Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/310

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Czyżby przodkowie pana byli inni, niż cała szlachta rosyjska? — spytała Ludmiła, wpatrując się w ściemniałe nagle oczy Sergjusza.
— Tacy sami — naturalnie! — odparł. — Chłosta, pogarda dla bydlęcia ludzkiego, uznanie nad nimi prawa życia i śmierci, prawa „danego od Boga“, ale ja, któremu wypadło żyć w okresie wielkiej wojny i jeszcze większej rewolucji, już jestem inny!...
Spojrzenia ich skrzyżowały się i jakgdyby stopiły w jedną świetlistą smugę, co była, ni to droga, którą pomknęły nie ujęte w formę słów myśli, ni to nieprzerwany potok iskier elektrycznych, bijących z serca do serca, z mózgu do mózgu. Porozumieli się, zda się, bez słów, do dna prawdy i szczerości, aż oboje ogarnęło jakieś zmieszanie, jakiś lęk niepojęty. Jednocześnie spojrzeli na Miczurina. Lejtenant siedział ponury i znębiony. Poczuwszy na sobie ich spojrzenia, otrząsnął się ze swego nastroju i spytał Wagina:
— Cóż myślicie o naszych emigrantach? Nie dokończyliście zdania...
Sergjusz założył nogę na nogę i odpowiedział:
— Przepowiadam, że za dwa — trzy lata wszystko to mocną stopą stanie na gruncie szanchajskim! Tu nie wolno marzyć, tu działać trzeba i to — szybko, całą parą!
Miczurin westchnął i nagle zawstydził się tego odruchu.
— A to dopiero heca! — zawołał Wagin. — Wzdychający lejtenant, który ma takie potężne bary? Tegom to jeszcze nigdy nie spotykał!
Miczurin kiwał głową i milczał. Zapewne obmy-