Przejdź do zawartości

Strona:PL Gabryel d’Annunzio - Rozkosz.djvu/251

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

każdy staw zdawał się cząstką nieba, które się zagłębiło w jakimś podziemnym świecie; firmament z różowego światła, rozpostarty pod ciemną ziemią, bardziej nieskończony od nieskończonej nocy i czystszy od dnia; gdzie drzewa rosły w ten sam sposób, co w powietrzu górnem, lecz miały kształty i barwy doskonalsze, niż którekolwiek z tych, co chwiały się na górze. I widoki słodkie, jakich się nigdy nie widziało na naszym górnym świecie, były tam wymalowane przez miłość wód ku pięknemu lasowi; i cała ich głębia była przeniknięta elizejską jasnością, atmosferą niezmienną, wieczorem słodszym, niż wieczór na górze.
Z jakich odległych czasów przybyła do nas ta godzina?
Jechaliśmy stępa, w milczeniu. Rzadkie krzyki srok, chód i oddech koni mąciły ciszę, która zdawała się z minuty na minutę rosnąć i stawać coraz czarowniejszą.
Czemu przerwał urok, stworzony przez nas samych?
Mówił; zalał mi serce falą słów gorejących, szalonych, prawie bezprzytomnych, które wśród tego milczenia drzew przerażały mnie, gdyż miały w sobie coś nadludzkiego, coś nieokreślnie dziwnego i czarującego. Nie był pokorny i poddany jak w parku; nie mówił o swoich lękliwych i zwątpiałych nadziejach, o swoich dążeniach prawie mistycznych, o swoich nieuleczalnych smutkach; nie prosił, nie błagał. W głosie jego była śmiała i silna namiętność; głosu tego u niego nie znałam.
— Pani mnie kocha, pani mnie kocha, pani nie może mnie nie kochać! Proszę mi powiedzieć, że mnie pani kocha!
Jego koń szedł tuż obok mego. I czułam, że on