Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/291

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

stać nowego gościa, nieco szyderczą, ale rozumną i przystojną twarz, jasne, śmiałe oczy, niedostępne jednak do „czytania z nich, jak w otwartej księdze“, małe, prężne dłonie i stopy Wagina, jego skromny, ale dobrze dopasowany szary garnitur, stonowaną z nim barwę krawatu i żółte trzewiki amerykańskie.
Powiedzenia Wagina wydały jej się szczere, proste i elegancko ułożone.
— Jeszcze bardziej... prawdziwiej dystyngowany niż Grégoire!
Pani generałowa w myśli oddawna już nazywała Lubicza po imieniu, czasami w chwili zrywającej się w niej tęsknoty — nawet spieszczając jego dość nieelastyczne, kanciaste imię, ale że i wtedy nie bardzo pasowało do jej nastroju, wolała wymawiać je z francuska. — Grégoire. Ta myśl, nagle błyskająca w kapitalnie praktycznej głowie generałowej, zmusiła ją do natychmiastowego czynu.
— Marto! Dziecko moje! — zwróciła się jakgdyby wzruszonym głosem do córki, przyglądającej się Waginowi z poza dużej, chińskiej wazy. — Chcę ci przedstawić pana Wagina! Niezmiernie wytworny „causcur“!
— Mama pani pochlebia mi!... — uśmiechnął się Sergjusz, ściskając rączkę panienki.
Marta zaśmiała się zalotnie, w wypróbowany już kilkakrotnie sposób, który niedawno prawie że usidlił chwiejnego docenta Bystriałowa, zanim nie skusiły go bolszewickie czerwońce.
— Czegośmy tylko nie robiły, żeby pana tu ściągnąć i oswoić — szepnęła, podchodząc bliżej i dotykając ramienia Sergjusza dość wybujałym biustem.