Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/302

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ruchem zawodową sprawność. W jednej chwili zorjentował się w sytuacji i zerwał się z krzesła.
— Dyrektorowo, chodźmy! — warknął przez zęby, marszcząc znacząco szerokie brwi.
Nie pytając o nic i nie wyrażając najmniejszego zdziwienia, pani Simicz podniosła się natychmiast z miękkiej kanapki i, chociaż uśmiechała się jeszcze, jednak cieniutka, prawie nieuchwytna zmarszczka przecięła ukośnie jej wypukłe, niewinnie pogodne czoło. Cała ta tróka zręcznym manewrem ustawiła się plecami do salonu i w pośpiechu zaczęła żegnać panią domu i jej gości, obiecując jutro wpaść do pensjonatu.
— Mój Boże! — utyskiwała generałowa. — Zrywacie się państwo tak nagle i pozbawiacie nas swego miłego towarzystwa...
— Nie mamy czasu! — dość ordynarnie odburknął Leopadze. — Późno już... Dyrektorowo, Juro — marsz!
Pani Ostapowa, chociaż zdumiona, a nawet zlekka przerażona, spostrzegła jednak, że obaj Gruzini, jak a komendę, włożyli ręce do kieszeni tużurków, a „złocista Katiusza“ trzymała przed sobą otwartą torebkę. W chwili, gdy byli już w sieni, Wali-chan obejrzał się i zdążył spostrzec wychodzących. Waginowi, stojącemu obok niego, zdawało się, że nowy znajomy oszalał. Pułkownik jednym skokiem był już przy drzwiach, ale powracający z sieni całym tłumem panowie z generałową i mecenasem na czele, zatarasowali mu drogę. W tej samej chwili z ulicy dobiegł turkot motoru odjeżdżającej pełnym gazem taksówki.
— To dziwne, to dziwne!... — mówił Wali-chan, uspokoiwszy się nieco. — Simicz ze swymi wspól-