Przejdź do zawartości

Strona:PL Gabryel d’Annunzio - Rozkosz.djvu/258

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

turkusowego, które już przechodziło w barwę popielistą.
Po przerwie milczenia rzekłam, żeby rozpocząć: — Manuel przyjedzie z pewnością w sobotę. Czekam jutro jego telegramu. Odjedziemy w niedzielę porannym pociągiem. Tyś była dla mnie przez te dni taka dobra; jestem ci tak wdzięczna...
Głos drżał mi trochę; niezmierna czułość wezbrała w mem sercu. Ona wzięła moją rękę i trzymała ją w swojej, nie mówiąc do mnie, nie patrząc na mnie. I tak trwałyśmy długi czas w milczeniu, trzymając się za ręce.
Ona mnie zapytała: — Jak długo zatrzymasz się u swojej matki?
Odrzekłam jej: — Zdaje się, aż do końca roku; a może dłużej.
— Tak długo?
Zamilkłyśmy na nowo. Czułam już, że nie miałabym odwagi na wyjaśnienie; i także czułam, że była teraz mniej potrzebna. Zdawało mi się, że teraz znowu zbliżyła się do mnie, zrozumiała mnie, znów mnie poznała, stała się moją dobrą siostrą. Mój smutek przyciągał jej smutek, jak księżyc przyciąga wody morskie.
— Słuchaj — rzekła; gdyż dolatywał śpiew wiejskich kobiet, śpiew szeroki, przedłużony, pobożny, jak śpiew gregoryański.
Później zobaczyłyśmy śpiewaczki. Wychodziły z pola wyschłych słoneczników, idąc sznurkiem, jak święta procesya. A słoneczniki na szczytach łodyg długich barwy siarki, bezlistnych, miały szerokie krążki nie uwieńczone płatkami ni bogate w nasienia, lecz podobne w swej nagości do emblematów liturgicznych, do bladych monstrancyi ze złota.