Rozkosz (D’Annunzio, tłum. Ruffer, 1906)/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriele D’Annunzio
Tytuł Rozkosz
Wydawca Księgarnia Polska B. Połonieckiego
Data wyd. 1906
Druk Drukarnia Słowa Polskiego
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Józef Ruffer
Tytuł orygin. Il Piacere
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.

Marya Ferres pozostała zawsze wierną swemu dziewczęcemu zwyczajowi codziennego zapisywania w tajemnym Pamiętniku swych myśli, radości, smutków, marzeń, wzruszeń, dążeń, żalów, nadziei, wszystkich spraw swego wewnętrznego życia, wszystkich wypadków życia zewnętrznego, tworząc tak rodzaj Drogowskazu Duszy, który od czasu do czasu lubiła odczytywać dla kierowania się w przyszłej drodze i dla odszukiwania śladu rzeczy dawno umarłych.
Zmuszona przez stosunki do ustawicznego cofania i zamykania się w siebie samą, zawsze zamknięta w swojej czystości, niby w wieży z kości słoniowej, nieskalanej i niedostępnej, doznawała pociechy i umocnienia w tego rodzaju codziennej spowiedzi, zwierzanej białej stronicy tajemnej książki. Skarżyła się na swoje dolegliwości, oddawała się łzom, starała się przenikać zagadki swego serca, badała swe sumienie, umacniała się modlitwą, uspakajała się w rozmyślaniu, oddalała od siebie wszelką słabość i wszelkie czcze obrazy, zlecała ducha swego w ręce Pana. Wszystkie strony jaśniały jednem wspólnem światłem: Światłem Prawdy.
15 września 1886 (Schifanoja). — Jakże się czuję zmęczona! Podróż mnie trochę wyczerpała, a to nowe powietrze morza i wsi oszołomiło mnie trochę. Potrzebuję odpoczynku; i już mi się zdaje, że mam przedsmak dobroci snu i słodyczy obudzenia się jutro. Obudzę się w domu przyjaznym, w serdecznej gościnie u Franczeski w tej Schifanoji, która ma tak piękne róże i tak wielkie cyprysy; i obudzę się mając przed sobą kilka tygodni spokoju, dwadzieścia dni życia duchowego, może więcej. Jestem Franczesce bardzo wdzięczna za zaproszenie. Ujrzawszy ją znowu, ujrzałam siostrę. Ileż i jak głębokich zmian we mnie od czasu pięknych lat florenckich!
Franczeska, z powodu mych włosów, przypomniała dzisiaj namiętności i smutki owego czasu, i Carlottę Fiordelisi i Gabryelę Vanni i całą ową oddaloną historyę, która mi się teraz wydaje nie przeżytą, lecz przeczytaną w starej, zapomnianej książce lub widzianą we śnie. Włosy mi nie opadły, lecz opadło ze mnie wiele innych żywszych rzeczy. Tyle włosów na mojej głowie, tyle ździebeł boleści w mem przeznaczeniu.
Lecz czemuż mnie znowu ogarnia smutek? I czemu od czasu do czasu doznaje wstrząśnienia moja rezygnacya? To rzecz bezużyteczna narzekać nad grobem; a przeszłość jest jak grób, który nie zwraca nigdy swoich umarłych. Mój Boże, spraw, żebym sobie to wszystko przypomniała raz na zawsze!
Franczeska jest jeszcze młoda i zachowała jeszcze ową swoją piękną i żywą wesołość, która w kollegium wywierała tak osobliwy urok na moją nieco posępną duszę. Ona ma jedną wielką i rzadką cnotę: jest wesoła, lecz umie zrozumieć boleści drugich i umie je też uśmierzać swojem pełnem względów współczuciem. Ona jest, przede wszystkiem, kobietą z rozwiniętem życiem duchowem, kobietą z wysokim smakiem, doskonałą damą, przyjaciółką, która nie ciąży. Może trochę nazbyt lubuje się w dowcipach i ostrych docinkach, lecz jej strzały mają zawsze ostrze ze złota i są ciskane z wdziękiem nie do naśladowania. Pośród kobiet światowych, które poznałam, jest z pewnością najsubtelniejszą; a pośród przyjaciółek jest najukochańszą.
Synowie nie są do niej bardzo podobni, nie są ładni. Lecz dziewczynka, Muriella, jest bardzo miła; ma jasny uśmiech i oczy matki. Robiła wobec Delfiny honory pani domu z uprzejmością małej damy. Ona odziedziczy z pewnością „wielkie maniery“ matki.
Delfina zdaje się szczęśliwą. Zbadała już większą część ogrodu, doszła na dół aż do morza, przebiegła wszystkie schody; przyszła opowiedzieć mi wszystkie cuda, zadyszana, połykając słowa, z rodzajem oślepienia w oczach. Powtarzała często imię nowej przyjaciółki: Murielli. Ogromnie miłe imię, a jeszcze milsze staje się w jej ustach.
Śpi głęboko. Kiedy ma zamknięte oczy, rzęsy jej rzucają na górną część jej policzków długi, długi cień! Dziwił się ich długości kuzyn Franczeski i powtórzył jeden bardzo piękny wiersz Williama Szekspira z Burzy o rzęsach Mirandy.
Za wiele tu zapachu. Delfina przed zaśnięciem chciała, żebym jej zostawiła bukiet róż obok łóżka. Lecz teraz, kiedy śpi, wezmę go i wyniosę na lodżję, na powietrze.
Jestem zmęczona, a przecież napisałam trzy, czy cztery strony. Jestem śpiąca, a przecie chciałabym czuwać dalej, nie, żeby przedłużyć tę nieokreśloną tęsknotę duszy, unoszącej się w jakiejś, nie umiem powiedzieć, jakiej czułości, rozlanej zewnątrz mnie, wokoło mnie. Od tak dawna, od tak dawna nie odczuwałam choć drobiny życzliwości wokoło siebie.
Franczeska jest bardzo dobra i ja jestem jej bardzo wdzięczna.


∗             ∗

Wyniosłam na lodżję naczynie z różami; i zostałam tam kilka minut, by słuchać nocy, zatrzymana żalem stracenia w ślepocie snu godzin, które mijają pod tak pięknem niebem. Dziwny jest akord między głosem fontan a głosem morza. Cyprysy, stojące przedemną, zdawały się kolumnami niebios: gwiazdy błyszczały właśnie na ich wierzchołkach, zapalały je.
Czemu w nocy wonie mają w swych falach coś, co mówi, czemu mają znaczenie, mają mowę?
Nie, kwiaty nie śpią w nocy.

16 września. Rozkoszne popołudnie przeszło prawie całe na rozmowie z Franczeską, na lodżjach, na tarasach, w alejach, we wszystkich wolnych miejscach tej willi, która wydaje się zbudowaną przez jakiegoś księcia poetę, żeby zapomnieć o jakiejś trosce. Imię pałacu ferrarskiego odpowiada jej doskonale.
Franczeska dała mi przeczytać sonet hrabiego Sperelli, napisany na pergaminie: drobiazg bardzo subtelny. Ten Sperelli to rzadki i tęgi umysł. Dzisiaj, przy stole, powiedział dwie czy trzy prześliczne rzeczy. Jest rekonwalescentem po śmiertelnej ranie, otrzymanej w pojedynku w Rzymie, ubiegłego maja. Ma w swoich ruchach, w swoich słowach, w spojrzeniu ten rodzaj uprzejmego oddania się, które jest właściwe rekonwalescentom, tym, co uszli rąk śmierci. Musi być bardzo młody; lecz musiał żyć wiele i to życiem niespokojnem. Widać na nim ślady walki.
Prześliczny wieczór serdecznej rozmowy, serdecznej muzyki, po obiedzie. Ja mówiłam może za wiele, a przynajmniej: za gorąco. Lecz Franczeska słuchała mnie i towarzyszyła; a także hrabia Sperelli. Najwyższą rozkoszą w rozmowie niepospolitej jest właśnie czuć, że ten sam stopień gorąca ożywia wszystkie obecne umysły. Tylko wówczas nabierają słowa dźwięku szczerości i dają temu, który je wymawia i temu, który ich słucha, najwyższą rozkosz.
Kuzyn Franczeski jest w zakresie muzyki wyrafinowanym znawcą. Bardzo lubi mistrzów z XVII. wieku, a w szczególności pośród kompozytorów fortepianowych Domenika Scarlatti. Lecz jego najgorętszem ukochaniem jest Bach. Chopin mało mu się podoba; Beethoven zbyt go przejmuje do wnętrza i zbyt go zamąca. W muzyce kościelnej nie znachodzi równego Bachowi prócz Mozarta. Może — powiedział tak — w żadnej mszy głos nadprzyrodzony nie dochodzi do takiej religijności i do takiej okropnej mocy, do jakiej doszedł Mozart w Tuba mirum swojego Requiem. To nieprawda, że był greckim, platońskim, czystym poszukiwaczem wdzięku, piękności, pogody, ten, który miał tak głębokie uczucie nadprzyrodzoności w muzycznem odtworzeniu komturowego widziadła i, który tworząc Don Juana i Donnę Annę, umiał doprowadzić tak daleko analizę wewnętrznego życia...
Mówił te i inne słowa, z osobliwym akcentem, który mają w rozmowach o sztuce ludzie, co są zawsze zajęci poszukiwaniem rzeczy wzniosłych i trudnych.
Potem, słuchając mnie, miał dziwny wyraz, jakby zdumienia i czasami zaniepokojenia. Ja zwracałam się oczami prawie zawsze do Franczeski; a mimo to czułam jego oczy wpite we mnie z uporczywością, która mnie przygnębiała, lecz nie obrażała. On musi być jeszcze chory, bezsilny, w niewoli swej wrażliwości. Zapytał mnie w końcu: — Czy pani śpiewa? — w ten sam sposób jakby zapytał: — Czy mnie pani kocha?
Zaśpiewałam aryę Paisiella i drugą Salieri’ego. Grałam trochę z siedemnastego wieku. Miałam głos ciepły i szczęśliwą rękę.
On mi nie wyraził żadnej pochwały. Trwał w milczeniu. Czemu?
Delfina spała już tu, na górze. Kiedym weszła na górę, żeby ją zobaczyć, znalazłam ją śpiącą lecz z wilgotnemi rzęsami, jak gdyby była płakała. Biedne kochanie. Dorothy powiedziała mi, że mój głos dochodził wyraźnie aż tu, że Delfina zbudziła się z pierwszego snu, że zaczęła łkać i chciała zejść.
Zawsze, kiedy ja śpiewam, ona płacze.
Teraz śpi; lecz od czasu do czasu oddech jej staje się żywszy, podobny do gorącego łkania i napełnia mój własny oddech nieokreśloną troską, prawie potrzebą odpowiedzenia temu nieświadomemu łkaniu, temu cierpieniu, które się nie ukoiło we śnie. Biedne kochanie!
Kto to gra, na dole, na fortepianie? Ktoś gra, przyciszając sordynką, gawot Ludwika Rameau, gawot pełen czarownej melancholii, ten sam, który ja przedtem grałam. Kto to może być? Franczeska weszła na górę wraz ze mną; jest późno.
Wychyliłam się przez balkon. Salon przy westybulu jest ciemny; świeci się tylko w sąsiednim pokoju, gdzie Markiz i Manuel grają jeszcze.
Gawot ustał. Ktoś zstępuje schodami do ogrodu.
Mój Boże, czemum taka uważna, tak czujna, tak ciekawa? Czemu te hałasy tej nocy tak mnie poruszają aż do wnętrza?
Delfina budzi się, woła mnie.

17 września. Dziś rano odjechał Manuel. Odprowadziliśmy go aż do stacyi Rovigliano. Około dziesiątego września powróci, by mnie zabrać; i pojedziemy do Sijeny, do mojej matki. Ja i Delfina zostaniemy w Sijenie prawdopodobnie aż do nowego roku: dwa lub trzy miesiące. Zobaczę znowu Lodżję Papieża i Fonte Gaia i mój piękny biały i czarny Dom, to ukochane mieszkanie Najświętszej Panny Wniebowziętej, gdzie jedna część mojej duszy jeszcze się modli, obok kaplicy Chigi, w miejscu, które zna dobrze moje kolana.
Mam zawsze w pamięci jasny obraz tego miejsca; i kiedy wrócę, uklęknę dokładnie wtem miejscu, gdzie zwyczajnie, całkiem dokładnie, pewniej, niż gdyby tam zostały dwa głębokie wdrążenia. I odnajdę tę część mojej duszy modlącą się jeszcze, pod lazurowym sklepem, zasianym gwiazdami, odbijającym się w marmurze, jak nocne niebo w spokojnej wodzie.
Nic z pewnością nie zmieniło się. W kosztownej kaplicy, pełnej drgającego mroku, ciemności ożywionej refleksami błyszczących kamieni, płonęły lampy; i zdawało się, że całe światło skupia się w małym kręgu oliwy, z której żył płomyk, jak w błyszczącym topazie. Zwolna, zwolna, pod moim natężonym wzrokiem postacie marmurowe nabierały bladości mniej zimnej, prawiebym rzekła: ciepła kości słoniowej; zwolna, zwolna wnikało w marmur blade życie niebiańskich istot i w marmurowych kształtach zaczęła się rozlewać niepewna przejrzystość anielskiego ciała.
Jakże gorąca i bezpośrednia była moja modlitwa! Kiedym czytała Filoteę św. Franciszka, zdawało mi się, że te słowa spadają na me serce jak łzy miodu, jak krople mleka. Kiedym oddawała się rozmyślaniu, zdało mi się, że idę przez tajemne drogi duszy jak przez ogród rozkoszy, gdzie słowiki śpiewają na kwitnących drzewach, a gołąbki gruchają na brzegu strumyków Bożej Łaski. Nabożeństwo wlewało we mnie pokój pełen świeżości i woni, otwierało mi w duszy święte wiosny Fiorettów, wieńczyło mnie mistycznemi różami i nadprzyrodzonemi liliami. I w mojej starej Sijenie, w starem mieście Dziewicy słyszałam ponad wszystkimi głosami wołania dzwonów.

18 września. Godzina bezkońcej tortury. Zdaje mi się, że jestem skazana na zbieranie po kawałeczku, sklejanie, łączenie, układanie w całość ułamków snu, którego jedna część ma się nieokreślenie sprawdzić zewnątrz mnie, a druga niewyraźnie się rusza na dnie mego serca. I męczę się, i męczę się, nie mogąc go odtworzyć ni złożyć zupełnie.

19 września. Nowa tortura. Ktoś mi śpiewał, bardzo dawno temu; i nie skończył swej pieśni. Ktoś mi śpiewa teraz, podejmując ową pieśń w miejscu przerwanem; lecz od dawna zapomniałam, jaki jest początek. I niespokojna dusza, starając się przypomnieć go, żeby powiązać z dalszym ciągiem, wikła się; i nie znajduje dawnych tonów, ni się raduje nowymi.

20 września. Dziś, po śniadaniu, zaprosił Andrzej Sperelli mnie i Franczeskę, żebyśmy poszły do jego mieszkania obejrzeć rysunki, które mu przyszły wczoraj z Rzymu.
Można rzec, że jakaś cała sztuka przeszła dziś przed naszemi oczyma, jakaś cała sztuka przestudyowana i zanalizowana ołówkiem rysownika. Doznałam jednej z najbardziej podniosłych przyjemności swego życia.
Te rysunki są ręki Sperellego. Są to jego studya, jego szkice, jego notatki, jego wspomnienia zebrane tu i tam we wszystkich galeryach Europy; są, że tak powiem, jego brewiarzem, cudownym brewiarzem, w którym każdy dawny mistrz ma swoją świetną stronicę, stronicę, na której są krótko zebrane szczególne właściwości, zanotowane piękności dzieł najwyższych i najoryginalniejszych, gdzie jest wyrażone punctum saliens całej jego twórczości. Przebiegając ten długi zbiór, nietylko wyrobiłam sobie dokładne pojęcie o różnych szkołach, o różnych ruchach, o różnych prądach, o różnych wpływach, pod którymi rozwija się Malarstwo w danej okolicy; lecz wniknęłam w samą głąb ducha, w samą istotną treść sztuki każdego poszczególnego malarza. Jakże teraz głęboko rozumiem, na przykład wiek XIV. i XV. Treczentystów i Kwatroczentystów, prostych, szlachetnych, wielkich Prymitywnych!
Rysunki są przechowane w okładkach z wycinanej skóry z okuciami i klamrami ze srebra, naśladującym okucia i klamry mszalne. Różnorodność techniki jest niezrównana. Niektóre rysunki z Rembrandta są wykonane na pewnym rodzaju papieru nieco czerwonawego, rozjaśnionego sangwiną, podkolorowanego sepią; a światła są wydobyte białą temperą. Niektóre inne rysunki, z mistrzów flamandzkich, są wykonane na papierze szorstkim, bardzo podobnym do papieru przygotowanego pod farby olejne, na których akwarela sepią nabiera charakteru szkiców sfaltem. Inne są robione ołówkiem czerwonym, czarnym, trzema ołówkami z kilku dotknięciami pastelą, akwarelowane sepią na rysunku piórkiem, rysunki tuszem chińskim na białym papierze, na papierze żółtym, na szarym. Czasami zdaje się, że ołówek czerwony zawiera purpurę; ołówek czarny ma coś z aksamitu; sepia jest ciepła, czerwonawa, żółtawa, subtelnej barwy szyldkretu.
Wszystkie te szczegóły mam od rysownika; doznaję osobliwej rozkoszy, przypominając je, pisząc je; zdaje mi się, żem pijana sztuką; mam mózg pełny tysięcy linii, tysięcy postaci; a w środku zwartego tłumu widzę przecie wciąż kobiety Prymitywnych, niezapominalne głosy Świętych i Przeczystych, tych, które uśmiechały się do mego pobożnego dzieciństwa, w starej Sijenie, z fresków Taddea i Simona.
Żadne szczytne dzieło sztuki chociażby bardziej rozwiniętej i bardziej wyrafinowanej, nie zostawia w duszy wrażenia tak silnego, tak trwałego, tak upartego. Te długie ciała, smukłe jak łodygi lilji; te szyje subtelne i wygięte; te czoła wypukłe i wystające; te usta pełne cierpienia i wymowy; te ręce (o Memlingu!) wydłużone, woskowe, przejrzyste jak opłatek, pełniejsze wyrazu od jakiegokolwiek innego rysu; i te włosy czerwone, niby miedź, świecące jak złoto, żółte jak miód, prawie jeden od drugiego oddzielony świętą cierpliwością pendzla; i wszystkie te ruchy szlachetne i majestatyczne czy to w odbieraniu kwiatu od anioła, czy w układaniu palców na otwartej księdze, czy w nachylaniu się ku dzieciątku, czy w podtrzymywaniu za kolana Jezusowego ciała, czy w błogosławieniu lub konaniu albo wstępowaniu do Raju, wszystkie te czyste, szczere i głębokie rzeczy wzruszają i rozczulają ducha aż do głębi; i wrażają się w pamięć na zawsze, jak widok smutku człowieczego, spostrzeganego w rzeczywistości życia, w rzeczywistości śmierci.
Jedna po drugiej przechodziły dziś poprzed naszymi oczami kobiety Prymitywnych. Ja i Franczeska siedziałyśmy na niskiej otomanie, a przed nami stał szeroki stolik, a na nim spoczywała skórzana teka z rysunkami, które rysownik, siedzący naprzeciw nas, odwracał powoli i tłómaczył. Za każdym razem widziałam jego rękę, jak brała kartkę i kładła ją z osobliwą delikatnością na drugiej stronie teki. Czemu czułam za każdym razem w swem wnętrzu początek dreszczu, jakgdyby ta ręka miała mnie dotknąć?
W pewnej chwili, może czując się niewygodnie na krześle, ukląkł na dywanie i odwracał kartki dalej. Mówiąc, zwracał się prawie do mnie; i nie miał wyrazu nauczającego lecz rozprawiającego z równą znawczynią; a we mnie na dnie budziło się lekkie uczucie zadowolenia zmieszanego z wdzięcznością. Kiedym wydawała okrzyk zadziwienia, on patrzył na mnie z uśmiechem, który widzę jeszcze, a którego nie umiem określić. Dwa czy trzy razy oparła Franczeska z poufałością swe ramię na jego barkach, nie zważając na to. Widząc głowę pierworodnego z Mojżesza, wziętą z fresku Sandra Boticellego w Kaplicy Sykstyńskiej, rzekła: — Ma coś z twego wyglądu, kiedy jesteś melancholijny. Widząc głowę archanioła Michała, która jest fragmentem Madonny Perugina w Pawii, rzekła: — Podobny do Julji Atoceto; prawda? — On nie odpowiedział; i odwrócił kartkę z mniejszą powolnością. Wówczas ona dodała, śmiejąc się: Precz stąd obrazy grzechu!
Czy ta Julia Moceta jest może kobietą, którą on kochał niegdyś? Po odwróceniu kartki uczułam niezrozumiałą żądzę zobaczenia znowu archanioła Michała, i przyjrzenia się mu z większą uwagą. Czy to była tylko ciekawość?
Nie wiem. Nie mam odwagi w tajemnicy wglądnąć w siebie; wolę ociągać się oszukując siebie samą; nie myślę, czy prędzej lub później wszystkie moje niepewne włości popadną w moc Nieprzyjaciela; nie mam odwagi stanąć do walki; jestem małoduszna.
Na teraz godzina jest słodka. Mam silnie rozbudzoną wyobraźnię, jakgdybym była wypiła wiele filiżanek mocnej herbaty. Nie mam wcale ochoty iść spać. Noc jest ogromnie ciepła, jak w sierpniu; niebo jest jasne lecz przesłonięte, podobne do tkaniny wyszytej perłami; morze oddycha powoli, przyciszone, lecz wodotryski wypełniają pauzy. Ciągnie mnie na lodżję. Śnijmy trochę! Jakie sny?
Prześladują mnie oczy Przenajświętszych i Świętych. Widzę jeszcze te głębokie, długie, wąskie oczy, z opuszczonymi powiekami, z pod których patrzą spojrzeniem czarującem, łagodnem jak spojrzenie gołębicy, nieco przebiegle jak wężowe. „Bądź prosty jako gołębica, a mądry jak wąż“ rzekł Jezus Chrystus..
Bądź mądra. Pomódl się, połóż się i śpij.

21 września. — Biada mi! tedy trzeba wciąż na nowo zaczynać ciężkie dzieło, wdrapywać się znowu na zajęte strome urwisko, zdobywać odnowa zdobytą raz ziemię, znowu przewalczyć zwyciężoną walkę!

22 września. — Dał mi książkę swoich poezyi, „Bajkę Hermafrodyty“, dwudziesty pierwszy z dwustu pięciu jedynych egzemplarzy, wytłoczonych na pergaminie, z dwoma odbitkami naczółka avant lettre.
Jest to osobliwe dzieło, w którem się zawiera tajemnicza i głęboka myśl, chociaż pierwiastek muzyczny przeważa, porywając duszę niesłychanym czarem dźwięków i osłaniając myśli, co przebłyskują, jak miał złota i dyamentów w błyszczącej rzece.
Chóry Centaurów, Syren i Sfinksów sprawiają nieokreślne wzruszenie, budzą w uchu i w duszy niepokój i niezaspokojoną ciekawość, wszystko wywołane ustawicznem przeciwieństwem dwojakiego uczucia natury człowieczej i natury zwierzęcej. Lecz z jakąż czystością i jak widzialnie zarysowuje się idealny kształt Androginy pośród wzburzonych chórów potwornych! Żadna muzyka tak mnie nie upoiła, jak ten poemat i żaden posąg nie dał mi bardziej zestrojonego wrażenia piękności. Niektóre wiersze prześladują mnie bez ustanku i będą mnie może bardzo długo ścigały; tak są pełne napięcia.


∗             ∗

On mi zdobywa umysł i duszę, codzień więcej, co godziny więcej, bez ustanku, wbrew mojej woli, wbrew mojemu oporowi. Jego słowa, jego spojrzenia, jego gesty, jego najmniejsze poruszenia wnikają w moje serce.

22 września. Kiedy mówimy ze sobą, czuję czasami, że jego głos jest jakby echem mojej duszy.
Czasami zdarza się, że jakiś nagły urok, jakiś ślepy pociąg, jakaś bezrozumna gwałtowność prze mnie do wypowiedzenia zwrotu, słowa, któreby mogło odsłonić moją słabość. Ocalam się cudem; i wówczas następuje chwila milczenia, w którem czuję straszliwe drżenie wewnętrzne. Jeżeli podejmuje na nowo rozmowę, mówię jakąś rzecz wesołą i małoznaczną lekkim tonem; lecz mi się zdaje, że płomień przechodzi popod skórę mej twarzy, prawie zaczynam się rumienić. Gdyby skorzystał z tej chwili i spojrzał na mnie stanowczo, byłabym zgubiona.


∗             ∗

Grałam bardzo wiele muzyki Sebastyana Bacha i Roberta Schumanna. On siedział, jak owego wieczora, po mojej prawej ręce, trochę z tyłu na skórzanym fotelu. Od czasu do czasu, przy końcu każdej rzeczy, wstawał i, pochylony nad moimi barkami, kartkował książkę, by mi wskazać jakąś inną Fugę, jakieś inne Intermezzo, inne Improvviso. Potem siadał znowu; i słuchał, bez ruchu, głęboko zamyślony, z oczyma wpatrzonymi we mnie, tak, żem czuła jego obecność.
Czy rozumiał, ile ze mnie, z moich myśli, z mojego smutku, z mojej wewnętrznej istoty wnikało w muzykę drugich?


∗             ∗

„Muzyka, — złoty klucz, co otwiera fontannę łez, z której dusza pije, aż się zapamięta; przesłodki grób wszystkich leków, gdzie ich matka, Niespokojność, podobna do śpiącej dziewczynki, leży uśpiona wśród kwiatów...“ Shelley.


∗             ∗

Noc jest groźna. Gorący i wilgotny wiatr wieje w ogrodzie; i przytłumiony huk przedłuża się w ciemności, potem gaśnie, potem zaczyna jeszcze głośniej. Wierzchołki cyprysów chwieją się pod niebem prawie czarnem, na którem gwiazdy zdają się półwygasłe. Pas chmur przepływa poprzez niebo z jednego widnokręgu na drugi, poszarpany, złowrogi, czarniejszy od nieba, podobny do tragicznych włosów Meduzy. Morze w ciemności jest niewidoczne; lecz łka, jak niezmierzony, nieukojony, samotny ból.
Co znaczy to przerażenie? Zdaje mi się, że noc przestrzega mnie przed zbliżającem się nieszczęściem i, że przestrodze odpowiada na dnie mej duszy nieokreślona skrucha. Preludyum Sebastyana Bacha jeszcze mnie prześladuje; mięsza się w mojej duszy z szumem wiatru i ze łkaniem morza.
Czy przedtem nie płakało coś ze mnie w tej muzyce?
Coś płakało, wzdychało, wzywało Boga, prosiło przebaczenia, błagało pomocy, modliło się modlitwą, która wstępowała w niebo jak płomień. Wołało i było słuchane, modliło się i zostało wysłuchane; odebrało światłość z góry, wydawało okrzyki radości, wreszcie objęło Prawdę i Pokój i odpoczęło w łasce Pana.


∗             ∗

Moja córka zawsze mnie umacnia; i leczy mnie z wszelkiej gorączki, jak boski balsam.
Śpi, w cieniu rozjaśnionym przez lampę, łagodną, jak księżyc. Jej twarz biała świeżą białością białej róży, prawie tonie w mnóstwie ciemnych włosów. Wydaje się, że subtelna tkanka jej powiek zaledwie zdoła ukryć w sobie świecące oczy. Schylam się nad nią, patrzę na nią; i wszystkie głosy nocy gasną dla mnie; i tylko rytmiczny oddech jej życia odmierza dla mnie milczenie.
Ona czuje blizkość matki. Podnosi jedno ramię i opuszcza je; uśmiecha się ustami, które się rozwierają jak kwiat, rodzący perły; i na chwilę pośród rzęs zjawia się blask, podobny do wilgotnego, srebrzystego blasku asfodelowego miąższu. Im dłużej ją oglądam, tem bardziej staje się w moich oczach istotą niecielesną, istotą utworzoną z pierwiastka as dreams are made on.
Czemu, żeby dać wyraz jej piękności i jej duchowości, powstają samorzutnie w mej pamięci obrazy i słowa Williama Shakespeare’a, tego potężnego, dzikiego, okrutnego poety, który ma tak miodopłynne usta?
Ona wyrośnie, wykarmiona i otoczona płomieniem mojej miłości, mojej wielkiej jedynej miłości...
Och Desdemono, Ofelio, Kordelio, Julio! Och Tytanio! Och Mirando!

24 września. — Nie mogę powziąć żadnego postanowienia, nie mogę ułożyć żadnego przedsięwzięcia. Oddaję się trochę temu najnowszemu uczuciu, zamykając uszy na mądre napomnienia ze strony sumienia, z drżącą odwagą tego, co, żeby zerwać fiołki, waży się na brzeg przepaści, huczącej zachłannym strumieniem.
On nie dowie się niczego z moich ust; ja niczego nie dowiem się z ust jego. Dusze będą razem wstępowały, przez krótki czas, na wzgórza Ideału, wypiją kilka łyków z wieczystych źródeł; potem każda podejmie swoją drogę, z większem zaufaniem, z mniejszem pragnieniem.


∗             ∗

Jaki dziś popołudniu spokój w powietrzu! Morze ma barwę niebieskawo mleczną opalu, szkła z Murano; a tu i ówdzie jest, jak kryształ, przyćmiony oddechem.


∗             ∗

Czytam Percy Shelley’a, poetę, którego on kocha, boskiego Ariela, który żywi się światłem i mówi językiem Duchów. Noc. Następująca allegorya staje przedemną całkiem wyraźna.
„Brama z ciemnego dyjamentu, sklepienie olbrzymie i zwietrzałe otwiera się na wielkiej drodze życia, którą idziemy wszyscy. Wokoło burzy się wieczysta wojna cieniów, podobnych do niespokojnych chmur, które się tłoczą nad przepaścią jakiejś stromej góry, gubiącej się wśród zawieruchy wysokiego nieba. I wielu idzie beztroskim krokiem poprzed tą bramą, nie wiedząc, że cień wstępuje w ślady każdego przechodnia aż do miejsca, w którem umarli oczekują w spokoju swego nowego towarzysza. Inni jednak, poruszeni bardziej zaciekawiającą myślą, przystają i patrzą. Jest ich niewiele; i oni też mało się dowiadują, ot tylko, że cienie im towarzyszą, dokądkolwiek idą“.
Poza mną, tak blizko, że prawie mnie dotyka, jest Cień. Czuję go, że patrzy na mnie; tak samo jak wczoraj, grając, czułam jego wzrok, nie widząc go.

25 września. — Mój Boże! Mój Boże!
Kiedy mnie zawołał tym głosem, tem drżeniem, myślałam, że mi serce pęknie w piersi i, żem blizka zemdlenia. — Pani nie będzie nigdy wiedziała — tak powiedział — pani nie będzie nigdy wiedziała, jak bardzo moja dusza należy do pani.
Byliśmy w alei fontan. Ja słuchałam wód. Nic więcej nie widziałam; nic więcej nie słyszałam; wydało mi się, że wszystkie rzeczy się oddalają, że ziemia się zapada i że wraz z nimi ginie moje życie. Uczyniłam nadludzki wysiłek; i przyszło mi na myśl imię Delfiny, i naszedł mnie gwałtowny poryw biedź do niej, uciec, ratować się. Trzy razy wykrzyknęłam to imię. W przerwach serce moje nie biło, puls mój nie tętnił, z ust moich nie wychodził oddech...

26 września. Czy to prawda? Czy to nie jest złudzenie mojego zabłąkanego umysłu? Lecz czemuż wczorajsza godzina wydaje mi się tak daleką, tak nierzeczywistą.
On mówił znowu, długo, stojąc obok mnie, podczas gdy ja szłam popod drzewami, jak we śnie. Pod jakimi drzewami? Było to tak, jakbym szła tajemnymi drogami mojej duszy, pośród kwiatów zrodzonych z mej duszy, słuchając słów jakiegoś niewidzialnego Ducha, który kiedyś żywił się moją duszą.
Słyszę jeszcze słodkie i straszne słowa.
Mówił: — Zrzekłbym się wszystkich obietnic życia za mały kącik serca pani...
Mówił: —... poza światem, zupełnie zapamiętanym w istocie pani, na zawsze, aż do śmierci...
Mówił: — Współczucie, któreby mnie spotkało ze strony pani, byłoby mi droższe od namiętności każdej innej...
— Sama obecność pani wystarczała, żeby mnie upoić. Czułem, jak spływała w me żyły, niby krew, i wnikała w mego ducha, jak nadludzkie uczucie...

27 września. — Kiedy, na krańcu lasku, zerwał ten kwiat i mnie go podał, czyż nie nazwałam go Życiem mojego życia?
Kiedyśmy wracali aleją fontann, przed ową fontanną, gdzie zaczął mówić, czyż nie nazwałam go Życiem mojego życia?
Kiedy zdjął girlandę z Hermy i oddał ją mojej córce, czyż mi nie dał do zrozumienia, że Pani wysławiana w jego wierszach już upadła, i, że ja jedna, ja jedyna jestem jego nadzieją? A ja, czyż nie nazwałam go Życiem mojego życia?

28 września. — Jakże się długo ociągało skupienie!
Tyle godzin po owej godzinie walczyłam, trudziłam się, żeby wniknąć znowu w swoje prawdziwe sumienie, żeby widzieć rzeczy w prawdziwem świetle, żeby osądzić to, co zaszło, pewnym i spokojnym sądem, żeby rozwiązać, określić, rozpoznać znów swoją powinność. Uciekałam przed samą sobą; umysł błąkał się; wola się łamała; wszelki wysiłek był daremny. Prawie instynktownie unikałam samotności z nim, trzymałam się zawsze w pobliżu Franczeski i swojej córki, lub zostawałam tu w pokoju, jak w schronisku. Kiedy moje oczy spotykały się z jego oczami, zdawało mi się, że czytam w nich głęboki i błagalny smutek. Czy on nie wie, jak bardzo, jak bardzo, jak bardzo go kocham?
Nie wie; nigdy nie będzie wiedział. Tak chcę. Tak powinnam. Odwagi!
Mój Boże, pomóż mi.

29 września. — Czemu mówił? Czemu zachciał przerwać czar milczenia, w którem kołysała się moja dusza prawie bez żalu i prawie bez lęku? Czemu zachciał zerwać chwiejne osłony niepewności i postawić mnie przed swoją odsłoniętą miłością. Teraz nie mogę już więcej ociągać się, nie mogę więcej łudzić się, ni zezwalać na swoją słabość, ni oddać się tęsknocie. Niebezpieczeństwo jest tu, pewne, jawne, wyraźne; i pociąga mnie zawrotnie, jak przepaść. Jedna chwila tęsknoty, słabości, a jestem zgubiona.


∗             ∗

Pytam siebie: Czy moja boleść jest szczera, czy szczery jest żal z powodu tego nieoczekiwanego wyznania? Czemu myślę wciąż o tych słowach? I czemu, kiedy je sama w sobie powtarzam, przechodzi mnie fala niewymownej rozkoszy? I czemu przechodzi dreszcz wszystek mój szpik, kiedy sobie wyobrażę, że mogłabym słyszeć inne słowa, jeszcze inne słowa?


∗             ∗

Wiersz Williama Shakespeare’a z As you like it:

„ Who ever lov’d, that lov’d not at first sight?“

Noc. — Ruchy mojego umysłu przyjmują kształt pytań i zagadek. Pytam wciąż siebie samej i nigdy nie odpowiadam. Nie miałam odwagi zajrzeć na samo dno, ni rozpoznać dokładnie swój stan, powziąć postanowienie prawdziwe silne i prawe. Jestem małoduszna, jestem marna; boję się boleści, chcę możliwie jak najmniej cierpieć; chcę jeszcze wahać się, odwlekać, ukrywać, ratować się ucieczkami, kryć się, zamiast z odkrytą przyłbicą wydać stanowczą bitwę.
To jest faktem: że boję się pozostać sama z nim, odważyć na poważną z nim rozmowę i, że moje życie tutaj zredukowało się do ustawicznych drobnych chytrości, drobnych wybiegów, drobnych pozorów, żeby uniknąć jego towarzystwa. Te sztuczki nie są mnie godne. Albo zupełnie zaprę się tej miłości; i on usłyszy moje smutne lecz stanowcze słowo, albo przyjmę ją w jej czystości; i on będzie miał moje duchowe przyzwolenie.
Teraz siebie pytam: — Czego chcę? Którą z dwu dróg wybieram? Wyrzec się? Przyjąć?
Mój Boże, odpowiedz za mnie, oświeć mnie!
Zaprzeć się, to teraz byłoby wydrzeć własnymi paznogciami żywą część swojego serca. Cierpienie będzie ogromne, męczarnia przekroczy granice wszelkiej wytrzymałości; lecz bohaterstwo zostanie, za łaską Bożą, uwieńczone zrzeczeniem, zostanie nagrodzone boską słodyczą, która następuje po każdem silnem wzniesieniu się moralnem, po każdym tryumfie duszy nad bojaźnią przed cierpieniem.
Zaprę się. Moja córka zostanie w zupełnem posiadaniu całej mojej istoty, wszystkiego, wszystkiego mojego życia. To jest mój obowiązek.

Orz boleściwa duszo. Niech pośród łez się nurza
Twój trud, byś zaś zbierała śpiewaniem rozjaśniona.


30 września. — Pisząc te stronice, czuję się nieco spokojniejszą; odzyskuję, przynajmniej chwilowo, równowagę i rozważam z większą jasnością swoje nieszczęście i zdaje mi się, że sercu robi się lżej, jak po spowiedzi.
Och, gdybym mogła wyspowiadać się! Gdybym mogła poprosić o radę i pomoc mego starego przyjaciela, mego starego pocieszyciela!
Wśród tych niepokojów podtrzymuje mnie bardziej, niż jakakolwiek inna rzecz, myśl, iż zobaczę znowu za niewiele dni Don Ludwika i, że z nim będę mówiła, że mu wyjawię wszystkie swoje męczarnie i odkryję wszystkie swoje lęki i poproszę o balsam na wszystkie swoje nieszczęścia, jak dawniej, kiedy to jedno jego łagodne słowo wywoływało łzy rozczulenia na moje oczy, co nie znały jeszcze gorżkiej soli innych łez ni straszniejszego jeszcze płomienia suszy.
Czy on mnie jeszcze zdoła zrozumieć? Czy zdoła zrozumieć mroczne cierpienia kobiety, tak samo, jak rozumiał nieokreślone i przelotne smutki dziewczęcia. Czy zobaczę znowu nachylające się nademną, w akcie miłosierdzia i przebaczenia, jego piękne czoło, uwieńczone świętością, czyste jak hostya w cyboryum, pobłogosławione ręką Pana?


∗             ∗

Grałam w kaplicy na organach, po mszy, muzykę Sebastyana Bacha i Cherubiniego, grałam preludyum z tamtego wieczora.
Coś płakało, wzdychało, przygnębione cierpieniem; coś płakało, wzdychało, wzywało Boga, prosiło o przebaczenie, błagało pomocy, modliło się modlitwą, która wstępowała w niebo, jak płomień. Wołało i było słuchane, modliło się i zostało wysłuchane; odebrało światło z góry, wydawało okrzyki radości, wreszcie objęło Pokój i Prawdę i odpoczęło w łasce Pana.
Te organy nie są wielkie, kaplica jest nie wielka; a jednak dusza moja rozprzestrzeniła się, jak w bazylice, wzniosła się jak w niezmiernej kopule, dotknęła szczytu idealnej wieży, gdzie jaśnieje znak znaków, w rajskim lazurze, w niebiańskim eterze.
Myślę o największych organach największych katedr jak w Hamburgu, w Strassburgu, w Sevilli, o opactwie w Weingarten, o opactwie Subiaco, o Benedyktynach w Katanii, w Montecassino, w San Dionigi. Jakiż głos, jakiż chór głosów, jakież mnóstwo krzyków i modlitw, jakiż śpiew i jaki płacz ludu wyrówna strasznej potędze i słodyczy tego cudownego instrumentu chrześcijańskiego, który zdoła pomieścić w sobie wszystkie intonacye dostępne ludzkiemu uchu i nawet inne jeszcze niedostępne?
Marzę: — samotny Dom, pogrążony w mroku, tajemniczy, nagi, podobny do głębiny wygasłego krateru, który oświeca z wysoka światło gwiazdy; i jakaś Dusza, pijana miłością, płomienna jak dusza św. Pawła, słodka jak dusza św. Jana, mnoga, jak tysiąc dusz w jednej, czująca potrzebą wytchnięcia swego upojenia głosem nadprzyrodzonym; i wielkie organy przestronne, jak las drzewa i metalu, które, jakowe w San Sulpizio, miałyby pięć klawiatur, dwadzieścia pedałów, sto osiem regestrów, przeszło siedem tysięcy rur, wszystkie dźwięki.

Noc. — Daremnie! Daremnie! Nic mnie nie zdoła uspokoić; nic mi nie daje godziny, minuty, chwilki zapomnienia; nic mnie nigdy nie uleczy; żadne marzenie mojego umysłu nie zatrze marzenia mojego serca. Daremnie!
Moja trwoga jest śmiertelna. Czuję, że moje cierpienie jest nieuleczalne; serce mnie boli, tak jakby mi ścisnęli, jakby mi je przygnietli, jakby mi je zniszczyli na zawsze; ból moralny jest tak natężony, że się zamienia w ból fizyczny, w okrutną, nieznośną męczarnię. Jestem egzaltowana, to wiem; jestem ofiarą pewnego rodzaju szału; i nie mogę przezwyciężyć się, nie mogę opanować się, nie mogę odzyskać swego rozsądku; nie mogę, nie mogę.
Jestże to zatem miłość?
Odjechał dzisiaj rano na koniu, ze służącym i nie widziałam go. Cały prawie mój poranek przeszedł w kaplicy. Na śniadanie nie wrócił. Jego nieobecność sprawiła mi takie cierpienie, że moc jego wprawiła mnie w zdumienie. Przyszłam tu do pokoju. Żeby umniejszyć udrękę, napisałam stronicę Pamiętnika, stronicę religijną, ogrzewając się przypomnieniem mojej porannej wiary; potem przeczytałam kilka ustępów „Epipsychidyona“ Percy Shelley’a; potem zeszłam do parku szukać swej córki. W czasie tych wszystkich czynności żywa myśl o nim władała mną, zajmowała mnie, nękała bez ustanku.
Kiedym znowu usłyszała jego głos, byłam na pierwszej terasie. On rozmawiał z Franczeską we westybulu. Franczeska zjawiła się i zawołała na mnie: — Przyjdź na górę.
Wstępując na schody, czułam, że mi się uginają kolana. Pozdrawiając mnie, podał mi rękę; i musiał zauważyć drżenie moje, gdyż widziałam, że coś nagle przeszło przez jego wzrok. Siedzieliśmy na długich plecionych ze słomy krzesłach we westybulu, zwróceni ku morzu. On powiedział, że jest bardzo zmęczony; i zaczął palić, opowiadając o swojej wycieczce. — Dotarł aż do Vicomile; tam odpoczął.
— Vicomile — powiedział — posiada trzy cuda: sosnowy las, wieżę i monstrancyę z kwatroczenta. Proszę sobie wyobrazić sosnowy las między morzem a wzgórzem pełny stawów, które go nieskończenie urozmaicają; wieżę w barbarzyńskim stylu lombardzkim, która z pewnością sięga XI wieku, słup z kamienia, bogaty w syreny, pawie, węże, chimery, hippogryfy, w tysiące potworów i tysiące kwiatów; i monstrancyę ze złoconego srebra, emaliowaną, rzezaną i cyzelowaną, gotycko-bizantyńskiego kształtu z przeczuciem Odrodzenia, dzieło Gallucci’ego, artysty prawie nieznanego, który jest wielkim poprzednikiem Benvenuta...
Mówiąc, zwracał się do mnie. To dziwne, jak dokładnie pamiętam wszystkie jego słowa. Mogłabym spisać całą jego rozmowę, z najmniej znaczącymi i najdrobniejszymi szczegółami; gdyby istniał sposób na to, mogłabym odtworzyć każdą modulacyę jego głosu.
Pokazał nam dwa czy trzy małe rysunki ołówkiem, na swojej notatce. Potem mówił dalej o cudach Vicomile z tym zapałem, który ma zawsze, kiedy mówi o rzeczach pięknych, z tym entuzyazmem dla sztuki, który jest jednym z jego najwyższych uroków.
— Przyobiecałem kanonikowi, że wrócę w niedzielę. Pójdziemy; nieprawdaż, Franczesko? Trzeba, żeby Donna Marya poznała Vicomile.
Och, moje imię na jego ustach! Gdyby istniał sposób na to, mogłabym odtworzyć dokładnie ruch, otwarcie jego warg w wymawianiu każdej zgłoski słów: — Donna Marya. Lecz nie potrafiłabym nigdy wyrazić swojego uczucia; nie potrafiłabym nigdy przenigdy wypowiedzieć tego wszystkiego, co nieznane, nieprzypuszczane, nieprzeczuwane budzi się w mojej duszy w obecności tego człowieka.
Siedziliśmy tam aż do obiadu. Franczeska wydawała się, wbrew swojemu zwyczajowi, trochę melancholijna. W pewnej chwili zaciążyło na nas milczenie. Lecz między mną a nim zaczęła się jedna z owych rozmów milczenia, w których dusza tchnie tem, co niewymowne i słyszy szmer myśli. On mi mówił rzeczy, od których słodyczy niemal mdlałam na poduszce: rzeczy, których mi jego usta nigdy nie będą mogły powtórzyć ni moje ucho usłyszeć.
Przed nami nieruchome cyprysy, na pozór lekkie prawie jakby były zanurzone w niebiańskim eterze, zapalone słońcem, zdawały się na szczycie mieć płomień, jak wotywne świece. Morze miało barwę zieloną aloesowego liścia, a tu i ówdzie barwę jasnoniebieską, płynnego turkusa: nieopisalną delikatność odcieni, rozlane światło anielskie, w którem każdy żagiel dawał obraz płynącego anioła. A zestrój woni rozemdlonych Jesienią był jakby duchem i uczuciem tego popołudniowego dziwowiska.
Och, pogodna śmierci września!
Także ten miesiąc skończył się, stracił się, zapadł w przepaść. Żegnaj.
Przygniata mnie niezmierny smutek. Jakże ogromną część mnie unosi ze sobą ten czas! Przeżyłam więcej w piętnastu dniach niż w piętnastu latach; i zdaje mi się, że żaden z moich długich tygodni boleści nie wyrówna w dotkliwości cierpienia temu krótkiemu tygodniowi namiętności. Serce mnie boli; tracę głowę; we mnie na dnie jest jakaś rzecz mroczna i płonąca, jakaś rzecz, która zjawiła się niespodziewanie, jak zaraźliwa choroba i która zaczyna psuć moją krew i duszę, wbrew wszelkiej woli, wbrew wszelkiemu przeciwdziałaniu: Pożądanie.
Czuję z tego powodu wstyd i trwogę, jak przed hańbą, jak przed świętokradztwem, jak przed zbezczeszczeniem; czuję z tego powodu zrozpaczony i szalony lęk, jak przed zdradliwym wrogiem, co zna wejścia do twierdzy, mnie samej nieznane.
I tak czuwam w nocy; i, pisząc tę stronicę w podnieceniu, w jakiem zakochani pisują miłosne listy, nie słyszę oddechu mojej córki, która śpi. Śpi spokojnie; nie wie, jak daleko jest dusza matki...

1 października. — Oczy moje widzą w nim to, czego przedtem nie widziały. Kiedy mówi, patrzę na jego usta; i ułożenie i barwa warg zajmują mnie więcej, niż dźwięk i znaczenie słów.

2 października. — Dziś jest sobota; dziś jest ósmy dzień od niezapomnianego dnia — 25 WRZEŚNIA 1886.


∗             ∗

Dziwnym trafem, chociaż teraz już nie unikam samotności z nim, chociaż owszem pragnę, żeby nadeszła owa straszna i bohaterska chwila, dziwnym trafem chwila ta nie nadeszła. Franczeska była dziś cały czas ze mną. Dziś rano zrobiłyśmy wycieczkę konną drogą do Rovigliano. A całe prawie popołudnie przepędziłyśmy przy fortepianie. Ona chciała, żebym grała niektóre tańce z XVI wieku, potem Sonatę „fismoll“ i sławną „Toccata“ Muzia Clementi, potem dwa czy trzy „Capricci“ Dominika Scarlatti; i chciała, żebym jej śpiewała niektóre części „Frauenliebe“ Roberta Schumanna. Co za przeciwieństwa!
Franczeska nie jest już wesoła, jak niegdyś, jak była także w pierwszych dniach mojego pobytu tutaj. Często jest zamyślona; kiedy się śmieje, kiedy żartuje, wydaje mi się jej wesołość sztuczną. Zapytałam jej: — Czy masz jaką myśl, która cię gnębi? — Ona mi odrzekła, udając, że się dziwi: — Czemu? — Ja dodałam: — Widzę, żeś trochę smutna. — A ona: — Smutna? O, nie; mylisz się. — I śmiała się, lecz śmiechem mimowoli gorzkim.
To mnie martwi i napełnia nieokreślonym niepokojem.


∗             ∗

Zatem pojedziemy jutro popołudniu do Vicomile. On mnie zapytał: Czy starczy pani sił na przejażdżkę konną? Konno moglibyśmy przejechać cały sosnowy las...
Potem mi także powiedział: — Niech pani odczyta z pośród liryków Schelley’a do Jane „Recollection“.
Zatem pojedziemy konno; Franczeska także pojedzie konno. Inni, razem z Delfiną, pojadą w mail-coach.
W jakże dziwnem usposobieniu ducha znajduję się dziś wieczór! Mam na dnie serce jakby głuchy i ostry gniew, a nie wiem, czemu; jestem jakby zniecierpliwiona swojem życiem i wszystkiem. Podrażnienie nerwowe jest tak silne, że mnie nachodzi od czasu do czasu szalona potrzeba krzyku, wpicia paznogci w swoje ciało, rozdrapywania palców o ścianę, wywołania jakiegokolwiek cierpienia materyalnego, żeby się uchylić z pod tego nieznośnego bolu wewnętrznego, z pod tej nieznośnej zgryzoty. Zdaje mi się, że mam ogień w piersi, gardło zamknięte łkaniem, które nie chce wyjść, głowę próżną, raz zimną to znowu rozpaloną; i od czasu do czasu czuję, jak mnie przechodzi rodzaj nagłego lęku, bezpodstawnego przerażenia, którego nie mogę nigdy pokonać ani powstrzymać. I, czasami, po przez mój mózg przelatują strzałem mimowolne obrazy i myśli, które się podnoszą z niewiadomo jakich głębin istoty: obrazy i myśli niegodne. I tęsknię i mdleję, jak kobieta, która jest pogrążona we więzach kochania! a mimo wszystko nie jest to rozkoszą, nie jest rozkoszą!

3 października. — Jakże słabą i nędzną jest nasza dusza, bezbronna przeciw obudzeniu i napadom tego wszystkiego, co, mniej szlachetne i mniej czyste, drzemie w mrokach naszego nieświadomego życia, w niezbadanej przepaści, w której ślepe sny rodzą się ze ślepych uczuć! Jeden sen może otruć duszę; jedna mimowolna myśl może złamać wolę.


∗             ∗

Jedziemy do Vicomile. Delfina rozpromieniona. Dzień jest pełen nabożeństwa. Dziś jest święto Najświętszej Panny Różańcowej. Odwagi, duszo moja!

4 października. Brak mi wszelkiej odwagi.
Dzień wczorajszy był dla mnie tak pełen małych epizodów i wielkich wzruszeń, tak radosny i tak smutny, tak dziwnie wzburzony, że nie mogę go sobie przypomnieć. A wszystkie, wszystkie wspomnienia bledną i giną wobec jednego jedynego.
Zwiedziwszy wieżę i nadziwiwszy się monstrancyi, gotowaliśmy się około pół do szóstej do powrotu z Vicomile. Franczeska była zmęczona; i wolała zamiast konno wrócić mail-coach’iem. Myśmy im towarzyszyli już to jadąc z tyłu już z boków. Delfina i Muriella rzucały na nas z powozu długie kwitnące trzciny i śmiały się grożąc nam pięknymi fioletowymi pióropuszami.
Wieczór był przespokojny, bez wiatru. Słońce zaczynało już zapadać poza wzgórzem Rovigliano, na niebie zupełnie zaróżowionem, jak niebo dalekiego Wschodu. Róże róże róże padały deszczem wszędzie, łagodnie, gęsto, miękko, na podobieństwo śniegu o jutrzence. Kiedy słońce znikło, róże się pomnożyły, rozprzestrzeniły się prawie aż po ostatnie krańce widnokręgu, zatracając się, rozpływając w błękicie w srebrnawym, nieokreślnym, podobnym do owego, który się sklepi nad szczytami gór, pokrytych lodami.
On mówił do mnie od czasu do czasu: — Niech pani popatrzy na wieżę Vicomile. Niech pani popatrzy na kopułę San Consalvo...
Kiedy las się ukazał, zapytał mnie:
— Przejedziemy?
Gościniec prowadził wzdłuż lasu, opisując wielką krzywą i zbliżając się na szczycie łuku ku morzu, prawie aż do wybrzeża. Las zdawał się już całkiem ciemny zielenią cienistą, jakgdyby ciemność zgromadziła się na włosach drzew, zostawiając powyże powietrze jeszcze jasne; lecz wewnątrz połyskiwały stawy światłem natężonem i głębokiem, jak urywki nieba o wiele wiele czystszego od tego, które się rozlewało nad naszymi głowami.
Nie czekając mojej odpowiedzi rzekł do Franczeski:
— My przejadziemy przez las. Spotkamy się na drodze, przy moście Convito.
I wstrzymał konia.
Czemum przyzwoliła? Czemum pojechała z nim? Miałam na oczach rodzaj oślepienia; zdawało mi się, że jestem pod wpływem nieokreślonego uroku; zdawało mi się, że ten krajobraz, to światło, to zdarzenie, cały ten zbieg okoliczności — nie były dla mnie nowe, lecz już raz były istniały, prawie bym rzekła, w uprzedniem istnieniu, i teraz znowu zaistniały... Wrażenie to nie da się określić. Zdawało mi się tedy, że ta godzina, że te chwile, jako już raz przezemnie przeżyte, nie rozwijały się poza mną, niezależnie odemnie lecz, że należały do mnie, były z moją osobą związane węzłem przyrodzonym i nierozwiązalnym tak, że nie byłabym w stanie uchylić się od przeżycia onych w ten dany sposób, lecz owszem żem musiała koniecznie przeżyć je na nowo. Miałam zupełnie wyraźne to uczucie konieczności. Bezradność mojej woli była zupełna. Było to tak jak kiedy zdarzenie ze życia wraca we śnie z czemś więcej od prawdy i czemś rożnem od niej. Niezdolnam oddać nawet najmniejszej cząstki tego szczególnego zjawiska.
Jakiś tajemny dostrój, jakieś zagadkowe pokrewieństwo było między moją duszą a krajobrazem. Obraz lasu we wodach stawów zdawał się istotnie śnionym obrazem rzeczywistej sceny. Jak w poezyi Shelley’a każdy staw zdawał się cząstką nieba, które się zagłębiło w jakimś podziemnym świecie; firmament z różowego światła, rozpostarty pod ciemną ziemią, bardziej nieskończony od nieskończonej nocy i czystszy od dnia; gdzie drzewa rosły w ten sam sposób, co w powietrzu górnem, lecz miały kształty i barwy doskonalsze, niż którekolwiek z tych, co chwiały się na górze. I widoki słodkie, jakich się nigdy nie widziało na naszym górnym świecie, były tam wymalowane przez miłość wód ku pięknemu lasowi; i cała ich głębia była przeniknięta elizejską jasnością, atmosferą niezmienną, wieczorem słodszym, niż wieczór na górze.
Z jakich odległych czasów przybyła do nas ta godzina?
Jechaliśmy stępa, w milczeniu. Rzadkie krzyki srok, chód i oddech koni mąciły ciszę, która zdawała się z minuty na minutę rosnąć i stawać coraz czarowniejszą.
Czemu przerwał urok, stworzony przez nas samych?
Mówił; zalał mi serce falą słów gorejących, szalonych, prawie bezprzytomnych, które wśród tego milczenia drzew przerażały mnie, gdyż miały w sobie coś nadludzkiego, coś nieokreślnie dziwnego i czarującego. Nie był pokorny i poddany jak w parku; nie mówił o swoich lękliwych i zwątpiałych nadziejach, o swoich dążeniach prawie mistycznych, o swoich nieuleczalnych smutkach; nie prosił, nie błagał. W głosie jego była śmiała i silna namiętność; głosu tego u niego nie znałam.
— Pani mnie kocha, pani mnie kocha, pani nie może mnie nie kochać! Proszę mi powiedzieć, że mnie pani kocha!
Jego koń szedł tuż obok mego. I czułam, że on mnie dotyka; i zdawało mi się także, że czuję na policzku jego oddech, ogień jego słów; i zdawało mi się, że zemdleję od wzruszenia i upadnę w jego ramiona.
— Proszę mi powiedzieć, że mnie pani kocha! — powtórzył twardo, bez miłosierdzia. — Proszę mi powiedzieć, że mnie pani kocha!
W strasznem wzburzeniu, które we mnie wywołał jego natarczywy głos, zdaje mi się, żem powiedziała, nie wiem czy z krzykiem czy łkaniem, nieprzytomna:
— Kocham pana, kocham, kocham!
I podpędziłam konia do cwału po dróżce zaledwie zaznaczonej pośród gęstych pni, nie wiedząc, co robię.
On jechał za mną, wołając:
— Pani Maryo, Maryo! Proszę się wstrzymać. Zrobi sobie pani co złego...
Nie zatrzymałam się; nie wiem, jak mój koń wymijał pnie; nie wiem, jak nie upadłam. Nie umiem oddać wrażenia, które na mnie wywarł ciemny las, przerywany szerokiemi świecącemi plamami stawów. Kiedy na końcu wjechałam na gościniec, po przeciwnej stronie, obok mostu Convito, zdawało mi się, żem wyszła z halucynacyi.
On mi powiedział z odrobiną gwałtowności:
— Chciała pani zabić się?
Usłyszeliśmy zbliżający się turkot powozu; i pojechaliśmy naprzeciw. On chciał jeszcze mówić.
— Proszę zamilknąć, przez litość! — błagałam, gdyż czułam, że dłużej nie potrafię panować nad sobą.
On zamilknął. Potem ze spokojem, który wprawił mnie w zdumienie, rzekł do Franczeski:
— Szkoda, żeś nie pojechała z nami. Prawdziwy czar...
I mówił dalej, swobodnie, poprostu, jakby nic się nie wydarzyło, owszem z pewną wesołością. I byłam mu wdzięczną za udawanie, które, zdaje się, ocaliło mnie, gdyż z pewnością, zmuszona do mówienia, byłabym się zdradziła; a milczenie obojga byłoby Franczesce podejrzane.
W jakiś czas zaczęła się droga w górę ku Schifanoji. We wieczorze jakaż niezmierna melancholia! Pierwsza ćwiartka księżyca błyszczała na delikatnem, zielonawem niebie, na którem moje oczy, może tylko moje widziały zaróżowienie, zaróżowienie, które oświecało stawy, tam na dole, w lesie.

5 października. Teraz wie, że go kocham; wie z moich ust. Niemasz dla mnie ratunku, jak tylko w ucieczce. Oto, jak dalekom zaszła.
Kiedy patrzy na mnie, ma na dnie oczu osobliwy blask, którego przedtem nie miewał. Dziś, w chwili, kiedy nie było Franczeski, ujął moją rękę, chcąc ją pocałować. Udało mi się wyrwać ją; i widziałam, że jego wargi zdjęło lekkie drżenie. Przychwyciłam w pewnej chwili na jego wargach, prawie rzekłabym obraz pocałunku niezłożonego, ruch, który mi został w pamięci i nigdy nie opuszcza i nigdy nie opuszcza!

6 października. 25 września, na marmurowej ławce, w lasku wiśniowym powiedział mi: — Wiem, że mnie pani nie kocha i że mnie kochać nie może. — A 3 października: — Pani mnie kocha, pani mnie kocha, pani nie może mnie nie kochać.


∗             ∗

W obecności Franczeski zapytał mnie, czy mu pozwolę zrobić studyum swoich rąk. Przyzwoliłam. Zacznie dzisiaj.
Drżę i lękam się, jakbym miała wydać swoje ręce na nieznaną torturę.

Noc. — Zaczęła się powolna, słodka, nieokreślna tortura.
Rysował ołówkiem czarnym i czerwonym. Moja prawa ręka leżała na kawałku aksamitu. Na stole stał wazon koreański, żółtawy i plamisty, jak skóra pitona; a w wazonie był bukiet orchideji, tych groteskowych i wielokształtnych kwiatów, w których Franczeska szczególnie się lubuje. Niektóre, zielone ową zielenią, żeby tak powiedzieć, zwierzęcą, którą mają niektóre koniki polne, zwisały w kształcie małych urn etruskich, z podniesioną nieco nakrywką. Inne miały na szczycie srebrnej łodygi kwiat z pięciu płatków z małym kieliszkiem, wewnątrz żółtym, a białym na zewnątrz pośrodku. Inne znowu miały fioletową ampułkę, a po bokach ampułki dwie długie nitki; i naprowadzały na myśl jakiegoś króla-karzełka z bajki, z bardzo dużą głową, z brodą rozdzieloną na dwie części, na sposób wschodni. Inne wreszcie miały moc kwiatów żółtych, podobnych do aniołków, ubranych w długie szaty, lecących z podniesionemi ramionami i z aureolą nad głową.
Patrzyłam na nie, kiedy mi się zdawało, że nie potrafię dłużej znosić męczarni; i ich rzadkie kształty zajmowały mnie chwilkę, budziły przelotne przypomnienie ich rodzinnych krajów, napełniały mój umysł nieokreślonym zamętem.
On rysował, milcząc; jego oczy szły wciąż z papieru na moje ręce; potem, dwa. czy trzy razy, odwróciły się na wazon. W pewnej chwili podnosząc się, rzekł:
— Proszę mi przebaczyć.
I wziął wazon i zaniósł go daleko, na inny stół; nie wiem, czemu?
Następnie zaczął rysować z większą swobodą, jak uwolniony od czegoś drażniącego.
Nie umiem wypowiedzieć tego uczucia, które sprawiały mi jego oczy. Zdawało mi się, że pokazuję jego badawczości nie nagą rękę, lecz nagą część duszy, i że on ją przeniknął swoim wzrokiem aż do dna, odkrywając najskrytsze tajemnice. Nigdy nie czułam tak swojej ręki; nigdy nie zdała mi się tak żywą, tak pełną wyrazu, tak ściśle związaną z mojem sercem, tak zawisłą od mojej wewnętrznej istoty, tak wymowną? Poruszało mi ją pod wpływem tego wzroku drżenie niespostrzegalne, lecz ciągłe; i drżenie to rozprzestrzeniało się aż do wnętrza mojej istoty. Czasami drżenie stawało się mocniejsze i widoczniejsze; a kiedy patrzył ze zbyt wielkiem napięciem, czyniłam instynktowny ruch cofania jej; a czasami był to ruch wstydliwości.
Czasami siedział długo bez ruchu, nie rysując; a ja miałam wrażenie, że źrenicami pije coś ze mnie, lub że mnie pieści pieszczotą bardziej miękką od aksamitu, na którym leżała moja ręka. Od czasu do czasu, kiedy był pochylony nad kartką, żeby wlać może w linię to, co ze mnie wypił, przechodził mu przez usta leciutki uśmiech, tak lekki, że zaledwie mogłam go dostrzedz. I ten uśmiech sprawiał mi w piersiach, nie wiem czemu drżenie rozkoszy. Jeszcze dwa czy trzy razy widziałam zjawiający się znowu na jego ustach obraz pocałunku.
Od czasu do czasu zwyciężała mnie ciekawość i pytałam: — Cóż?
Franczeska siedziała przy fortepianie, z plecami odwróconemi ku nam; i dotykała klawiszów, starając się przypomnieć sobie Gawot Ludwika Rameau, Gawot żółtych dam, ten który grałam tyle razy i który mi pozostanie muzycznem wspomnieniem pobytu w Szifanoji. Przyciszała dźwięki pedałem i często urywała. I te przerywania miłej mi melodyi i następstw dźwiękowych, które uprzedzając, uzupełniałam, były dla mnie drugą męczarnią. Nagle uderzyła silnie jeden klawisz, raz, drugi, jakby pod napadem nerwowego zniecierpliwienia, wstała i poszła spojrzeć na rysunek.
Spojrzałam na nią. Zrozumiałam.
Brakło jeszcze tej goryczy. Bóg mi zachował na koniec najokrutniejsze doświadczenie. Niech się dzieje jego wola.

7 października. Mam tylko jedną myśl, jedno pragnienie, jeden zamiar: odjechać, odjechać, odjechać.
Moje siły są na wyczerpaniu. Mdleję, umieram z powodu swej miłości; a niespodziewane odkrycie pomnożyło moje śmiertelne smutki. Co ona myśli o mnie? Co przypuszcza? Zatem go kocha? I od kiedy? A on, czy wie o tem? Albo może nawet nie przypuszcza?...
Mój Boże, mój Boże! Rozum mi się mąci, opuszczają mnie siły; tracę poczucie rzeczywistości. Czasami nastaje w mojej boleści przerwa, podobna do przerw huraganów, kiedy to wściekłość żywiołów równoważy się w strasznym bezruchu, żeby potem uderzyć z jeszcze większą gwałtownością. Trwam w pewnego rodzaju oszołomieniu, z głową ciężką, z członkami znużonymi i rozluźnionymi, jak gdyby mię ktoś zbił; i kiedy boleść się skupia, żeby przypuścić ponowny atak, nie udaje mi się skupić swojej woli.
Co ona myśli o mnie? Co myśli, co przypuszcza?
Być źle ocenioną przez nią, przez najlepszą przyjaciółkę, przez tę, dla której moje serce było zawsze otwarte! To szczyt goryczy; to najokrutniejsze doświadczenie, jakie Bóg zachował dla mnie, któram z poświęcenia zrobiła prawo swojego życia.
Muszę z nią pomówić przed odjazdem. Ona musi wiedzieć wszystko o mnie, a ja wszystko o niej. To obowiązek.

Noc. Ona zaproponowała mi około piątej przejażdżkę powozem, drogą do Rovigliano. Pojechałyśmy same, w odkrytym powozie. Ja myślałam, drżąc: — Teraz jej powiem. — Lecz drżenie wewnętrzne zabrało mi wszelką odwagę. Czy może ona czekała, żebym mówiła? Nie wiem.
Długo milczałyśmy obie, słuchając równomiernego tupotu dwu koni, patrząc na drzewa i płoty, które ograniczały drogę. Od czasu do czasu ona zwracała mi krótkim zwrotem lub ruchem uwagę na jakąś osobliwość jesiennego krajobrazu.
Cały ziemski urok Jesieni rozlewał się o tej godzinie. Ukośne promienie wieczorne zapalały na wzgórzu przyciszone i harmonijne bogactwo liści blizkich śmierci. Wskutek wiewu północno-wschodniego wiatru w czasie nowiu drzewa krajów nadbrzeżnych ulegają przedwczesnemu konaniu. Złoto, bursztyn, szafran, żółta barwa siarki, okier, pomarańczowa, siena palona, miedź, zieleń morza, amarant, fiolet, purpura, odcienie najbardziej wypłowiałe, stopniowania najgwałtowniejsze i najdelikatniejsze mieszały się w akordzie głębokim, którego nie prześcignie w słodyczy żadna melodya wiosny.
Pokazując mi gromadkę akacyi, rzekła: — Patrz, czy nie wydaje się, że kwitną.
Już uschłe, bielały białością nieco zaróżowioną, jak wielkie kwiaty migdału w marcu, na tle nieba turkusowego, które już przechodziło w barwę popielistą.
Po przerwie milczenia rzekłam, żeby rozpocząć: — Manuel przyjedzie z pewnością w sobotę. Czekam jutro jego telegramu. Odjedziemy w niedzielę porannym pociągiem. Tyś była dla mnie przez te dni taka dobra; jestem ci tak wdzięczna...
Głos drżał mi trochę; niezmierna czułość wezbrała w mem sercu. Ona wzięła moją rękę i trzymała ją w swojej, nie mówiąc do mnie, nie patrząc na mnie. I tak trwałyśmy długi czas w milczeniu, trzymając się za ręce.
Ona mnie zapytała: — Jak długo zatrzymasz się u swojej matki?
Odrzekłam jej: — Zdaje się, aż do końca roku; a może dłużej.
— Tak długo?
Zamilkłyśmy na nowo. Czułam już, że nie miałabym odwagi na wyjaśnienie; i także czułam, że była teraz mniej potrzebna. Zdawało mi się, że teraz znowu zbliżyła się do mnie, zrozumiała mnie, znów mnie poznała, stała się moją dobrą siostrą. Mój smutek przyciągał jej smutek, jak księżyc przyciąga wody morskie.
— Słuchaj — rzekła; gdyż dolatywał śpiew wiejskich kobiet, śpiew szeroki, przedłużony, pobożny, jak śpiew gregoryański.
Później zobaczyłyśmy śpiewaczki. Wychodziły z pola wyschłych słoneczników, idąc sznurkiem, jak święta procesya. A słoneczniki na szczytach łodyg długich barwy siarki, bezlistnych, miały szerokie krążki nie uwieńczone płatkami ni bogate w nasienia, lecz podobne w swej nagości do emblematów liturgicznych, do bladych monstrancyi ze złota.
Moje wzruszenie urosło. Śpiew roztapiał się za nami we wieczorze. Przejechałyśmy przez Rovigliano, gdzie już płonęły światła; potem wjechałyśmy znowu w gościniec. Poza nami przebrzmiewał głos dzwonów. Wilgotny wiatr przebiegał po szczytach drzew, które rzucały na białą drogę cień niebieskawy, a w powietrze cień, prawieby można powiedzieć, płynny, jak we wodę.
— Nie zimno ci? — zapytała mnie; i kazała lokajowi rozpostrzeć plaid, a woźnicy nawrócić.
Z dzwonnicy Rovigliano zadzwonił jeszcze jeden dzwon szerokimi dźwiękami, jakby na religijną uroczystość; i zdawał się rozprzestrzeniać we wietrze wraz z falą dźwięku falę mrozu. Wskutek zgodnego uczucia przytuliłyśmy się jedna do drugiej, naciągając nakrycie na kolana, udzielając sobie nawzajem dreszczu. I powóz wjechał stępa na rynek.
— Co znaczy ten dzwon? — szepnęła głosem, który zdał się już nie jej głosem.
Odrzekłam: — Jeśli się nie mylę, wychodzi ksiądz z Panem Bogiem.
Później zobaczyłyśmy w istocie księdza, wchodzącego do bramy, podczas gdy jeden ministrant trzymał podniesiony baldachim, a dwaj inni trzymali zapalone latarnie wprost naprzeciw słupów odrzwich, na progu. W domu tym było oświetlone jedno jedyne okno, okno chrześcijanina, co, konając czekał Świętego Oleju. Nad światłem zalegały lekkie cienie; niewyraźnie zarysowywał się na tym czworoboku żółtego światła cały milczący dramat, który się odgrywa wkoło tego, co ma przejść próg śmierci.
Jeden ze służących zapytał cicho, nachylając się do drugiego: — Kto tu umiera?
Zapytany odpowiedział w swojem narzeczu jakieś kobiece imię.
A ja byłabym chciała stłumić turkot kół na żwirze, chciałabym była uciszyć nasz przejazd w tem miejscu, w którem miało przejść tchnienie ducha. Franczeska miała z pewnością to samo uczucie.
Powóz wjechał na drogę ku Schifanoji i potoczył się kłusem. Księżyc okolony otęczami, błyszczał jak opal w przeźroczystem mleku. Łańcuch chmur powstawał z morza i rozwijał się zwolna w kształt kul, jak ulatujący dym. Wzburzone morze przygłuszało swym hukiem wszystkie inne odgłosy. Nigdy, zdaje mi się, nie gnębił dwu dusz cięższy smutek.
Uczułam na swoich zimnych policzkach ciepło i zwróciłam się ku Franczesce, by zobaczyć, czy zauważyła, że płaczę. Spotkałam jej oczy, pełne łez. I milczałyśmy obie, jedna obok drugiej, z ustami zaciśniętemi, ściskając sobie ręce, wiedząc, że płaczemy z powodu niego; i łzy spływały cicho, po kropli, po kropli.
W pobliżu Schifanoji otarłam ja swoje, a ona swoje. Każda ukrywała swoją słabość.
On czekał nas w dziedzińcu wraz z Delfiną, Murielią i Ferdynandem. Czemu uczułam wobec niego na dnie serca pewną nieokreśloną nieufność, jakgdyby instynkt ostrzegał mnie przed jakiemś niebezpieczeństwem? Jakie bole chowa dla mnie przyszłość? Czy zdołam wyrwać się namiętności, która mnie pociąga i oślepia?
A jednak jakąż ulgę sprawiły mi te nieliczne łzy! Czuję się mniej przygnębiona, mniej przepaloną, pełniejszą ufności. I doznaję niewymownej czułości, powtarzając sobie Ostatnią Przejażdżkę, podczas gdy Delfina śpi uszczęśliwiona wszystkimi szalonymi całusami, które złożyłam na jej twarzy i podczas gdy uśmiechają się przez szyby melancholie księżyca, który mnie przedtem widział płaczącą.

8 października. Czy tej nocy spałam? Czym czuwała? Nie umiem powiedzieć.
Mrocznie strzelały poprzez mój mózg, jak mnogie cienie, straszliwe myśli, obrazy nieznośnych bólów; a moje serce doznawało nagłych uderzeń i wstrząśnień i znachodziłam się z oczami otwartemi w ciemności, nie wiedząc czym ocknęła się, czy aż dotąd czuwała, myśląc i rojąc. I ten rodzaj wątpliwej półjawy, bardziej męczącej niż bezsenność, trwał, trwał, trwał.
Mimoto, kiedym rano usłyszała głos wołającej mnie córki, nie odrzekłam; udałam, że śpię głęboko, żeby nie wstawać, żeby jeszcze tam zostać, przewlec, żeby oddalić od siebie jeszcze na chwilę nieubłaganą pewność koniecznej rzeczywistości. Tortury myśli i wyobraźni wydały mi się zawsze mniej okrutnymi od nieprzewidzianych tortur, które mi życie gotuje w tych dwu ostatnich dniach.
Po chwili przyszła Delfina na palcach, z wstrzymanym oddechem, popatrzeć na mnie; i powiedziała do Dorothy głosem wzruszonym od lubego drżenia: — Jak śpi! Nie budźmy jej.

Noc. Zdaje mi się, że nie mam już ni jednej kropli krwi w żyłach. Kiedym wchodziła na schody, zdawało mi się, że przy każdym wysiłku, żeby pokonać jeden stopień, krew i życie uciekały mi z otwartych żył. Jestem bezsilna, jak umierająca...
Odwagi! odwagi! Jeszcze zostaje kilka godzin; Manuel przyjedzie jutro; odjedziemy w niedzielę; w poniedziałek będziemy u mojej matki.
Oddałam mu poprzednio dwie czy trzy książki, których mi był pożyczył. W książce Percy Shelley’a na końcu jednej strofy zaznaczyłam paznogciem dwa wiersze i włożyłam zakładkę na odpowiedniej stronicy. Wiersze mówią:

And forget me, for I can never Be thine!

„I zapomnij mnie, bowiem nie mogę nigdy być twoją!“

9 października, noc. Cały dzień, cały dzień szukał sposobności, żeby ze mną mówić. Jego cierpienie było widoczne. I ja cały dzień starałam się uciekać mu, żeby mi nie wrzucił w duszę nowych nasion boleści, pożądania, żalu, skruchy. Zwyciężyłam; byłam silna i bohaterska. Dzięki Ci, mój Boże!
To ostatnia noc. Jutro odjedziemy. Skończy się wszystko.
Skończy się wszystko? Jakiś głos mówi mi coś w mych głębinach; i nie rozumiem go, lecz wiem, że mi mówi o dalekich cierpieniach, nieznanych, nieuniknionych, tajemniczych, a nieubłaganych, jak śmierć.
Przyszłość moja jest złowroga, jak pole pełne wykopanych już grobów i gotowych na przyjęcie zmarłych ciał; a na polu tu i ówdzie płoną blade pochodnie, które zaledwie spostrzegam. I nie wiem, czy płoną, żeby mnie pociągnąć w niebezpieczeństwo, czy, żeby mi wskazać drogę ocalenia.
Odczytałam Pamiętnik uważnie, powoli, od 15 września, od dnia, w którym przybyłam. Jakaż różnica między ową pierwszą nocą a tą ostatnią!
Pisałam: „Obudzę się w domu przyjaznym, w serdecznej gościnie u Franczeski, w tej Schifanoji, która ma tak piękne róże i tak wielkie cyprysy; i obudzę się mając przed sobą kilka tygodni spokoju, dwadzieścia dni życia duchowego, może więcej“... Biada mi, gdzież się podział mój spokój? A róże, takie piękne, czemuż były także tak zdradliwe? Może zawiele otworzyłam serce woniom, zaczynając od owej nocy, na lodżji, podczas gdy Delfina spała. Teraz październikowy księżyc zalewa niebo powodzią; i widzę poprzez szyby ostre szczyty, czarnych i nieruchomych cyprysów, które owej nocy dotykały gwiazd.
Jeden jedyny zwrot z owego preludyum mogę powtórzyć w tym smutnym końcu. „Tyle włosów na mej głowie, tyle ździebeł boleści w mem przeznaczeniu“. Źdźbła się pomnażają, rosną, falują jak morze; a jeszcze nie wydobyto z min żelaza na sierp.
Odjeżdżam. Co się z nim stanie, kiedy ja będę daleko? Co się stanie z Franczeską?
Zmiana we Franczesce jest mi zawsze niezrozumiałą, niewytłómaczoną; jest to zagadka, która mnie nęka i mięsza. Ona go kocha! I od kiedy.
Duszo moja, wyznaj swoją nową nędzę. Nowa zaraza cię zatruwa. Jesteś zazdrosna.
Lecz jestem przygotowana na wszelkie jeszcze cierpienie; znam męczeństwo, które mnie czeka; wiem, że męczarnie tych dni są niczem wobec męczarni przyszłych, wobec straszliwego krzyża, na którym moje myśli rozepną moją duszę, by ją strawić. Jestem przygotowana. Proszę tylko, o Panie, o zawieszenie broni, o krótkie zawieszenie broni na godziny, które pozostają. Jutro będę potrzebowała wszystkich swoich sił.
Jakże dziwnie czasami, w różnych przemianach życia, okoliczności zewnętrzne są podobne do siebie, schodzą się! Tego wieczora, w sali obok westybulu, zdawało mi się, żem wróciła we wieczór 16 września, kiedym śpiewała i grała; kiedy on mnie zaczął zajmować. Także tego wieczora siedziałam przy fortepianie i to samo przyćmione światło oświecało salon a w sąsiednim pokoju Manuel i Markiz grali w karty; i grałam „gawot żółtych dam“, ów, który się tak podoba Franczesce, ów, który 16 września słyszałam powtarzany, podczas gdym czuwała wśród pierwszych nieokreślonych nocnych niepokojów.
Kilka młodych dam, właściwie już nie młodych lecz ledwo co wyszłych z młodości, ubranych w wypłowiały jedwab barwy żółtego chryzantemu, tańczy go z młodymi kawalerami, ubranymi różowo, nieco niezadowolonymi, którzy noszą w sercu obraz innych piękniejszych kobiet, i płomień nowego pożądania. I tańczą go w salonie zbyt przestronnym, którego wszystkie ściany są pokryte źwierciadłami; tańczą go na podłodze wyłożonej amarantem i cedrem, pod wielkim kryształowym pająkiem, którego świece mają się wypalić, a jednak nie wypalają się nigdy. I damy mają na ustach nieco przywiędłych uśmiech lekki lecz niegasnący; a kawalerowie mają w oczach nieskończoną nudę. A zegar wahadłowy pokazuje zawsze jedną godzinę; a zwierciadła powtarzają, powtarzają, powtarzają wciąż te same ruchy; a Gawot trwa trwa wciąż słodki, wciąż cichy, wciąż równy, wieczny, jak jakaś męczarnia.
Ta melancholia pociąga mnie.
Nie wiem, czemu dusza moja skłania się do tej formy cierpienia; ulega uwodowi tej wieczystości jedynego bolu, tej jednokształtności, tej jednostajności. Przyjęłaby chętnie na całe życie raczej ciężar ogromny, lecz określony i niezmienny, niż zmienność, niż nieprzewidziane koleje i zmiany. Chociaż przywykła do cierpienia, boi się niepewności, boi się niespodzianek, boi nieprzewidzianych ciosów. Bez chwili wahania przyjęłaby tej nocy jakąkolwiek cięższą karę boleści w zamian za zabezpieczenie przeciw nieznanym udrękom przyszłości.
Mój Boże, mój Boże, przed czem zdejmuje mnie ten ślepy strach? Strzeż mnie! Oddaję duszę swoją w twoje ręce.
A teraz dosyć tego smutnego wałęsania, które raczej zbyt stęża obawę zamiast ją przepłoszyć. Lecz wiem już, że nie zdołam zamknąć oczu, chociaż mnie bolą.
On z pewnością nie śpi. Kiedym przyszła na górę, on, zaproszony, właśnie zajmował miejsce markiza przy stoliku do gry, naprzeciw mego męża. Czy grają jeszcze? Może on myśli i cierpi podczas gry? Jakie mogą być jego myśli? Jakie też jest jego cierpienie?
Nie chcę spać, nie chcę spać. Wyjdę na lodżję. Chcę wiedzieć, czy jeszcze grają; lub, czy on wrócił do swoich pokojów. Jego okna są na rogu, na drugiem piętrze.


∗             ∗

Noc jest jasna i wilgotna. Sala gry jest oświetlona; a ja pozostawałam tam, na lodżji, długo, by patrzeć w dół ku światłu, które się odbijało od cyprysa, mięszając się ze światłem księżyca. Cała drżę. Nie umiem wypowiedzieć tragicznego prawie wrażenia, które mi sprawiają te oświetlone okna, poza którymi grają dwaj mężczyźni; jeden naprzeciw drugiego, we wielkiem milczeniu nocy, zaledwie przerywanem przez przytłumione łkania morza. I będą może grali aż do jutrzenki, jeżeli on zechce zadowolić straszliwą namiętność mojego męża. Będzie nas troje czuwało aż do jutrzenki, bez wypoczynku, wskutek namiętności.
Lecz co myśli on? Jaka jest jego tortura? Dałabym w tej chwili nie wiem co, żeby módz wiedzieć, żeby módz aż do jutrzenki patrzeć nań, nawet poprzez szyby, pośród nocnej wilgoci, drżąc tak, jak teraz drżę. Najszaleńsze myśli błyskają mi wewnątrz i oślepiają mnie, gwałtowne, bezładne; mam jakby początek złego upojenia; doznaję jakby głuchej podniety do popełnienia czegoś śmiałego i nienaprawialnego; czuję jakby urok zatraty. Czuję, że wyrwałabym sobie ze serca ten ogromny ciężar, że zdarłabym sobie z gardła ten węzeł, który mnie dusi, gdybym teraz, w nocy, wśród milczenia zaczęła ze wszystkich sił swojej duszy krzyczeć, że go kocham, że go kocham, że go kocham“...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gabriele D’Annunzio i tłumacza: Józef Ruffer.