Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/312

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sobie cichutko, aż się rozpali... Zresztą, może tylko tlić się będzie...
— ...i zgaśnie! — dokończył ze śmiechem Wagin, ale umilkł odrazu, bo Miczurin dorzucił jakimś dziwnym głosem:
— Wraz z życiem...
Sergjusz poczuł na sobie wzrok Ludmiły, lecz nie podniósł na nią oczu. Ustalił już dziś jedną niepokojącą go, a zarazem dziwnie podniecającą okoliczność. Nie miał najmniejszej wątpliwości, że od dzisiejszej rozmowy na Bundzie stosunek Ludmiły do niego zmienił się w sposób stanowczy i gwałtowny. Wykrył też, że ich organizacja nerwowa pozwalała im porozumiewać się bez słów i wyczuwać wspólne nastroje. Nawet, gdy stał zdala od niej, rozmawiając z Wali-chanem i szyprem Bojcowem, odczuwał na sobie jej spojrzenie i podświadomie, chociaż jednocześnie sprawiało mu to przyjemność, usiłował przyłączyć jej myśl do toku własnych w tej chwili rozważań i wrażeń. Zdawało mu się, że mógł to osiągnąć. Gdyby byli po ostatnich słowach Miczurina, zrozumiałych dla nich obojga, spojrzeli na siebie, wyjaśniliby może odrazu kilka powstających przed nimi zagadnień; takie wyjaśnienie jednak wymagałoby szczerości bezwzględnej, ale (pytał siebie Wagin) czy ta szczerość nie byłaby bolesna i, być może, dla wszystkich trojga niewymownie ciężka? Czy nie powikłałaby ona stosunków wzajemnych i nie wniosła rozterki duchowej, tak bardzo szkodliwej w ich życiu codziennem, żądającem ciągłego wysiłku, niewidzialnych ofiar i spokoju? Nie patrząc więc na Ludmiłę, wspomniał, że musi umówić się o spotkanie z Wali-chanem, i — odszedł. Ludmiła spostrzegła