Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/295

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ność widok człowieka, który długo mieszkał w jego rodzinnem mieście.
— Doskonale przypominam sobie twarz pana pułkownika z czasów petersburskich! — zawołał serdecznie.
Wali-chan uśmiechnął się i zażartował:
— Trudno istotnie zapomnieć tak wybitnie... dziobatego oblicza!
— Poza tym, że tak powiem, „bezpłatnym dodatkiem“ posiada ono inne jeszcze cechy wybitności, które pozostają w pamięci! — odpowiedział Sergjusz z uprzejmym uśmiechem.
— Oddawna pragnąłem pana poznać — mówił Wali-chan. — Doktór Plen obiecał urządzić nasze spotkanie, lecz musiałem wyjechać, a potem przyszła ta nieszczęsna epidemja...
— Czy wiecie — wmieszał się do rozmowy Miczurin, — że pułkownik przyjechał do Szanchaju niezwykłą drogą — bo przez Turkiestan Chiński i Cobi...
— Jeżeli interesuje to państwa, opowiem pokrótce swoją Odyseję, chociaż, przyznaję, że jest ona blada wobec męczeńskiej włóczęgi, jaką zmuszona była odbyć zapewne większa część tu zebranych — mówił spokojnym głosem pułkownik, posuwając krzesełko do kanapki, gdzie siedziała Ludmiła.
W jadalni w tym samym czasie solenizant i pani Ostapowa podejmowali nigdy przedtem nie widzianych tu gości. Właśnie przyjechała z wiązanką czerwonych róż niejaka pani Katarzyna Simicz i przywiozła z sobą dwuch jegomościów o orlich nosach, ognistych, drapieżnych oczach i smagłych twarzach. Wygląd ich i nazwiska — Leopadze