Przejdź do zawartości

Strona:PL Gabryel d’Annunzio - Rozkosz.djvu/245

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

o rzeczach pięknych, z tym entuzyazmem dla sztuki, który jest jednym z jego najwyższych uroków.
— Przyobiecałem kanonikowi, że wrócę w niedzielę. Pójdziemy; nieprawdaż, Franczesko? Trzeba, żeby Donna Marya poznała Vicomile.
Och, moje imię na jego ustach! Gdyby istniał sposób na to, mogłabym odtworzyć dokładnie ruch, otwarcie jego warg w wymawianiu każdej zgłoski słów: — Donna Marya. Lecz nie potrafiłabym nigdy wyrazić swojego uczucia; nie potrafiłabym nigdy przenigdy wypowiedzieć tego wszystkiego, co nieznane, nieprzypuszczane, nieprzeczuwane budzi się w mojej duszy w obecności tego człowieka.
Siedziliśmy tam aż do obiadu. Franczeska wydawała się, wbrew swojemu zwyczajowi, trochę melancholijna. W pewnej chwili zaciążyło na nas milczenie. Lecz między mną a nim zaczęła się jedna z owych rozmów milczenia, w których dusza tchnie tem, co niewymowne i słyszy szmer myśli. On mi mówił rzeczy, od których słodyczy niemal mdlałam na poduszce: rzeczy, których mi jego usta nigdy nie będą mogły powtórzyć ni moje ucho usłyszeć.
Przed nami nieruchome cyprysy, na pozór lekkie prawie jakby były zanurzone w niebiańskim eterze, zapalone słońcem, zdawały się na szczycie mieć płomień, jak wotywne świece. Morze miało barwę zieloną aloesowego liścia, a tu i ówdzie barwę jasnoniebieską, płynnego turkusa: nieopisalną delikatność odcieni, rozlane światło anielskie, w którem każdy żagiel dawał obraz płynącego anioła. A zestrój woni rozemdlonych Jesienią był jakby duchem i uczuciem tego popołudniowego dziwowiska.
Och, pogodna śmierci września!