Przejdź do zawartości

Strona:PL Gabryel d’Annunzio - Rozkosz.djvu/234

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mej twarzy, prawie zaczynam się rumienić. Gdyby skorzystał z tej chwili i spojrzał na mnie stanowczo, byłabym zgubiona.


∗             ∗

Grałam bardzo wiele muzyki Sebastyana Bacha i Roberta Schumanna. On siedział, jak owego wieczora, po mojej prawej ręce, trochę z tyłu na skórzanym fotelu. Od czasu do czasu, przy końcu każdej rzeczy, wstawał i, pochylony nad moimi barkami, kartkował książkę, by mi wskazać jakąś inną Fugę, jakieś inne Intermezzo, inne Improvviso. Potem siadał znowu; i słuchał, bez ruchu, głęboko zamyślony, z oczyma wpatrzonymi we mnie, tak, żem czuła jego obecność.
Czy rozumiał, ile ze mnie, z moich myśli, z mojego smutku, z mojej wewnętrznej istoty wnikało w muzykę drugich?


∗             ∗

„Muzyka, — złoty klucz, co otwiera fontannę łez, z której dusza pije, aż się zapamięta; przesłodki grób wszystkich leków, gdzie ich matka, Niespokojność, podobna do śpiącej dziewczynki, leży uśpiona wśród kwiatów...“ Shelley.


∗             ∗

Noc jest groźna. Gorący i wilgotny wiatr wieje w ogrodzie; i przytłumiony huk przedłuża się w ciemności, potem gaśnie, potem zaczyna jeszcze głośniej. Wierzchołki cyprysów chwieją się pod niebem prawie czarnem, na którem gwiazdy zdają się półwygasłe. Pas chmur przepływa poprzez niebo z jednego widnokręgu na drugi, poszarpany, złowrogi, czarniejszy od nieba, podobny do tragicznych włosów Meduzy. Morze w ciemności jest niewidoczne; lecz łka, jak niezmierzony, nieukojony, samotny ból.