Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/308

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zaną. To też goście generałowej nie słuchali nawet opowieści o jakimś tam kamer-junkrze z zapewne oddawna spalonego lub zamienionego na koszary pałacu gatczyńskiego; podzieliwszy się na grupy, rozstrząsali cały wypadek, dzielili się spostrzeżeniami i wrażeniami.
— Ach, ci kaukascy ludzie! — zawołał nagle jakiś młodzieniec, potrząsając zgrubiałemi rękami robotnika. — My — Rosjanie zgnietliśmy ich podczas powstania Szamila i nauczyliśmy siedzieć cicho po ich tam aułach górskich, ale teraz — nie czując już nad sobą pięści — wszędzie powracają do dawnego, wojowniczo-bandyckiego procederu.
Wali-chan ponad głowami otaczających go gości spojrzał na mówiącego i odezwał się suchym głosem:
— Słusznie! Tak zawsze bywa, kiedy się podbija naród i nic poza niewolą i przemocą nie daje mu się...
Nikt na to nie odpowiedział pułkownikowi. Teoretyczne kwestje nikogo już teraz nie obchodziły. Przed półrokicm jeszcze — ileż to rozlegało się w tym lokalu gorących słów, ile ścierało się przeciwnych zdań, jakie wypowiadano paradoksy i rzucano przepowiednie, a teraz? Teraz mówiono o giełdzie pracy, o zarobkach, o projektach związków zawodowych, o wewnętrznej polityce Chin, wpływającej tak lub inaczej na losy emigracji i na rynek wolnych rąk roboczych. Mówiono poważnie i niezmiernie praktycznie ujmowano każdy temat. To ludzie, wyzuci z wszelkich iluzyj i łzawego sentymentalizmu, rozważali najzawilsze zagadnienia, stanowiące o ich losie.
Wagin, przysłuchując się rozmowom rodaków, czuł głębokie zadowolenie i myśli swoje wypowiedział