Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/313

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jednak, że miał chód nieco ociężały i powolny. Przycisnęła na chwilę rękę do piersi i zwróciła spokojną już twarz do Miczurina, mówiąc:
— Pan nie skończył swego opowiadania o życiu doktora Plena! Co się z nim stało potem, gdy zbiegł wkońcu ze zbuntowanego krążownika?
Miczurin, przysunąwszy krzesło bliżej, głuchym głosem rozpoczął przerwane przez kogoś opowiadanie, lecz podeszła do niego pani Somowa i szepnęła:
— Musimy już iść, bo inaczej nie zdążę przyrządzić kolacji!
Przypomniawszy sobie wypadek z niezwykłymi gośćmi, zauważyła półgłosem:
— Kogo tylko nie wyrzucają fale na szanchajski brzeg! Strach pomyśleć z kim się można tu spotkać? Przywykliśmy już do fałszerzy, szulerów, szantażystów, ale żebyśmy mieli obcować ze zbójcami — to już wprost okropne!
Wzdrygnęła się, a tym samym ruchem odpowiedział jej natychmiast Miczurin i — chmura opadła mu na oczy i czoło.
— No — tak! Życie — to nie romans, jak się mówi w powieściach... — zauważył, patrząc w okno.
Nie odpowiedziały mu na to, więc chmurny i milczący pożegnał panią Ostapową, Martę i nowych znajomych.
Nie znalazłszy nigdzie Wagina, wyszli od Ostapowych. Ludmiła i lejtenant milczeli. Pani Somowa, wciąż jeszcze przejęta zajściem w pensjonacie, opowiadała z ożywieniem, że jedna ze znajomych pań spostrzegła w otwartej torebce bandytki rewolwer.
— A taka napozór filigranowa, elegancka, światowa osóbka!... — mówiła. — Coprawda chwilami