych dla nich obojga, spojrzeli na siebie, wyjaśniliby może odrazu kilka powstających przed nimi zagadnień; takie wyjaśnienie jednak wymagałoby szczerości bezwzględnej, ale (pytał siebie Wagin) czy ta szczerość nie byłaby bolesna i, być może, dla wszystkich trojga niewymownie ciężka? Czy nie powikłałaby ona stosunków wzajemnych i nie wniosła rozterki duchowej, tak bardzo szkodliwej w ich życiu codziennem, żądającem ciągłego wysiłku, niewidzialnych ofiar i spokoju? Nie patrząc więc na Ludmiłę, wspomniał, że musi umówić się o spotkanie z Wali-chanem, i — odszedł. Ludmiła spostrzegła jednak, że miał chód nieco ociężały i powolny. Przycisnęła na chwilę rękę do piersi i zwróciła spokojną już twarz do Miczurina, mówiąc:
— Pan nie skończył swego opowiadania o życiu doktora Plena! Co się z nim stało potem, gdy zbiegł wkońcu ze zbuntowanego krążownika?
Miczurin, przysunąwszy krzesło bliżej, głuchym głosem rozpoczął przerwane przez kogoś opowiadanie, lecz podeszła do niego pani Somowa i szepnęła:
— Musimy już iść, bo inaczej nie zdążę przyrządzić kolacji!
Przypomniawszy sobie wypadek z niezwykłymi gośćmi, zauważyła półgłosem:
— Kogo tylko nie wyrzucają fale na szanchajski brzeg! Strach pomyśleć z kim się można tu spotkać? Przywykliśmy już do fałszerzy, szulerów, szantażystów, ale żebyśmy mieli obcować ze zbójcami — to już wprost okropne!
Wzdrygnęła się, a tym samym ruchem odpowiedział jej natychmiast Miczurin i — chmura opadła mu na oczy i czoło.
— No — tak! Życie — to nie romans, jak się mówi w powieściach... — zauważył, patrząc w okno.
Nie odpowiedziały mu na to, więc chmurny i milczący pożegnał panią Ostapową, Martę i nowych znajomych.
Nie znalazłszy nigdzie Wagina, wyszli od Ostapowych. Ludmiła i lejtenant milczeli. Pani Somowa, wciąż jeszcze przejęta zajściem w pensjonacie, opowiadała z ożywieniem, że jedna ze znajomych pań spostrzegła w otwartej torebce bandytki rewolwer.
— A taka napozór filigranowa, elegancka, światowa osóbka!... — mówiła. — Coprawda chwilami miała dziwnie ciężkie, nieruchome spojrzenie, ale tylko chwilami... Wspaniała mogłaby być z niej aktorka!
Pani Somowa nie mogła się uspokoić i raz po raz powracała do wypadku w „Wołdze“, nie zwracając uwagi na zamyśloną córkę i zgnębionego Miczurina.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.