Przejdź do zawartości

Strona:PL Gabryel d’Annunzio - Rozkosz.djvu/254

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Drżę i lękam się, jakbym miała wydać swoje ręce na nieznaną torturę.

Noc. — Zaczęła się powolna, słodka, nieokreślna tortura.
Rysował ołówkiem czarnym i czerwonym. Moja prawa ręka leżała na kawałku aksamitu. Na stole stał wazon koreański, żółtawy i plamisty, jak skóra pitona; a w wazonie był bukiet orchideji, tych groteskowych i wielokształtnych kwiatów, w których Franczeska szczególnie się lubuje. Niektóre, zielone ową zielenią, żeby tak powiedzieć, zwierzęcą, którą mają niektóre koniki polne, zwisały w kształcie małych urn etruskich, z podniesioną nieco nakrywką. Inne miały na szczycie srebrnej łodygi kwiat z pięciu płatków z małym kieliszkiem, wewnątrz żółtym, a białym na zewnątrz pośrodku. Inne znowu miały fioletową ampułkę, a po bokach ampułki dwie długie nitki; i naprowadzały na myśl jakiegoś króla-karzełka z bajki, z bardzo dużą głową, z brodą rozdzieloną na dwie części, na sposób wschodni. Inne wreszcie miały moc kwiatów żółtych, podobnych do aniołków, ubranych w długie szaty, lecących z podniesionemi ramionami i z aureolą nad głową.
Patrzyłam na nie, kiedy mi się zdawało, że nie potrafię dłużej znosić męczarni; i ich rzadkie kształty zajmowały mnie chwilkę, budziły przelotne przypomnienie ich rodzinnych krajów, napełniały mój umysł nieokreślonym zamętem.
On rysował, milcząc; jego oczy szły wciąż z papieru na moje ręce; potem, dwa. czy trzy razy, odwróciły się na wazon. W pewnej chwili podnosząc się, rzekł:
— Proszę mi przebaczyć.