Przejdź do zawartości

Poema Piasta Dantyszka herbu Leliwa o piekle

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Słowacki
Tytuł Poema Piasta Dantyszka herbu Leliwa o piekle
Pochodzenie Dzieła Juliusza Słowackiego tom III
Redaktor Henryk Biegeleisen
Wydawca Księgarnia Polska
Data wyd. 1894
Druk Drukarnia i litografia Pillera
i Spółki
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Indeks stron



POEMA

PIASTA DANTYSZKA

HERBU LELIWA

O PIEKLE.



OFIAROWANIE.

U nóg twych kładę: O! załośna wdowo
Polskiego ludu! O! Matko w żałobie
Tych co śpią w krwawym pochowani grobie,
I tych — co wierzą że wstaniesz na nowo;

O! ty gotowa twą krew Chrystusową,       5
Rzucić na twarze wątpiące i blade,
Warszawo! tę pieśń ci pod nogi kładę,
I nóg skrwawionych twoich sięgam głową.
Bo ja nie wierzę żebyś ty się zlękła
Carskiego czoła i carskich rycerzy:       10
A gdy mówiono żeś przed nim uklękła,
Tom był jak człowiek gdy grom weń uderzy;
Potém schyliwszy czoło zamyślone
Rzekłem: żeś klękła ty po tę koronę,
Co spadła z głowy, i u nóg ci leży.       15

Florencya d. 15. listopada 1838. r.






Usiadł na grobie, gdzie jasne motyle
Około róż się kręciły grobowych;
Poprawił wąsa, i wylotów płowych,
I rzekł: pięcioro mam dzieci w mogile,
A zaś ostatni, wężowego płodu,       5
Syn mój ostatni jest zdrajcą narodu.
To mi włos siwy cały się wypręża.
I drży i wstaje z głowy dębem węża;
Kiedy pomyślę jak mi się zdradziecko
Ostatnie moje pohańbiło dziecko.       10
Lecz niech tak będzie! Pana Boga wola!
Kontusz wytarty, szabla, i niedola,
I czapka krzywo zatknięta na głowie,
I moi gdzieś tam w mogiłach synowie;
Z tym ja mój panie jak królowie dumny,       15
Krzyż zrobię święty i pójdę do trumny.
A biada temu pod kim się usunie
Mogiła moja i ziemia na trunie!
A biada, jeśli mój syn zdrajca stąpi
Na ten grobowiec, bo się rozestąpi,       20
Bo zeń czerwone płomienie wybuchną;
Bo nań wyskoczy, mój trup, moje pruchno,
I kąsać będzie, robactwem oblizie
Aż go zje, aż go zdusi, aż zagryzie.

Patrzaj ty na mnie: ot taki jak jestem       25
Widziałem Boskich na oczy aniołów;
Ot taki nędzarz, brudny od popiołów,
Obmyty krwawym narodowym chrzestem,
Nie mogąc przeżyć bez pociech do zgonu
Poszedłem sobie na górę Syonu,       30

Cokolwiek duszy ulżyć płaczem zdrowym,
Na zakrwawionym grobie Chrystusowym;
Za moje martwe syny się pomodlić,
A tego przekląć co się ważył spodlić;
Za tych co zabił tyran i zabija       35
Zmówić na grobie trzy Ave Maria;
Na te mogiły gdzie leżą krwawemi
Jerozolimskiéj przynieść trochę ziemi,
I grobowiec ich cichy, nieszczęśliwy,
Posypać liściem srebrzystéj oliwy,       40
Która Chrystusa uroszona łzami
Wyrosła drzewem litości nad nami.
I cóż! przebiegłem błękitne żywioły,
Ot w tym żupanie, i z tą szablą rdzawą,
A jak turecki jaki święty, goły;       45
A śpiąc pod żaglem, albo gdzie pod ławą.
I patrz jak podróż staruszkowi służy!
Wróciłem sobie jak żóraw z podróży,
Wichry mi trochę podszarzały skrzydeł,
Mój kontusz teraz nie do malowideł;       50
Przez pas wychodzą moje chude kłęby,
Szabla na skałach wyszczerbiona w zęby,
Lecz chociaż sobie wygląda jak chrobra,
Byleby wojna, patrz! co? jeszcze dobra!
Jeszcze jak niebo ma łono błękitne —       55
A jak nią świsnę! jak po czaszkach zgrzytnę!
Dalibóg! nie dam grać po nosie sobie!
Bom to zaprzysiągł na Chrystusa grobie.


Ale do rzeczy Mości Dobrodzieju!
Tu mówią w karczmie i po domach plotą,       60
Żem się ja zapił aż na śmierć zgryzotą;
Że tracę nawet te trochę oleju
Którą ma z łaski Bożéj twór człowieczy,
I roję sobie niestworzone rzeczy.
Mówią że sztuką jakąś, może djablą,       65
Zaszedłem w piekle dzwonić moją szablą;
Że mi się trochę opaliła dusza,
Żem sobie nawet podsmalił kontusza;

Że mi skra padła na gołą łysinę
I wypaliła tajemniczą dziurę,       70
Zkąd, kiedy piję, to wypuszczam chmurę,
A nawet, mówią, iskry wielkie, sine, —
Bogdajby djabeł oniemił fałszerze!
Ja w Pana Boga i w Chrystusa wierzę,
I co dnia mówię z kogutem pacierze.       75
A kto obelży mojéj duszy sławę,
Z tym ja mieć będę żelazną rozprawę.
A postaw tu dzban, jak gwiazdy zaświecą,
Ujrzysz czy z mojéj łysiny skry lecą?
A jeśli lecą, to dobrze, nie pusta,       80
Więc pożar łatwo mi zalać przez usta;
A jeśli zatkam tę łysinę ręką
Skry sobie będą wychodziły szczęką.
A ludzie niech się sami siebie strzegą!
A że ja palę się — Co im do tego?       85
Otoż tak dobrze! — dzban przyniosłeś wina.
Postaw tu panie — tu — na téj mogile;
Niech trup zazdrości że ludziom godzina
Uleci sobie jak złote motyle.
Bo cóż? — my także grobów kandydaty!       90
A kto jak ja żył, lelijowe kwiaty
Mieć będzie kiedyś i polane rosą,
I drzewa gdzie się słowikowie niosą;
I tak śpiewają i z taka rospaczą,
Że aż tam brzozy na kurhanach płaczą.       95

Brr!... Cóś mi panie teraz w oczach widno.
Słuchaj! — Raz, jednéj nocy, bez xiężyca,
Widziałem Panie rzecz strasznie ohydną —
Lecz nie mów o tém, bo to tajemnica,
Bo jakby na mnie to poczuli xięża,       100
Gotowi wygnać z kościoła jak węża;
A nie wie o tém ani gwiazdek para,
Ani syn zdrajca, ani matka stara,
Co jeszcze żyje gdzieś nad wodą Niemna,
I kołowrótek swój obraca, ciemna.       105
Biedaczka, nie wie dotychczas o niczem —
Nawet że tamci pomarli synowie;

Bo kiedy ręką mię maca po głowie
To ja się różnym przerabiam obliczem,
Udaję różny głos, i różne twarze;       110
A potém ślepéj odgadywać każę
Który z jéj synów stoi przy niéj blisko,
I zawsze inne powiada nazwisko;
Myśląc biedaczka że przy niéj sa bliscy
Synowie zdrowi i żywi i wszyscy —       115
A Bóg im dawno na niebiosach świeci
A stara zamrze, to tam znajdzie dzieci!

Lecz to nie o tém mowa mości panie!
Raz kiedy była tu cisza ponura,
A ja siedziałem spokojny przy dzbanie,       120
A nad sosnami temi była chmura
Rozrzucająca okropną ciemnotę,
A tam wisiało pod nią słońce złote,
A ja tak z czapką na bakier na głowie —
Mój mości panie — dwaj mię Aniołowie       125
Przyszli powitać, mówiąc: panie Piaście!
Zadziwiłem się i rzekłem: zkąd waście,
Których ja nigdy znać nie miałem w zysku,
Wiedzą o moim rodzie i nazwisku?
Tak mówiąc, byłem w djabelnym kłopocie,       130
A do mnie piękne te figury w złocie:
Nie bój się! Boga jesteśmy posłami;
A jeśli zechcesz przelecić się z nami
Przez te ogromne, szafirowe pola,
To z twoją wolą jest i Boga wola,       135
Tak mi mówili: a ja panie rzeźwy
Wstałem: dalibóg! dziś przysięgam trzeźwy,
I w dłonie klaszcząc jak dziecina klaska;
Rzekłem: panowie jaśni! jeśli łaska
Dajcie mi widzieć tych co w piekle gorą,       140
A potém moich dziateczek pięcioro,
A potém jeszcze gdzieś na tamtym świecie —
O kim ja mówić chce zapewne wiecie? —
Więc jeśli wola jest Jehowy na to,
Niech będę z temi, co już poszli dawno,       145
I włożeni są w ziemię lodowatą. —

A gdy mówiłem tak, było mi jawno
Że prośbę moję na próżno zanoszę,
I że nie zrobią święci o co proszę.
Aż tu mój panie nad podziw, ci złoci       150
Biorą mię nakształt zerwanéj stokroci,
Biorą, i prosto w tęczę złotowłosą.
Na ciemną chmurę, nad sosnami niosą;
I bez żadnego szelestu i dźwięku
Niosą szlachcica w niebo, z dzbanem w ręku.       155
A ja z nad chmury upuściłem dzbana,
I potém się aż dowiedziałem w siole
Że upadł z nieba, na xiędza plebana,
I wybił mu jak talar guz na czole,
I zostawił mu siniec w upominku;       160
Pożałowałem dzbana i uczynku.

A to więc panie mój były nie żarty!
Na złotych skrzydłach jak król rospostarty
Lecę, a tęcza co wisi na chmurach,
Świéci jak brylant na kontusza dziurach;       165
A gwiazdy żółte różowe i sine,
Sypią się deszczem na moją łysinę;
A xiężyc blisko przybiega i staje,
I widzę srebrne rzeki, srebrne gaje,
Góry, o góry zaczepiłem pałasz —       170
A dotąd nie chce wierzyć pan bakałarz,
Choć mu po stokroć na honor mówiłem,
Gdy xiężyc świeci w mgle — że ja tam byłem.

I tak mię nieśli Boscy aniołowie;
A ja siedziałem jednemu na głowie       175
Pusząc się dumą jak paw na folwarku;
Nogi zaś moje drugi niósł na karku,
Anielik mały jak różyczka młody,
I nogi moje dźwigał jak dwie kłody.
A takie były te aniołki skoczne,       180
I takie zwinne, że nie oni sami
Alem ja zaczął prosić się ze łzami,
Niech sobie stary na chwilę wypocznę;
Bo mi już kości trzeszczą jak łuczywo,
I w gwiazd mi żywych towarzystwie ckliwo.       185

I zaręczam ci na honor szlachcica
Że postawili mię na dwóch podkówkach,
Na samym środku srebrnego xiężyca;
I na różanych mię oparli główkach;
A ogień zaczął mi iść przez łysinę —       190
Jeżeli kłamię panie! to niech zginę!
Ogień wybuchał przez kości i skórę,
I z xiężyca szedł jak kolumna w górę.
A stąd urosło o mnie to przysłowie
Żem się wypalił na xiężycu w głowie.       195
Ale w tym panie! prawdy ani trocha!
Kto pałasz kocha i ojczyznę kocha?
Choćby się palił dla niéj przez dwa wieki,
I gdzieś jak żóraw odleciał daleki,
I gdzieś przez lat sto więdniał od rospaczy;       200
To jak swe szable i swój kraj zobaczy,
To jak usłyszy że krzyczą do broni:
Przed panem Bogiem się tylko ukłoni,
A potém ludziom odpowie na hasło,
Że miecz nie ściemniał i serce nie zgasło.       205
To i mnie widzisz że jeszcze gotowy —
Choć mi czuć dawno już wilgoć cmentarza,
I zapach trumny nozdrze już obraża,
Zapach posępny, smutny i cedrowy —
To chociaż czuję że przez bliskie rżysko,       210
Leci koń śmierci i leci i tętni,
I już nadbiega z próżném siodłem blisko;
Nim wskoczę, biada! kto mi się nawinie!
Biada! kto moją ojczyznę zasmętni!
Bo nim łza po mnie — to wprzód krew popłynie.       215
O! wy nie wiecie, co się w sercu złoży
Zemsty i bolu, nim się grób otworzy?
O! wy nie wiecie ile dusza dzika
W jeden cios szabli na przyszłość zamyka?
Wiele modlitew o zgon ludzki kładnie?       220
Aż z takim ciosem pierwsza głowa spadnie!
To może wtenczas gdy ją w piasek rzuci,
Do Pana Boga i modlitwy wróci,
I spokojniejsza sądów Boskich czeka
Ubrana w jasną szatę, w krew człowieka —       225

Ale to mary! to są mary krasne!
Ja potępiony, niezemszczony zasnę.
Z sercem na zemstę tak długo upartém,
Ludzie zostawią śpiącego w kurhanie;
Śpiącego starca, w kontuszu wytartym;       230
I tak na wieki będzie, tak mospanie!
Przybędzie tylko ku kraju ozdobie,
Jeden grób więcéj, starzec w tym grobie.
A słowiki mu chór żałości utną. —
I cóż? — Na xiężyc wróćmy bo mi smutno.       235

Otoż jak mówię! Héj! doléj mi szklanki!
Gardło jak suche to gra jak w multanki;
A tu mi trzeba o piekielnym dziwie
Jak psu po nocy, zaszczekać chrapliwie.
Idę przez xiężyc złocisty i szary,       240
I napotykam trzy okropne mary.
Około ognia, Głód, Dżuma i Wojna
Siedziały cicho i w kotle warzyły
Trupy z wczorajszéj wyjęte mogiły.       245
Widząc te rzeczy w lodowatéj strefie,
Krzyknąłem: Jezu Maryo Józefie!
A pocieszywszy się modlitwą skrytą,
Rzucam się na nie z szablicą dobytą;
Rzucam się wściekły; jak tnę bogobojnie       250
Uciąłem prawe ucho pani Wojnie;
A Głód je chwycił, i gębę rozdziawił,
Połknął uszeczko siostrzycy i strawił,
I w kocioł je wnet rzucił z drugiéj strony.
Stałem, i wąsa kręciłem zdziwiony —       255
Myślę co robić? A djabli to wiedzą?
Co utnę szablą to połkną i zjedzą.
Twarz mi się zgrozą stała trochę blada,
Bo panie! sprawa z djabłami nie lada!
I przemyślałem więc Summarum summa       260
Co robić? Aż tu do mnie pani Dżuma:
Nie jendycz się tak krzyknęła: szlachcicu!
Na srebrnéj ziemi, na zimnym xiężycu,
I nie bądź takim przeraźliwym Serbem;

Wszak ty Leliwę xiężyc, miałeś herbem?       265
Więc może ciebie nie bardzo rozbestwię
Prosząc na ucztę, w twém własném królestwie;
Siadaj przy kotle i powąchaj woni
A potém proszę — jedz bez ceremonii.
A takie dictum, choć przysięgam jeszcze,       270
Djabelne jakieś szły po skórze dreszcze,
Zbliżam się — z kotła idzie krwawa para,
Wonna — myślałem że gotują Cara
Lub inną jaką potępioną liszkę;
Zazieram — krwawy war — proszę o łyżkę —       275
Dają mi, wielka jak łopata, sina,
Dobywam z kotła coś — to głowa syna!
Struchlałem! Syna mojego głowinka!
Blada i krwawa; oczki otworzone,
Usteczka jeszcze jak róże czerwone,       280
Twarz, oczki mego najmłodszego synka!
Patrzy się na mnie, żółciutki jak woski;
I tak trzymałem go za złote włoski,
I nie wiedziałem wyć, płakać czy szczekać?
Aż widmom z oczu krew zaczęła ściekać,       285
I rozpłakały się krzycząc: szlachciuro!
Nam samym smutnie, zimno i ponuro,
I drżą wnętrzności jak żywoty matek
Słuchając jak ty płaczesz twoich dziatek;
A nie obwiniaj nas! bo my bez plamy!       290
My je od ojca kochanego mamy,
On je tam łowi gdzieś w krwawym potoku,
I w morzu płaczów: i nam tu co roku
Przysyła takich głów tysiące darem;
Ojciec co karmi tak, zowie się Carem;       295
A my kochamy go, bo dla nss dobry,
Mówiły: a ja płakałem jak bobry.
I płacząc kocioł mieszałem aż do dna;
Więc najstarszego syna głowa chłodna,
I główka tego co był w rodzie średni,       300
I pięcioro ich — wszyscy moi biedni! —
Wszystko pięcioro głów z kotła dobyłem,
I nie płakałem już po nich — lecz wyłem.
I tak mi wyschły zrenice rospaczą

Że zawstydzały mię widma co płaczą.       305
Jakby martwica co po piekle hasa,
Wiążę te głowy trupeczków do pasa;
Tak przywiązuję, tu za włoski złote,
Pod samym sercem najmłodszą sierotę;
A tu wąśatą twarz syna ułana,       310
A tutaj trzecia, czwarta przywiązana,
A piąta wisi tuż przy rękojeści:
I tak z wszystkiemi pięcią — o! boleści —
Aż na te widma zimna padła trwoga —
Głośno krzyczałem że idę do Boga.       315

O! haniebna to była maskarada!
Gdybym się kiedy tak we wsi pokazał,
Proboszcz by dzwonić w dzwon umarłych kazał,
Za mną by dziatek leciała gromada.
A tam — krew ciekła na xiężyca bruki,       320
Leciały za mną wrony, sępy, kruki;
Wilki wyjrzały z parowów i jękły,
Aniołki znikły, bo się mnie przelękły;
Przecięż, żem nie był zbój, to łatwo dociec,
Na czole miałem napisano: ojciec;       325
W oczach łzy były co wszystko tłómaczą,
Zabójce tak nad trupami nie płaczą.
Szedłem przez góry, szedłem przez padoły;
I nie wiem gdzie szła ta piekielna droga,
I nie wiem czyli tam chodzą anioły;       330
A ja krzyczałem że idę do Boga.
Idę przez ciemne tajemnicze światy,
Ukochanemi trupami skrzydlaty.
Idę, a język mi syczy jak żmija,
Mózg wszystko pali, łamie i zabija,       335
Boleść co w sercu, cały świat oskarża,
Mój widok sądem jest, mój płacz przeraża;
Umarli co mię zobaczą nie zasną;
Bóg może nawet twarz odwróci jasną.
Na blask boleści, który ze mnie strzela,       340
Od krwi co w kontusz wypłowiały sięknie.
Matka się Boska odwróci i zlęknie,
Myśląc że była matką Zbawiciela.

Idę... w tém panie! patrzę jakaś szklanna
Z xiężyca w niebo wytryska fontanna;       345
A od niéj leci woń miła i słodka,
A przy niéj tańce, pląsy i cichotka.
Dziewczęta hoże, proste jak badyle,
A ze skrzydłami jak polne motyle;
Za dziewicami rój kochanków młody,       350
Goni, całuje i spycha do wody;
A ukąpane dzieweczki wychodzą
Piękne jak róże, co się dzisiaj rodzą,
Piękne jak białe narcysy do wianka,
I za kochankiem, znów leci kochanka,       355
I nikną w łąkach. A ta wywrócona,
Gdzieś szafirowe łowi winogrona;
A ta do wody kryje się jak płotka,
Nie mając innéj szaty jak ta woda;
A ta całuje kogo tylko spotka;       360
Wszędy wesołość, śmiechy, miłość, zgoda.
Zmartwiałem — wąs się najeżył surowy.
Spojrzałem gorżko na dzieciątek głowy,
Szukam, znajduję dwa kamienie duże,
Chwytam — w tém jeden zamienił się w różę,       365
Drugi w motyla; tak że z gniewu burzą,
Motylem na nie rzuciłem i różą.
Wściekłość mię zdjęła! W tém jedna z dzieweczek:
Patrzcie! krzyknęła: co to za figura?
Patrzcie! krzyknęła: co za aniołeczek       370
W starym żupanie! patrzcie co za gbura!
I wszystkie w śmiechy cha cha! cha! cha! cha! cha!
A jedna do mnie: proszę pana lacha!
Proszę tu bliżéj, tu nie ma zazdrości,
Dla wszystkich płynie fontanna młodości;       375
Proszę tu bliżéj; zagrzéj sobie żyły,
A wyjdziesz świeży jak kwiatek z mogiły;
Odrzucisz czaszki zbierane na grobie,
Wymyjesz tę krew co z żupana cieknie,
A potém sama zakocham się w tobie,       380
I przekochamy czas, i czas ucieknie;
Proszę tu bliżéj! proszę do fontanny!

Tak zapraszała ta i drugie panny.
A tu mi wtenczas już gniew nie wystarczał,
Zęby szczęknęły, i język zawarczał,       385
A wy niegodne! a wy kogutnice!
A tam kraj we krwi? a tu w różach lice?
A tam mogiły — a tu! — bierz was djabli! —
Jak skoczę panie! jak dobędę szabli!
Jak się z krzyżowym wypuszczę zamachem!       390
Wszystkie różyczki w nogi! ja za niemi —
Lecą ogromnym ścigane przestrachem,
Biją mię w oczy, włosami złotemi;
A ja zaś rabię — co machnie szablica,
To utnie kawał srebrnego xiężyca.       395
A te się śmieją, biegną i wietrzeją
I za laury się kryją i znów śmieją,
I przez cyprysy kukają jak róże;
Ażem się cały w łzy zapocił duże,
A tak mi serce wściekło się grobowe:       400
Że odwiązawszy z pasa, syna głowę —
Przypadkiem głowa to była ułana —
Jak za włos chwycę! jak zakręcę wartko!
Jak palnę!!! — czarna z niéj krew jak ze dzbana.
Ułan — miłośne to było lampartko!       405
Skoro się poczuł, w trop za dziewczątkami,
I djabli by go nie wstrzymali sami.
Kreci się, leci, kolorów nabiera,
Wąs się zakręca, oko się otwiera,
Jak w lot się puścił, tak leci i leci;       410
A trupek to był: a proszę waszeci!
Fartuszkiem swoim z bielutkiego rąbka
Najpiękniejsza go wzięła jak gołąbka,
I przytuliła: i chorem gromadnim
Zaczęły wszystkie piękne płakać nad nim.       415
Aż mi jęły ciec łzy po siwych wąsach.
Zostańcie! rzekłem: zostańcie wy w pląsach!
Wy co i płakać umiecie rycerzy!
Przy waszém sercu mu dobrze, niech leży;
Niechaj spoczywa, a wy moje młode       420
Lejcie na niego tę młodości wodę;
A choć nie zbudzi, to lepsza jest ona

Polewać trupy, niż łza moja słona.
Ubierzcie go wy w kwiaty lelijowe,
Tańcujcie nad nim i bądźcie mi zdrowe.       425
Bo mnie staremu inna niż wam droga,
Bo ja mam krwawy zapozew do Boga.
Tak mówiąc w serce jakby mieczem ranny,
Od śmiejącéj się odszedłem fontanny.
A wiatr z prędkiemi lecąc za mną echy,       430
Przynosił długo płacz, róże i śmiechy.

Lecz to na długą powieść się zabiera;
A człowiek grzeszny częstokroć umiera
I małéj bajki życia nie zakończy;
A nad nim wszyscy w śmiech! a! wstyd mospanie!       435
A cóż robiłeś ty na życia łanie?
A rzadko jaki tam anioł obrończy
Stłumi obmowy gadające licho,
Mówiąc: on w grobie śpi — gadajcie cicho!
Więc o to chodzić każdemu powinno,       440
Ażeby finis był w jego żywocie;
Jak jedną powieść skończy, zacznie inną,
Gdzieś tam na tęczach w promienistym złocie,
Gdzie już nie pójdzie nic chęciom opacznie.
Kiedyż się moja taka powieść zacznie?       445
Jużem grób sobie jak ziarnu wyorał —
Ale bierz djabli grób, ciało i morał!
Do rzeczy panie! Na końcu xiężyca
Stoi piekielna jakaś szubienica,
I biedne ludzie po śmierci przestrasza,       450
Kołysząc trupem brzęczącym Judasza.
Za szubienicą zaś ta o pół ćwierci
Mili niebieskiéj, stoi brama śmierci.
Nie dla tych ludzi co szli wedle cnoty
Ale dla krwawéj piekielnéj hołoty.       455
A na téj bramie są różne napisy.
Na szabli mojéj, jak żebrak na kiju,
Przed piekłem mój łeb uchyliłem łysy
I czytam tutaj: sacre nom de Diu.
Ognistą szablą jakąś grenadjera       460
Wyrysowane, stoi w dyamencie.

Tu inne jakieś straszniejsze przeklęcie
Carrajo! Goddam! do stu et cetera.
I różne takie mój panie rysunki
Nosi na sobie ta piekielna wieża,       465
Żem się pokornie udał do szkaplerza,
I odmawiałem pobożnie korunki;
A dreszcz mię przebiegł i przejęła skrucha
Widząc jak za tą wieża ogień bucha.
A tutaj do mnie z bramy jakiś człeczek       470
Krzyknął: szlachcicu! — ja zaś nie chcąc sprzeczek
Z djabłami, udał żem ślepy i głuchy,
I litanije trzepię pełen skruchy,
A patrze zezem; a ten nieboraczek
Z ognia wydobył nos krzywy jak haczek,       475
I kichnął skrami i łzy miał na licu;
I znów mię prosi: mój panie szlachcicu!
Jeżeli twoja łaska, albo czyja,
Niech zmówi za mnie sto ave maria;
Jam cenzorował xiążki i obrazki,       480
A teraz w piekle; zowię się Sz.n..ski..
A djabeł tutaj mię postawił na to
Abym nie wpuszczał myśli; a pod stratą
Duszy moskiewskiéj uczynić to muszę,
Bo choć ją djabeł rwie, mam jeszcze duszę!       485
A! to, krzyknąłem: rzecz niesprawiedliwa
Cenzory w piekle palić jak łuczywa?
A przyznam ci się żem nie wiedział prawie,
Kogo ja z piekła, do nieba wyprawię.
Już się za szkaplerz biorę nieświadomy —       490
Aż tu w korunkę dwa czerwone gromy!
Aż tutaj szkaplerz i szlachcic się pali.
Uciekam — widzę rzekę — buch! do fali!
Wpadłem, myślałem że już na dnie leżę;
Lecz te główeczki dziatek jak pęcherze       495
Płyną po wodzie, i mnie starca niosą. —
O! wy z twarzyczką białą, złotowłosą!
O! wy dzieciątka moje z twarzą młodą
Jak wy nosili mię nad piekła wodą!
Jak wy dźwigali mię środ tego wrątka       500
O! łabędzie wy moje! o! dzieciątka!

Próżno mię jakiś chciał wyrwać z powodzi,
I do swéj czarnéj zapraszał mię łodzi,
Człowiek co wożąc mgły zarabia chleba:
Odpowiedziałem: łodzi mi nie trzeba,       505
Bo mię tu niosą synaczkowie moi;
Wody nie trzeba — bo mię łza napoi,
Ani rozmowy — bo trupki te bawią,
Ani modlitwy — bo mię one zbawią;
A zaś przed Bogiem nie trzeba wymowy,       510
Bo za mnie będą mówiły te głowy.
A wszystkie trupy co na łodzi stały,
Na moją głowę pokazując sobie,
Pytały: czy to jaki łabedź biały
Co smutnie śpiewa gdy ma zasnąć w grobie?       515
Bom się unosił śpiewając żałośnie,
Po czarnéj wodzie co z łez ludzkich rośnie.

Nie patrz ty na mnie, gdy ja w smutek wpadam;
Bo wtenczas nie wiem co się ze mną robi
I cały we łzach utonąwszy gadam.       520
Lecz gdy mię starca wesołość ozdobi,
Wtenczas mi śmiało możesz patrzeć w oczy.
Śmiejmy się! ej ha! aż serce podskoczy!
Śmiejmy się jako woda zwierciadlana!
Śmiejmy się! — pozwól że zajrzę do dzbana —       525
Hej tak! otarłszy pot na siwéj skroni,
Spuściłem pałasz, niech po piekle dzwoni.
Człowiek podściwy to nie tajemnica,
Po całym piekle niech słyszą szlachcica.
Twarz Polska nie ma obłudnéj skorupy,       530
Niechaj w nią patrzą jak w zwierciadło trupy.
Kto ma z płomieni posłanie i trunę
A w grobie mi się z oblicza podoba;
Za tego westchnę, a kto nie, to plunę.
Albowiem szlachcic żywy — to osoba —       535
A król umarły jest to rzecz nicości.
Troszkę robaków: pfu, i trochę kości.

Lecz wprzód opiszę jaką tam strukturą
Stoi ta wieża zwana trupów górą.
Różne języki w niéj mówią i płaczą.       540

Czarna po wierszchu, czerwone ma wnętrze;
O siedmiorakim zbudowana piętrze,
A wchodzisz na nią drożynką ślimaczą.
A czasem ciemno tak choć wykol oczy;
A tam grom wytnie, a tam wąż wyskoczy,       545
A tam lew ryknie, a tam żmije pisną,
Czasem jak wilcy trupi okiem łysną;
Sród takich strachów; śród takiego dziwa,
Szedłem Dantyszek, Piast Herbu Leliwa.
A każdy mi trup mówił: dobra droga!       550
Wiedząc że idę ze skargą do Boga;
I niosę cztery główki mego rodu,
Jak pokrwawionych gołąbków dwie pary;
I mam w kieszeni manifest narodu
Abym przeczytał go przez okulary       555
Przed panem Bogiem; i dowiódł rosprawą
Że szlachcie kiedy zabija, ma prawo.
Że mu przystojnie gdy przed Bogiem stanie
Ze krwią na szabli, ze skargą na zębie.
Bo cóż — był biały — Ale to mój panie       560
Jak okrwawione po nocy gołębie,
Kiedy na pole walki pić przylecą;
Nie wiedzą same co piły? czém świecą?
Tak my biedni, ludzie nieobłudni,
Cożeśmy winni, że krew w naszéj studni?       565
Cożeśmy winni że krwią czara tłusta
I krwawe oczy i czerwone usta?
To może nawet nam i serca bolą
Jeść ciągłą zemstę z łez żałośnych solą!
Ale cóż robić? tak nam być na wieki       570
Ludziom bez Boga litośnéj opieki.
Tak aż się kiedyś tam szala nachyli,
Choćbyśmy do dnia sądnego krew pili
Bądźmy jak męże co walczą i mszczą się;
A choćby tyle w nas życia jak w kłosie       575
Co rośnie pośród gdzieś przejezdnéj drogi,
Zdeptani, stokroć wstaniemy na nogi!

Tu cię na wstępie powieści przerażę —
Wieża piekielna oparta na Carze,

Na jednym trupie, jak na zgniłym palu,       580
Cała się trzęsie wisząc na moskalu.
A nie dziw się sile trupiéj belki,
Bo to w osobie piekielnéj Piotr Wielki.
Siedzi pod wieżą, a na niego z cebra,
Jakieś straszydło okropne, puchacze,       585
Wylewa ciepłą krew ludu i płacze,
I oczerwienia mu łeb, piersi, żebra.
Przed tym straszydłem, co siedzi czerwone,
Myślałem z trwogą że we krwi utonę.
Co robić? krwawa podemną kałuża,       590
Nademną smutnie krew ludzka szeleści;
Straszydło siedzi i oczów nie zmruża;
A oczy jego czerwone jak róża.
A tyle w nich krwi, że łza się nie zmieści.
A rzecz straszniejsza! każdy trup włócęga,       595
Carowi temu na wierność przysięga;
We krwi się topią mary niedołężne,
Ogień zapalił i palce przysiężne,
Tak że każdego kościo-trupa wdzięki,
Widać przy ogniu palącéj się ręki       600
Palą się klęcząc — A tu nowe dziwo!
Krew do mnie woła po polsku: Leliwo!
Jam jest krwią ludzi umarłych bez plamy!
Jam jest żałośną i męczeńską jestem!
O przekop ty mi twoją szablą tamy       605
A ja popłynę z płaczem i z szelestem,
I całe piekło mszcząca się zatopię.
Rzekła: ja zaraz do szabli i kopię.
I krew się cała z kałuży wywala,
Skarży się, płacze i szumi jak fala,       610
Zagasza trupom płonące ramiona,
Cała dolina we krwi, już czerwona.
Wszystko się topi jak w sądu godzinę,
Ja sam co rów ten wykopałem, płynę.
Już po pas we krwi, już czerwona szyja,       615
Już wąsy — Jezu! krzyknąłem: Maria!
Piekło się wali, a! dajże go biesu!
Co jeden szlachcic narobił tertesu?
Piekło zalane krwawą falą ginie,

Szatani toną — pan Dantyszek płynie.       620
Powietrza nabrał sobie w twarz pyzatą,
Urąga z głupiéj fortuny jak Kato.
Łysina błyszczy ludziom potępionym,
Jak biały xiężyc na morzu czerwonym.
Szabla rdzawieje — Niech ją biorą djabli!       625
Polak w kołysce i w trumnie przy szabli.
Wreszcie znudziło mi się tak żeglować
I pomyślawszy zawołałem: Chryste!
W imię twe święte racz ty mię zachować.
I wnet uchwycił mię ktoś jak w ogniste       630
Skrzydła, i wyniósł w nieskończoność ciemną,
I przez powietrze mgliste leciał ze mną.

Skorom wyleciał nad czerwone brody,
Zacząłem wołać wody! wody! wody!
Czarny cherubin, co mię w skrzydłach nosił,       635
Skoro posłyszał żem pokornie prosił,
Postawił ciało me grzeszne na skale,
I ulitował się mnie, i wspaniale
Oko swe własne z nad dzioba wyłupił,
I dał mi z oka pić — a jam się upił.       640

Polak prawdziwy kiedy się upije,
Wspomni ojczyznę i płaczem zawyje;
Potém jak ludzie w zmysłach nieprzytomni.
Śmieje się głośno gdy o niéj zapomni.
Tak ja mój panie! to śmiech, to łzy żywe,       645
Lałem na moje długie wąsy siwe.
I cóż! gdy miła ojczyzna nie żyje
Kto starca może obwiniać że pije?
Héj nieście dzbany! i stawiajcie w koło
Niech pomagają umierać wesoło.       650
Niech pomagają tysiącami dźwięków,
Nie słyszeć kajdan i płaczu i jęków.
Niechaj na kwiaty obbalają śliczne,
I pod lipami do snów cichych tulą.
Na cóż nam serca chować balsamiczne?       655
Cóż po tém? że łby siwe się rozczulą

I znów na piersi zasklepioną ranę,
Jak łby łabędzie spadną zadumane?
Co zrobią myśli pod czaszką ogromną?
Przypominając — co sobie przypomną?       660
Nic — Wszędzie nędza, smutek i zgryzota!
Ojczyzna — kawał skrwawionego błota!
Polak — wygnaniec, męczennik, sierota!
To pić i szukać zapomnienia w dzbanie,
A zbudzić serce, gdy kraj zmartwychwstanie.       665
Upił się starzec — a tu właśnie sina
Zachodzi jemu drogę Katarzyna.
Spójrzałem na nią! o! krwawa! o sroga!
Trupy! skrzydełka! nieście mię przed Boga!
Spójrzałem na nią i w zrenicę cisnę,       670
I powiekami mogiłę zawarłem;
I będę milczał, aż ją krwawém garłem,
I krwawém okiem, przed Bogiem wybłysnę;
Aż ze mściwego serca wyrzucona,
Przed Panem Bogiem upadnie i skona.       675
Trupki! skrzydłami wy bądźcie pośpiechu —
O! wy nie śpieszne już! o! wy leniwe!
Główki! ptaszęta wy moje nie żywe!
Ja się wam każę nieść przez kraje grzechu
A wy płaczecie, i wasz głosek niemy       680
Mówi mi: Ojcze! my już w grobie śpiemy!
Dobrze! nie będę was płakać o! dziatki!
Ani jak ojciec ani tak jak matki;
Lecz jak jaskółka jaka nieszczęśliwa,
Co puste gniazdo skrzydła nakrywa;       685
I o swych dzieciach jak o żywych roi,
I pod skrzydła się własne zajrzéć boi.

Ciało carycy zgniłe, starożytne,
W sercu ma węże, jak miecze błękitne;
Za sobą skrzydła te wężowe wlecze,       690
A z czarnych piersi, krew jak koral ciecze.
Na gryszpanowéj krwi te węże tyją,
I nad umarlą niewiastą się wiją;
A twarze mają blade martwych ludzi,
A usta im krew zastygniona brudzi;       695

A z bladych twarzy wznoszą się do góry
Płomienne, z ognia piekielnego sznury;
Tak że ujrzałem i dziś jeszcze widzę,
Na siedmiu wężów splątanéj łodydze,
Jakby ten świecznik tyleż liczył prawie,       700
Widzę głów siedem trupich i błyskawic.
Świecznikiem była. Tu nagle o! zgroza!
Jeden wąż nad nią nagiął się jak łoza;
I zdjąwszy z siebie człowieka oblicze,
W usta jéj czarne, krwawe, tajemnicze,       705
Wszedł do serca aż może przeniknął
Bo potém wyjął głowę i krwią syknął;
A senność jakaś spadła na umarłą,
Poziewjące otworzyła garło;
Patrzałem trwożny co się daléj stanie,       710
A z niéj ogniste wyszło poziewanie,
I w gadzinę szło jakby płomień siny;
A drugi płomień w trupa szedł z gadziny.
A tu już wstrzymać nie mogłem szablicy!
Jak tnę w nadęty żywot czarownicy,       715
Cały otworzy się jak czarna grota;
Wyszedł dym, płomień i węże z żywota.
Węże i na mnie lecą czarnym kłębem,
Próżno je szablą tnę, zgrzytając zębem,
Próżno, z gadziny rodem, nie ma rady:       720
Ten kłębek w setne rozsypał się gady.
Lecą i myślą że szlachcica zniszczą,
Lecą i skrami sykają i świszczą.
Uciekam, a wąż tuż, tuż za mną ściga.
Odcinam się im, kręcę się jak fryga;       725
Wreszcie do głowy po ostatnią radę,
Chwytam dzieciątko moje jedne blade,
Rzucam je więcéj sam niż trup wybladły;
Na głowę dziecka wszystkie gady wpadły,
I okręciły ją wiankiem i zjadły...       730

Tam węże jedzą głowę, a tam krzyki!
A tu mię liżą płomienne języki;
A tu duch jakiś okropny, ponury,
Ze złotą tacą, w chałacie z purpury,

Idzie i usty ognistemi piecze       735
Na złotéj tacy — co? — serce człowiecze.
Spojrzał nocnego na mnie okiem ptaka.
I rzekł mi: patrzaj! to serce polaka.
Kłamiesz! krzyknąłem; straszydło szkaradne,
Bo w nas się serce tak nie trzęsie żadne,       740
A choćbyś rozdarł mi szponami ciało
I wyjął moje, aniby zadrżało.
A ta rzecz drżąca i zgniła i szara,
To musi serce być jakiegoś Cara;
To serce co jak wąż z tacy umyka,       745
Musi być z Cara, albo z niewolnika,
Bo drży wyjęte z piersi, bo się boi.
A Duch — co ci się mój szlachcicu roi!
To serce przyniósł tutaj pies szatański,
I szczeknął do mnie że to Erywański;       750
A ja upiekłem je dla Lucyfera.
Tak mówiąc usta na nowo otwiera,
I na te serce ogniem z gardła dmucha.
Serce się kurczy pod ustami ducha,
Więdnie, i krwią się rozlewa po misie;       755
A kiedy szatan jasniéj dmuchnie — skrzy się.

Poszedł. A szlachcic poleciwszy panu,
Serce polaka co nie dzwięk liczmanu,
Ale dotknięte od fortuny młota
Wydaje smętny brzęk szczerego złota;       760
To serce panu odlawszy w pokorze,
Wyszedł jak okręt, na nieszczęsnych morze.
I wyżeglował w jakieś kraje smętne.
Gdzie było niebo krwią narodów mętne,
I krwawa tęcza była na ciemnicy,       765
Jak wstęga z cichéj krwi i z błyskawicy.
A całe niebo zielone jak z miedzi.
A pod tą bramą czerwoną trup siedzi.
Złożyłem ręce na piersiach pobożnie,
Koło martwego przechodzę ostrożnie       770
Abym nie trącił o rzecz taką cichą
Siedzącą martwie pod krwiami narodów.
Idę — i moją nie dźwięczę szablichą;

Myśląc że to jest jaki trup Herodów
Któremu tu jest wieczności początek,       775
I wieczna skrucha, za rzeź niewiniątek.
Aż tu ktoś do mnie z ciemnego powietrza:
Pluń w twarz, zawołał; téj bezwstydnéj marze,
Która jak szakal tu krew trupią zwietrza.
Stanąłem: myśląc że Boga obrażę,       780
Że mię tu szatan w swoje sidła łowi
Każąc mi w ciche lice plwać trupowi,
A gdym z sumnieniem zadał się do sporów,
Głos znowu krzyknął: plwaj! bo to Suworów!
Ha! ha! krzyknąłem szlachcicu! moskalu       785
Więc i ty teraz po krwi naszéj w żalu?
Siedzisz jak żeglarz na rozbitéj łodzi,
A krew po oczach przelęknionych chodzi;
I nigdy na nie nie spada powieka;
A czasem tylko mgnienie krwi powleka       790
Sine szkło, w czaszce oprawione trupiéj,
A czasem się wzrok cały w tęczę wsłupi,
A wtenczas jako liść na drzewie chory
Zrennica twoja ma różne kolory;
I różne blaski i haniebne cienie       795
Miota o rzezi mówiące sumnienie.
Czy słuchasz jeszcze pod okropną tęczą
Jak matki krzyczą? jak dzieciątka jęczą?
Jak wyrzynana Praga wre i płacze?
Maro! na ciebie żaden wąż nie skacze,       800
Żadna przy tobie nie szeleści dusza;
Lecz piekło trupów się pod tobą rusza:
A tęcza jak bicz na ciebie okrutny,
Bo siedzisz blady, drżysz i jesteś smutny.
To nieszczęśliwym nam znośniéj w ciemnicach,       805
Z łańcuchem u nóg, ze łzami na licach;
Mniéj obrzydliwie, gdy z więzienia nory
Wychodzą blade szpiegowskie potwory,
I stają nakształt ciemnego anioła,
Słuchać co we śnie mówią blade czoła.       810
To stokroć lepiéj w krwawą upaść rzekę,
Oddawszy duszę swą Panu w opiekę;
I świat utracić jak rzecz jaką podłą,

A potém, gdzieś tam, pod cmentarza jodłą
Leżeć spokojnie i z umarłych pychą       815
Słuchać jak sławy hymn śpiewają cicho;
I przerywają sobie często łzami,
Żywi śpiewając, nad zmarłych trumnami.

Héj! héj! piekielna rozszerza się góra,
Im daléj idę, tém bardziéj ponura.       820
A tu jakiś trup, niby wierzba sucha,
Ogniem jest jasnym po głowę od brzucha,
A jeszcze Panie! uda ma zupełne,
Wewnątrz oleju, krwi, żył, ognia pełne.
Tak opuszczona chrzcielnica kościelna,       825
Gdzie była niegdyś woda nieśmiertelna,
Kiedy ją ludzie opuszczą pleśnieje,
Wąż ją wypełni, i mech przyodzieje:
Tak i w żywocie tym trupim, już gady,
Płomień i błędnych iskierek gromady,       830
A nad tym wszystkim śpleśniała skorupa,
A ciągle nowy grzmot walił w półtrupa.
I taki był blask że szlachcic Leliwa
Myślał: tam Bóg się za światłem ukrywa.
Z taką nadzieją, człowiek nie ze słomy,       835
Krzyżem się świętym opatrzył — i w gromy!
Skry go opadły, a piorun potrąca,
Nie dotknąć szabli, jak ogień gorąca.
Duszeczki z twarzą niż lilijki bladszą
Na starca ognia piekielnego patrzą,       840
Proszą biedaczki o Ave Maria;
Szlachcic się żegna, modli się i mija.
Męki się biednych duszeczek użalił,
I szedł, i w ogniu Pana Boga chwalił.

Przeszedłem gromy i ognistą chmurę,       845
Idę, a oczy zanoszę na górę.
A tu na złotym niby słońca denku
Krzyż — A szlachcicu Piaście pomalenku!
Do krzyża Waćpan przystępuj z pokorą,
A niech obłudne ludzie, djabły biorą!       850

Lecz krzyż choć w piekle siedzi przez trefunek,
Niechaj u siwéj głowy ma szacunek.
Wtém patrzę napis haniebny o! trwoga!
„Na krzyżu nigdy tym nie było Boga“
Cóż to krzyknąłem, więc to jakaś stara       855
Szatańska sztuka! krzyża trup i mara.
A to co? Jakieś pobożne trupiątko,
Złożone rączki trzyma jak dzieciątko;
W grobowcu świeżo wykopanym klęczy,
Podnosi ręce, skarży się i jęczy:       860
A ma na głowie koron potrojenie,
W koronach z ognia żywego kamienie,
Twarzyczkę suchą co się wiecznie łzawi.
A tu niech mię Bóg jeśli może zbawi,
A człowiek jeśli chce niech nie dowierza;       865
Ale ja powiem żem widział Papieża.
Tu mi się wszystko pomieszało w oczach;
Chwytam na złotych wiszącą warkoczach
Główeczkę syna i rzucam na marę;
A trupek złotą mu stracił tyarę,       870
I tak uczynił pokutnika z króla.
A ja krzyczałem: Papieżu! a bulla?
Tu starzec zawył z przeraźliwą hryją:
Krzyżu! trupami na mnie wołał biją!
A ja na jego płaczu kiryelle       875
Rzekłem: a co ty robiłeś w kościele?
Tak żeby Chrystus dziatki w krwawych rosach
Trzymał na łonie i głaskał po włosach?
Bo my dziatkami prawie niewinnemi,
Kładli się we krwi na ojczystéj ziemi.       880
A ty o stary czyś wyciągnął dłonie
Ku téj ojczyznie która we krwi tonie?
Czyś ty się za nią pomodlił przed Bogiem?
Widzianoż ciebie przed ołtarzów progiem
Żeś sypał popioł na twe włosy siwe?       885
Trupami cię przywalę! znaj Leliwę.
A w niebie skargę na ciebie zaniosę,
Pannie Maryi królestwa patronce;
I całą tęczę aniołów roztrącę,
I przejdę całą gwiazd różowych rosę,       890

I na xiężycu jéj białym uklęknę;
I tak ją łzami skruszę — krwią przelęknę,
Że wreszcie z niebios błękitnych wyprawi
Anioła co nas pocieszy i zbawi.
A ciebie coś tył pacierzem i czaszą       895
Złożyć by w ten grób: i krwią zalać naszą!
Na to staruszek: wcale nie potrzeba
Rzekł mi: po zemstę chodzić aż do nieba.
Obacz! jak mię ten krzyż za szyję ściska.
Tak mówiąc starzec wyszedł z grobowiska,       900
I Chrystusowe szedł lizać znamiona;
A krzyż go w czarne uchwycił ramiona,
Podniosł za szyję, wstrząsnął, i uścisnął;
Aż trup sowiemi zrennicami błysnął;
Z szyi się własnéj rwie jakby z powroza.       905
Krzyż zadrżał — ciało upadło. O zgroza!
Urwany się trup w mogile położył,
A krzyż żałobne ramiona otworzył;
Głowa człowieka wzrok miotając sowi
Wypadła z ramion ciemnemu krzyżowi,       910
Biegła, aż ciało w krwi jasnéj znalazła,
I sycząc jak wąż do mogiły wlazła.


O! jakże trudno z tych ciemnych padołów
Grzeszną podlecić myślą do aniołów?
Lecz kto w opiekę się da Panu swemu,       915
Ten nie ulegnie przestrachowi złemu;
Ani mu zadrżą nawet wtenczas wargi,
Kiedy żałośne rozwodząca skargi
Dusza na wieczność odchodzi z żywota,
Gasnąc jak jaka piękna lampa złota.       920
A chyba boleść przejdzie serca do dna,
Myśląc że ziemia go nie była godna.
Że wędrownikiem na polu szerokim,
Odchodząc, płakać nawet nie ma po kim.
A kiedy strumień lat przeminął lotny,       925
Został na świecie jak bocian samotny;
A żaden z druhów we śnie, ni na jawie,
Nie przyjdzie usiąść na gościnnéj ławie.

Tylko gołębi znajomych za młodu,
Dziatki zlatują pod lipę do chłodu       930
I po murawach sobie chodzą dumne,
Jakby do starca mówiąc: precz ty w trumnę.
To tak nie wiedzieć co nam starym czynić?
Kwiaty się zdają nasze oczy winić,
I na to listki tęczowe wyciągać,       935
By szklannym oczom starości urągać.
To więc nam w płomień piekła patrzeć smutnie,
Gdy inni grają w piszczałki i w lutnie.
To więc o rzeczach strasznych rospowiadać,
I nad rzekami utrapienia siadać,       940
Słuchając jak te potępione wody,
W przepaść nieszczęścia, unoszą narody.


Gdzież to ja byłem? Ha! w piekielnym lesie,
Gdzie nieraz wicher nieszczęścia poniesie
Dusze szlachetne i po ziemi szarga,       945
Jak zwiędłe liście w których szumie, skarga.
A ciemny był las, smutny i głęboki,
A drzew gałęzie powite jak smoki;
Na jednych wisi czarny liść i krwawy,
Te otworzyły wielki pień dziurawy       950
I siedzą z dumną starości powagą.
Dobyłem szabli, a ujrzawszy nagą,
Taki mię smutek zdjął i tak szalony
Żem zaczął rąbać las na wszystkie strony.
Aż tu krew tryska, oczy mi zalewa,       955
Krwią wybuchają, jęczą wszystkie drzewa;
Próżno ubieram pierś w najświętszą Trójcę;
Krwią leją — krzyczą: stój! my samobójce!
O! przestań rąbać! o ty bez litości
Człowieku! czemu ty nam łamiesz kości? —       960
Któż wy jesteście spytałem o! dusze?
A jeden do mnie: nie krusz mi gałęzi!
Bo ja w tym dębie pokutować muszę,
Żem duszę moją chciał wyrwać z uwięzi,
I otworzyłem jéj drogę ołowiem;       965
Słuchaj mię stary, to ja ci opowiem

Jak ruska ręka twarz splamiła jasną,
A jam się umył krwią na twarzy własną.
Nie chcę was słuchać, krzyknąłem, na Boga!
Że wami hańba miotała i trwoga,       970
To wyście w sobie zacierali święty
Chrystusa Pana wizerunek? krwawi!
Przeklęci bądźcie! i las wasz przeklęty!
Nie zabijali się polacy prawi!
Ani przed dumną Kościuszki mogiłą       975
O takiéj rzeczy kiedy słychać było.
A teraz przyszło nam jak na ostatki,
Że się na trupach samobójczych matki
Kładną i rany ich haniebne liczą,
I w dziurę czaszek, pożegnania krzyczą.       980
A dusza idąc tam gdzie droga pusta
Na wyjściu ich łzy znajduje i usta,
I oczy matki otwarte na straży,
I znów do czaszki wraca przerażona.
Nie zabijali się polacy starzy!       985
Drugi raz Chrystus w was i Polska kona.
A to więc hańba w nieświęconéj ziemi,
Chować się wcześnie pod kwiatki złotemi
Których to runem lekko wiosna rusza:
Gdy w innych ciałach cierpi polska dusza.       990
O! czarni! hańby ojczystéj nie pomni!
Bądźcie wy teraz pokorni i skromni
Pod kamieniami rozstajnemi świata;
Tam łzy — a tu was szlachcic szablą płata,
Choćby go wasza krew zalała z głową.       995
Tak mówiąc idę i rąbię na nowo,
A szabla moja smutnie w drzewach brzęczy;
A las oblewa mię krwią; a las jęczy;
I woła za mną i na drzew wyłamy
Wychodzą białe xiężycowe plamy;       1000
To smutnych dusze co z twarzą xiężyca,
Przez krew patrzały w piekle na szlachcica.
Idę, a czarna krew tych dębów syka,
Idę, podobny z twarzy do krwawnika,
Idę i niosę niestrwożone lice;       1005
A wtém się chować zaczęły xiężyce,

Dusze się trwożne zamykały w korze;
Las cały panie! w czerwonym kolorze
Błysnął okropnie ciemno i ogniście,
I wypadały płomienie przez liście.       1010
Z trwogi się ręką przeżegnałem lewa.
I pochowałem się grzeszny za drzewo.
Patrzę, a tutaj konnych ludzi kupa,
Galopem ściga xiążecego trupa.
A niech mię święty mój Dantyszek broni!       1015
Ci ludzie byli pół człeka, pół koni.
O! biedny xiąże! o! jaka mizerya!
Wężowe chwosty miała kawalerya,
Z ognia przyłbice, axelbanty z węży —
Takich musztrować o jakże to cięży!       1020
I nie słuchają komendy i lecą
I kopytami ognistemi świecą;
Próżno się xiąże drzew płaczących chwyta;
Na łeb mu skrawe rzucają kopyta,
Na blade czoło, na lenty ze srebra:       1025
Aż trupia postać przed burzą uklękła,
A jam usłyszał jak trzasnęły żebra,
Jak czaszka jego zgrzytnęła i pękła.
I daléj leciał ów hufiec kałmucki
I na las runął gdyby morskie wały;       1030
I rospłakał się las za nim cały,
I rozjęczał się las — a jęk był ludzki.


Wybiegłem wtenczas blady z po za drzewa.
Coś zgniecionego jęczy i poziewa;
Przychodzę — płótnem nakryte trupisko.       1035
Oddzieram płótno, ciało się oddziera,
Zmartwiałem cały na te widowisko;
Z pod płachty, czaszka odarta wyziera,
Już nie oczyma o święte Anioły!
Ale czarnemi patrzy na mnie doły.       1040
I nagle się tak poskarżyła smutnie:
O! czemu ty mię dręczysz starcze Boży?
I czemu ty mi twarz zrywasz na płótnie?
Tak mówi ta kość i serce mi trwoży,

I do litości ku niemu skłoniła:       1045
Więc rzekłem: czaszko! bogdajbyś ty była
Wprzód powiedziała, czym jest przyklejone
Na twoich kościach te płótno czerwone;
A jabym w tenczas Waszéj Xięcéj Mości
Zostawił jego płaski nos na kości.       1050
A teraz więcéj już rany nie ruszę.
Bo czasem miałeś ty litość i duszę:
A czasem nawet, czerwony Herodzie
Uszanowałeś Chrystusa w narodzie.
A nim ci błysła Polski szabla goła,       1055
To przed nieszczęściem uchylałeś czoła.
Więc bądź spokojny! ja zemsty nie biorę,
I oddam drewnu twojemu tę korę.
A nawet jeszcze przed tych konnych przyjściem,
Ciało przysypię samobójczym liściem;       1060
I zaśniesz jako ludzie w krew ubrani,
I nie wynajdą cię pod krwią szatani.
Tak powiedziawszy nałamałem w boru,
Rzeczy płaczącéj, krwawego koloru,
I xiążęcego przysypałem trupa.       1065
Zastygła na nim posoki skorupa;
A gdy wstąpiłem cały drżący trwogą
Na nią, to nawet nie jękła pod nogą.


I patrz na jakiéj ja mogile sterczę
Jak krzyż wsadzony na ciało mordercze?       1070
I wodzę okiem po nieszczęścia światach,
Smutny jak bocian stojący na czatach.
A ty mię widząc tam w ciemnicy piekła
Pytasz gdzie moja wesołość uciekła?
Na tym czerwonym grobie i liścianym,       1075
Na tym ohydnym, we krwi pochowanym;
Wietrząc arabskich prawie nozdrzem koni,
Skąd przyjdzie wicher Chrystusowéj woni;
Z któréj się strony w samobójczym lesie
Błękitny xiężyc zbawienia podniesie,       1080
Skąd mi samotna twarz Bogarodzicy
Błyśnie łabędzią bielą w błyskawicy,

Skąd mi nadzieja słoneczna zaświta,
Stoję — a któż mię o wesołość spyta?
To więc szaleni co się zawsze śmieją,       1085
I każdą rospacz farbują nadzieją.
Wesołość była ozdobą Polaków,
Lecz już podcięto skrzydła złote ptaków,
To już nie lecą gwiazdom patrzeć w oczy;
A dumne serca teraz robak toczy;       1090
I twarz schylona lepiéj dziś przystoi
Niż stal na piersi i skrzydła na zbroi.
Bo nie polecą już rycerze nasi,
Jak ptak co myśli że krwią słońce zgasi;
Ale gdy wyjdą na walkę ich stada,       1095
Ziemia się mogił pod końmi zapada,
Lub zdrajce — Co tam! Doléj mi węgrzyna!
Piję na zdrowie zdrajcy, mego syna.
A kiedy teraz w tym ostatnim łyku
Czuję truciznę gorżką na języku,       1100
Uczynię sobie może usta słodsze,
Mówiąc o zdrajcy tym i o tym łotrze.


Stałem na grobie Wielkiego Xiążęcia
Śród drzew co krwią mi oddawały cięcia;
A oto jakiś wóz przez lasy rusza,       1105
Powozi djabeł, czy stracona dusza;
W ręku ma lejce z płomieni czerwone,
A wóz prowadzą dwa węże zielone.
Patrzę na gady, widok wcale nowy
Jak ogonami popychają głowy.       1110
Krzyczę na djabła... Héj! héj! ta kareta
Czy do najęcia? a na mnie woźnica
Obróciwszy się jako błyskawica;
To powóz mówi jest króla Makbeta. —
Nie wiesz kto to jest ten król co ma żmije?       1115
Ja o nim pierwszy raz słyszę jak żyję. —
Więc w niewinności chrześcijańskiéj duszy
Rzekłem do djabła: mój panie koniuszy
Podwieź mię proszę dwie piekielne mile,
Jeżeli ty chcesz i chcą krokodyle.       1120

A djabeł do mnie — uważ jaka zdrada!
Djabeł powiedział mi: niechaj pan siada.
Siadam; i daléj po zakrętach góry
Galopowały zielone jaszczury.
To po kamieniach, to się we krwi ślizga,       1125
To ognistemi wóz falami bryzga.
A ja choć czujny jak zając na zdradę
Haniebny zwyczaj mam chrapać gdy jadę,
Więc senna głowa na piersi mi spadła,
I śpię — i dusza ze mnie się wykradła,       1130
I poleciała sobie w lata młode
Pod jakieś wierzby, co płaczą na wodę,
Nad jakieś wody co się całe śmieją
Gdy róże xiężyc poranny zaleją.
Widzę małego Dantyszka psotnika,       1135
Jak tam gołębia wypuszcza wabika;
A ptak powraca drugim lasu brzegiem,
I obsypuje mię gołębi śniegiem;
A choć to kradzież, to jako anieli
Myłem się w ptaszków pokradzionych bieli;       1140
I różany się chłopczyk śmiałem ładnie,
Jak ten co narcys aniołom ukradnie.
Senny, gołębic owiany szelestem
Budzę się — Jezu Maryo! gdzież jestem?
Cwałują węże w ognistéj hołobli,       1145
Po błotném polu, po okropnéj grobli.
Jako kamienie obmyte na rosie,
Po obu stronach trupie głowy skrzą się;
Rzecz godna dziwu, że z twarzycą krwawą
Był trup na lewo, a biały na prawo.       1150
I tak w kałużach smętnych utopieni,
Trupowie biali, trupowie czerwieni;
Wszystko się kręci w oczach i przestrasza,
Już chcę wyskoczyć, chwytam się pałasza:
A mój przewodnik: jakie masz rachuby       1155
Spytał: śród sejmu grząść? czy między kluby?
Jezu! krzyknąłem: więc tu ich jak liści?
A to posłowie są? a to — klubiści?
A za cóż ty ich Boże tak potopił? —
Nic nie rzekł djabeł, ale węże skropił,       1160

Lecą i świszczą drży grobla z piszczeli.
Patrzę przed siebie — O! święci anieli
Ogień piekielny przedemną, już piecze,
W ogień mię wieczny ten haniebnik wlecze;
Pędzi — chcę krzyczéć — wąs mi biały swędzi —       1165
Chcę krzyczéć — głos mi zastyga — on pędzi
I urąga się ze mnie winowajca:
Patrzę — O! Boże mój! — To syn mój zdrajca.
Już w płomieniste ubrany obłoki
Patrzy się na mnie, syn mój jednooki;       1170
Okropnie hańbą splamiony na twarzy;
Śmieje się głośno że mię w ogniu zwarzy,
Że resztę włosa, co miał kolor stali,
Na mojéj głowie pobielił i spali.
Śmieje się, leci w przeraźliwym pędzie.       1175
O! nie, krzyknąłem: zdrajco! tak nie będzie!
I wydobywszy złotego szkaplerza
Wiążę mu szyję, piorun krwi uderza,
Pali, wyrzuca ognistemi ziarny;
Wyszły wzrok biały na wierzch, język czarny,       1180
Z oczu się jedna wytoczyła śloza
Wielka i umarł. Wyskoczyłem z woza
Już rospalony jak gancarskie cegły;
A węże z sinym trupem w żar pobiegły.


Przepadaj zdrajco ty! ohydny gadzie!       1185
Owco ty w białym zarażona stadzie!
Ty coś mię zabił dwa razy ohydą!
Ty drżąca dotąd w mojém sercu dzido!
Przekleństwo moje jak piorun nie mignie,
Ale na ustach mi martwych zastygnie.       1190
A gdybyś w grobie twarz moję obaczył,
Zlękniesz się widząc żem ja nie przebaczył,
I śpię, i groźne otwarłem powieki,
W grobie gdzie tylu śpi cicho na wieki.
Lecz ja sen mogił na przekleństwach spędzę,       1195
Z duszy uczynię krwawą zemsty jędzę,
I biegnąc! biegnąc za tobą jak mara
Znajdę cię wężu, choć na piersiach cara.

Dawniéj gdy były na honorze szczerby,
Albo ród gasnął, to łamano herby:       1200
To może jakiś trupi rycerz konny
Wleci do gromnic przez jałowiec wonny,
I na trumnie mi skruszy tarczę dumną,
I w ziemię razem zapadnie się z trumną.
Bo kiedy zdrajce honor rodu splamią,       1205
Nie ma imienia już — herby się łamią.

Sinego trupa, lecąc jak szalone
W żar zatargały jaszczurki zielone;
I zniknął — tylko coś — trzaskanie kości,
Jak płacz wilgotnéj na ogniu parości,       1210
Słyszałem blady śród płomieni jęku. —
Patrz! — Jam go niegdyś piastował na ręku!
I całowałem go w oczka ogniste;
Ja całowałem go niegdyś?! O! Chryste!
Jakże od przekleństw do litości blisko!       1215
Zapatrzyłem się smętny w te ognisko,
I było już na ustach: powróć synu!
Obmyj się ty krwią szlachetnego czynu,
Wymyj tę plamę jaką łzą czerwoną,
I nie grzesz więcéj i chodź tu na łono!       1220
Nie! nie! nie! czuję — o! ty krajo-bójca
Ty tego nawet nie zrobisz dla ojca!
Więc wieczny rozbrat z tobą o! szatanie!
Boże mój wielki! o Boże mój panie!
Jak ty mię dotknął między całym gminem,       1225
Jak ty mię moim ukarałeś synem.
Oto zhańbiony o litość cię proszę,
I smętne oczy do ciebie podnoszę.

Nie był to płomień co trzaskał nędzniki;
Ale jakoby lekkie śniegu płatki       1230
Błądziły jasne w powietrzu płomyki.
A jako owiec zmoczonych gromadki
Kiedy przed deszczem schronią się pod gruszę,
Pod smętném drzewem stały biedne dusze.
A płomień się lał okropnemi rosy,       1235
I spływał trupom po drżących ramionach,

I oczerwieniał boleśnemi włosy
Te biedne, jeszcze na głowie w koronach.
Bo to królowie co na to nie dbali,
Że łzy kraj topią, że się w ogniu pali;       1240
Byleby tron swój mieli z baldakinem,
Nie dbali co tam, jaki miecz nad gminem:
To więc i w piekle szukają kotary
Przed boleśnemi się zakrywać żary;
Ale na próżno, bo płomień ponury       1245
Dosięgnął ramion, odziera ze skóry;
A gdzie upadnie na ciało tam tleje
Płatek ognisty, skrzy się i topnieje,
I gryzie ciało i kość, aż ja złamie.
Jeden trup spojrzał przez płomień i ramię,       1250
A obaczywszy moje oczy sine,
Mój kontusz, dziatek moich główki, minę:
Przeląkł się i padł krzycząc: jakiś mścisław!
A wiesz ty kto to był? — to Król Stanisław.


Drzewa, płomienie, węże, trupy, mary,       1255
Z drogi! do Boga chce Dantyszek stary!
A jeśli go Bóg z piekła nie wydźwignie,
Gdzieś jako kamień dumając zastygnie.
Coraz mniéj światła, coraz większe proby,
W około widzę palące się groby,       1260
W grobowiec trupy walą się jak kręgle,
Płomień je chwyta i pali na węgle;
A po spaleniu znowu w głębi dołu
Leży trup cały z białego popiołu,
I wszystkie członki jak za życia spoi;       1265
A wtenczas się go ogień w grobie boi,
I z pod białego na desce człowieka
Z grobowca dwoma skrzydłami ucieka.
Pomiędzy mogił ognistemi sznury
Szedłem o królach dumając ponury;       1270
Aż tu się jawi, z groźnemi przechwałki,
Jakiś trup w drobne pocięty kawałki,
I pozlepiany sztucznie krwią człowieczą;
Kawały ciała na nim brzęczą, skrzeczą.

A jak w złodzieja ręku worek krwawy       1275
Szczękają trąc się o siebie sustawy.
Członków zaś wszystkich pozrastanych zbiegi,
Koralowemi oznaczone ściegi.
Widząc że ku mnie się haniebny zbliża,
Zrobiłem ręką znak świętego krzyża.       1280
On mi dłoń podał — wziąłem; — ramię pęka,
I w ręku, trupa została mi ręka.
Trup odskoczywszy, widząc że się trwożę;
Tyś mię obraził: krzyknął: na honorze!
Panie Leliwo więc nie czas odwlekać,       1285
Wybierz co wolisz? strzelać się czy siekać?
A ja zmartwiały i żółty jak drzewo:
To ty? krzyknąłem, coś miał za cholewą
Zawsze kartelusz, albo pistolety,
Aby za honor, albo za kobiety       1290
Strzelać w te jeszcze nie zamkniętą bliznę
Którą szlachetny człek wziął za ojczyznę?
A i tu jeszcze jeżysz wąsy krucze?
Pojedynkarzu — stój! ja cię nauczę!
Tak mówiąc z pochwy dobyłem szablichy.       1295
A trup przedemną posępny i cichy,
Ręką nie dobrze do ciała przyszytą
Wziął się za włosy, chrzęszczące jak żyto;
I podniósł z karku skrzącą się oczyma
Głowę, jak człowiek co latarnię trzyma;       1300
Myśląc że stary zlęknę się nikczemnie
Twarzy co śmiała się w powietrzu ze mnie.
Dobrze! krzyknąłem: przy takiéj latarni
Bić się będziemy jak duchowie czarni;
A jeśli jaki ty ptaszek grobowy,       1305
To pojedynek nasz będzie na głowy.
Tak mówiąc gniewem i zemstą zażarty,
Staję — w ręku mi warczy synek czwarty;
W samą pierś godzę, rzucam — od téj gałki
Rozleciał się ów trup w drobne kawałki,       1310
I w różne ludzkie groby poupadał.
A płomień z grobów wybuchnął i gadał:
Dobrze zrobiłeś żeś się zemścił przecie,
Za nas pociętych w samym wieku kwiecie;

Wszyscy od jego polegliśmy broni,       1315
Ani z nas kwiatu ojczyznie, ni woni,
Lecz dusze poszły w tę ognistą wodę
Z ciała naszego, skarząc się że młode,
Zmuszone już iść i nigdy nie wrócić,
Jak róże gdy im trzeba listki zrzucić.       1320
Dobrze żeś za nas się zemścił o starcze!
A pozwól jeszcze że ciebie obarczę:
Mówił trupeczek jeden z téj gromadki —
Pocałowaniem dla żałośnéj matki,
Któréj ubyło we mnie całe plemię;       1325
Powiedz jéj starcze jak wrócisz na ziemię
Że syn — Tu w ręce dwa razy zaklaskał,
Ucichł i płomień w mogile go strzaskał.

Tak odprawiwszy straszny pojedynek,
Widzę że jeden mi już został synek;       1330
Lecz cóż? — To Boga litości nie zmniejszy,
Bo to najmłódszy, bo to najpiękniejszy;
Matki kochanie i moja pieszczota:
Oczki błękitne a główeczka złota.
Boleśna moja główeczka! kochana!       1335
Umrę — lecz główkę tę rzucę przed Pana.

I héj! Leliwa co trupy zabija,
W piekle jak złota błyskawica mija.
Ku Panu Bogu prosty wziął kierunek,
Ale mu w głowie wre djabelski trunek:       1340
To nim ostygnie, kto wie co z nim będzie?
Z drogi! Leliwa idzie w wielkim pędzie!
Bo właśnie był wir, gdzie biedaczka dusza,
Jeżeli wpadnie to rusza i rusza.
Więc pan Dantyszek choć się bardzo smęcił       1345
Po swéj ojczyznie toczył się i kręcił.
A w koło duszek zakręconych tłumy,
Gwary, jęczenia, szelesty i szumy;
Szare powietrze wichrzy się i miesza,
Z trupami trupów roztrąca się rzesza;       1350
Zbiją się, zwichrzą, wezmą się za ręce,
I znów się kręcą i znów się ja kręcę,

I całe piekło jak w burzy i wichrze.
Tu fale głośno płaczące, tu cichsze;
Upiory dziewic z młodzieńcami w parach,       1355
Białe i smętne z różami w symarach.
Patrzę! jak tu oman ze śniegu zamieci,
Jakaś duszéczka kręcąca się leci;
Serce mi drgnęło i warga pobladła;
W otwarte ręce ta mara mi wpadła,       1360
Chciała na sercu odpocząć troszeczkę:
Lecz wicher wyrwał mi z rąk tę dzieweczkę,
I daléj poniósł w piekła zakamarki,
Z koszulą białą, pociętą na szlarki,
Co się kręciła na niéj jak dzwon biały.       1365
Poszła i wichry ją płaczu gdzieś wiały.
A od niéj młodość zapachła i zgniłość.
A taki smutek i przestrach i miłość
Wzięły mi stare moje serce w szpony;
Żem był jak dziecko! żem był jak szalony.       1370


Dawniéj to nieraz za Legijonistą
Strzelano czarną zrenicą, ognistą;
Dawniéj! o! dawniéj! — Czy znasz ty wygnańcze
Ziemię gdzie rosną mirt i pomarańcze;
Tam ja błądziłem. A cóż się dziś chwalić,       1375
Że łatwo serce w dzieweczkach rospalić!
To i ta biedna, do kruczych warkoczy
Tuliła moje zadumane oczy;
A gdym ja wołał ojczyzny: ta pusta
Jasne jak róże dawała mi usta;       1380
A jam się na nich uwieszał namiętny,
I zakochany i dumny i smętny. —
A dziś ją taki wicher płaczu goni!
Czekaj! — Chcę jeszcze raz pomyśleć o niéj,
Jeszcze raz tylko, aż te dwie łzy pękną. —       1385
Ona tak była urodziwą, piękną!
I patrz — pamiętam — Bogdaj mię pożarła
Pamięć — Pamiętam ten dzień gdy umarła.
Na marach białą złożyli dziewicę;
A matka wzięła okropne nożyce,       1390

I w szlarki cięła jéj koszuli rąbki,
Aby nie było co kraść z téj gołąbki.
Oh! bo tam kradną ludzie w tamtéj ziemi,
I wstydzą trupy z piersiami białemi:
Oh! bo tam nędza co w grób jeden rzuca       1395
Na pierś dzieweczki, suche starca płuca,
Albo dzieciątko śmiercią tajemnicze
Co pada jak ssać, na piersi dziewicze.
To niech przynajmniéj ciało łzami myte,
Będzie w tym grobie koszulą okryte:       1400
Koszulą taką co kusić nie będzie
Złodzieja, w pióra pocięta łabędzie.
Tak ją ubrały ręce rodzicielskie
Myślałem patrząc: że w skrzydła anielskie.
A ta wyrwała się z grobu jak mara,       1405
I rozsypała się na niéj symara;
Pierzchła jak gołąb, dotknęła mi kości,
Owiała wonią trupa i młodości;
Trąciła wichrem spruchniałéj bielizny,
I wichrem żalu, starca bez ojczyzny. —       1410
Czegoż ty chciałaś martwa szalenico?
Maryo moja! moja gołębico!
O! Florentynko ty moja! ty spiąca
Tak cicho niegdyś przy blasku miesiąca
Kiedy cię moja smutna dusza strzegła;       1415
Czemuś ty grobu w tych szlarkach wybiegła?
I jak pieniążek kręcisz się nikczemnie?
Maryo czegoś ty chciała odemnie? —
Oczki jéj były jak te niebo w górze,
Usta — perłami wysadzone róże;       1420
Do niéj podobna ta dziewicza brzoza
Taka wstydliwa — a teraz? O! zgroza! —
Módl się! a nie drwij że łzy lecą duże
To i nam starcom niegdyś pachły róże!
A po nas innym zapachną i zwiędną;       1425
Tylko je trzeba rwać ręką oszczędną,
To chociaż serce tam burza skłopota,
Miłą mu młodość temi kwiaty złota.
A pod ich wonią łeb siwy się chyli,
Gdy xiężyc błyśnie, a słowik zakwili.       1430

O! Boże! Boże! jaka twa opieka
Jest tam w młodości nad sercem człowieka?
Gdyby pomyśleć, to już tyle razy
Miało czém zwiędnąć — lub stać się jak głazy:
A nie! i patrzaj! z włosami białemi       1435
Czuję mojego serca woń na ziemi;
I żywość jego — bo niech kto poruszy
Honoru mego, ojczyzny, lub duszy;
Niechaj sprobuje wydrzeć mi nadzieje,
A padnie trupem i krew go zaleje.       1440
Lecz kiedy starca w pokoju zostawią,
Z włosem się jego białym wróble bawią;
Spokojny w smutném zadumaniu stoi;
Jelonek się go bez matki nie boi.
A gdy myśliwiec jakiéj białéj łani       1445
Pobije dziatki, i samą porani,
Przychodzi, oczy do starca podnosi,
Skarży się matka i o litość prosi.
A nie myśl, nie myśl że to są zmyślenia;
Widziałem oczy błękitne jelenia,       1450
I zadziwiła mię jego odwaga,
I ufność w starcu i łez szklistych waga.


Ty powiesz teraz że starzec majaczy,
I czeka w sobie aż znów co zobaczy.
Nie tak zaprawdę się ze starym dzieje,       1455
W nim wiecznie lampa czarodziejska tleje,
I tęcza blasków wiecznie w głowie świta,
A w sercu wiecznie ojczyzna zabita.
To choć pomyślał o młodości złotéj.
Powróci znowu w serce dzwięk zgryzoty.       1460
Nie będzie zawsze jak ci co się smucą,
Po różach które zwiędły i nie wrócą.
Ale raz westchnie za wszystkiém co było;
A potém znowu jak krzyż nad mogiłą
Uświęcający grobowce posępne,       1465
Czoło pamiątkom wzniesie niedostępne;
A pełne tylko nadziei i wiary.
Bo się przekonał że to w świecie — mary!

Że nic tam nie ma w krajach podsłonecznych
Godnego serca i łez jego wiecznych.       1470
A wszystko wiotkie, tak zrobione może
Aby się jako liść zmieniało w borze;
Aby te wichry nieszczęścia i czasu
Miały czém smutnie szumieć w głębiach lasu.

Im daléj idę to coraz mniéj zgrai,       1475
Każdy się z męką swoją jak wąż tai.
Albowiem blisko u wierzchołka góry,
Największe zbrodnie, najstraszniejsze chmury;
I największemi są łzami wilgotni
Zbrodniarze wielcy, krwawi i samotni.       1480
Idąc na górę mówiłem do siebie:
Gdzież są więc zdrajce ojczyzny? czy w niebie?
Oto był rodzaj trupa wszelakiego,
A z wielkich zdrajców nie było żadnego?
Czy się ubrali wilki w owiec wełnę?       1485
Bez nich, mój Boże! te piekło nie pełne;
Bez nich tu braknie płomieniom ozdoby,
Na nich wołają z pod ziemi te groby.
Ledwom wymówił: o! rzecz nie do wiary!
Ręka zwyczajnéj jakby ludzkiéj miary       1490
Na krwawym słupie przybita, krwią ścieka,
I pokazuje w ciemności zdaleka
Jakąś ohybną rzecz — czoło człowieka.

Siedział w podziemnéj utajony grocie
Oddany strasznéj jędzy w straż — zgryzocie.       1495
Włos najeżony strachem winowajcy
Wstał na haniebném bladém czole zdrajcy.
I straszne w oczach było przerażenie,
Albowiem w grocie jęczały kamienie.
Wicher napędzał mu przez korytarze       1500
Błąkające się ognie, trupów twarze;
A zaś oblicza i sine ogniska
Szły przypatrywać mu się stojąc z bliska.
Między ogniami co przyszły na straże,
Krwią osykany przez upiorów twarze,       1505

Jak człowiek własną uznający winę
Pokornie krwawą ich ocierał ślinę.
A kiedy jęki ozwały się w grobie,
Do ust po kostki wkładał ręce obie,
Widać miał w bolu słuchowi obronę,       1510
Bo gryzł — i z paszczy wyciągał czerwone.
Już chciałem uciąć szablicą te ręce
Krwawe jak szpony orle, lub zwierzęce,
Nie zemstą ale litością ruszony:
Gdy nagle biała mara jego żony       1515
Wybiega, klęka, i oczy podnosi;
I tak na rany Chrystusowe prosi. —
Panie! ty ojca mojego masz lice
I taki kontusz i taką szablicę;
Więc ci aż do nóg boleśna upadnę,       1520
I do serca się twego łzami wkradnę;
I w niebie mojéj ustapię światłości,
Za jedną nad nim tylko łzę litości.
Słuchaj! ja niegdyś utopiona w stawie;
Teraz jak mara — jak błędne żórawie       1525
Ciągle ja latam i ciągła mi droga
Od gwiazd do męża, od męża do Boga.
A jeszczem biedna nie mogła wyjęczéć
Aby go jęki te przestały dręczyć
Bo cała tutaj ojczyzna zabita       1530
Przychodzi płakać i jęczy i zgrzyta,
I wali głuchą przekleństwa ulewą
Na mego męża, jak na zwiędłe drzewo.
Cała ojczyzna i wszyscy umarli
Tutaj przychodzą aby go rozdarli.       1535
O! takie serca wy macie tygrysie!
O! jak ojczyzna wasza długo mści się!
I czyż tak będzie od wieku do wieku?
Wyproś ty dla nas litości człowieku!
Wyproś! ja będę modlitwom przytomna,       1540
Jeśli przebaczyć nie chcą — niech zapomną?
Jeśli ich nasza męka nie rostkliwi
Niech myślą że my byli tak — szczęśliwi!
Od nas niesione błękitami wody
Pary łabędzi uczyły się zgody,       1545

Od nas uczyły się snieżyste szyje
Chować pod skrzydło te, gdzie serce bije.
Słońce lubiło zaglądać w aleje,
Gdzie na nim niegdyś moja postać mdleje;
Po kwiatach wietrzyk biegł i czoło chłodził,       1550
I xiężyc prędzéj na niebo przychodził.
A ja spojona szczęściem i rozrzutna,
Każdą mu gwiazdę co wschodziła smutna
Lubiłam dawać, jak dziecinka pusta,
I każdą jego nazywać imieniem:       1555
Bo mię za każdą on całował w usta.
Starcze! pogadaj ty proszę z sumnieniem!
Bo mi się zdaje tonącéj w rospaczy
Że ty przebaczysz i Bóg nam przebaczy. —

Tak mię prosiła: a na głos słowika       1560
Serce się ludzkie choć stare odmyka.
Patrz! o! bielutka! patrz, o! pochlebnica!
Twój kontusz mówi: i twoja szablica
Z ojcem ci moim podobieństwo dały;
O! ty litośny! o ty nie ze skały —       1565
Jakże się ostać przed takiemi proźby?
Twarzą już tylko udawałem groźby,
A już mi serce kruszyło się, miękło,
Już nad nią dwie łez roztopionych pękło,
Już wyciągałem ręce — wtém ta blada       1570
Leci do męża, na serce mu pada.
A nędzarz blady jak płócienna chusta,
W jéj piersi, oczy pochował i usta.
Patrzę — o! zgroza z pod kruczych warkoczy
Wstążeczka się krwi koralowéj toczy,       1575
I plami narcys ten litości srebny!!
On ją ukąsił — zbrodniarz! o! haniebny!!
Jękła, i nagle od ssącéj gadziny
Pierś oderwała. A trup blady, siny,
Oczy zbłąkane obraca wokoło.       1580
O niczém nie wie te haniebne czoło,
Nigdy się oczy nie łzawią zielone:
A jednak spojrzał na krew i na żonę,
I wyszły z oczu mu dwie łzy tułacze!

Wyszły — a piekło wrzasło: zdrajca płacze!       1585
Tu zadziwieni ciemni aniołowie,
Zaczęli śmiać się i wyć mu na głowie.
Tu się tajemne rozjęczały ściany;
Tu wyszły plamy z ognia, tu szatany.
Wszystko co było w gmachu i za gmachem       1590
Wabi się tych łez ohydnym zapachem;
Tu wzrok płaczący, tu wzrok widać sowi
Urągający zdrajcy lamentowi.
A jeszcze daléj duchowie zaskalni,
Z po za ścian, słychać, płaczą; niewidzialni.       1595
Chwieje się piekło, wre krzykiem i łzami.
Uciekłem, uszy zakrywszy rękami.

Widziałem rzeczy straszne i żałobne,
Widziałem ludzie do wężów podobne
I zrastające się ich ciała z gadem:       1600
Ale ten zdrajca ośliniony jadem,
Ale ten własne gryzący piszele,
Ale ten blady w lamentów kościele
Oplwany całą krwią zdradzoną w oczy;
Ale ten straszny co psim zębem broczy       1605
Białą pierś żony, i bolem się żywi;
A gdy zapłacze — to piekło zadziwi:
Ten jeden z myśli mi trupy wygonił,
I zadziwiłem się żem łzę uronił.
O! bo to sercom polaka nie trudna       1610
Przebaczyć ręce, co krwią naszą brudna;
Przebaczyć zdrajcy prochom i mogiłom,
Zapomnieć nawet: a to jeden wyłom
Zrobiony ręką ich w kraju budowie,
Położył gruzy nam całe na głowie;       1615
A to więc mieczem ich podcięta jodła
Uschła i mieszka w niéj gadzina podła.
A choćby i znów powstał lud z rospaczy,
Któż Polskę taką jak była zobaczy?
Czy jaki rycerz ścięty od zawoja       1620
Na zmartwychwstałą powie: matka moja,
Czy jaki z grobu wywołany miecznik
Pozna ten blady dzisiejszy słonecznik,

Co za nowości gwiazda się obraca?
Lud z takiém sercem po śmierci nie wraca!       1625
A gdzież są dzisiaj te pany w żupanie
U których w sercu cnot na króla stanie?
A gdzież niewiasty co synowskie ciało
I zgon, nie nadto ani też za mało
Umiały płakać gdy legł za ojczyznę?       1630
O! dajcie mi krwi ojcowskiéj, niech bryznę
I zwalam twarze dziś białe i ciała!
Bo krew w nich płynie jak w gadzinach biała;
A nie tak ważna jak ojcowie głowę,
Ni takie serca mają bursztynowe;       1635
Lecz wszystko jakoś popsuło się, zgniło,
A lud już strupiał, a kraj już mogiłą.

Nie budź! — Bo jestem smutnie zamyślony
O straszném oku piekielnéj korony.
Widzę jak gwiazda okropna sumnienia       1640
Z góry wieżycę trupów opromienia. —
A jako okno gdzieś po nocy w sali,
Od czerwonego xiężyca się pali,
I opłomienia łoża królów ciemne,
A w sny ich trwogi rozrzuca tajemne:       1645
Tak owa gwiazda nad piekłem szkaradnie
To zaczerwieni się, to znowu bladnie,
I znów za obłok zachodzi ponury,
Za jakieś ciemne i skrwawione chmury.
A gdy się krwiami napoi ta chłodna,       1650
Z po za chmur jasna wychodzi, pogodna,
Otwiera usta i jakoby z płuca
W ciemne przepaście, krwi piorunem rzuca.
Tam gdzie kończyła się piekielna skała,
Spiorunowanych krwią widziałem ciała.       1655

Już blisko Boga — patrzę — trup człowieka
W ciemność od gwiazdy sumnienia ucieka,
Ucieka — z czołem na nią obróconém,
W złotéj koronie, i w płaszczu czerwonym.
Za nim — o! horor! niewieście gromady       1660
Trup nań rzucają maleńki i blady,

I kamienują czerwoną gadzinę.
Powietrze blade od trupków i sine.
Deszczem nań leją z ramion rodzicielskich,
Mogiły smętne, pagórków anielskich.       1665
Jakby nie chętne trupki, jakby senne?
Gołębi stadem lecą przez Gehenne.
A dłoń to matek co je tak umyślnie
Rzuca na trupa — nim rzuci — uściśnie,
Pożegna wprzódy i łzami opryska,       1670
Potém za nóżki zakręci i ciska.
Wartkie jak kamień, sine jak ze stali
Leci dzieciątko i w purpurę wali,
I kości trzaska na trupie szkaradne.
Patrz! patrz! o zgroza! dzieciąteczko ładne       1675
Z ziemi podnosi trup, za nóżki chwyta,
Broni się matkom, a broniąc się zgrzyta.
Ukląkł nareszcie — a trupiemi ciały
Tak uklękłego zakamienowały
Matki po dzieciach płaczące żałośnie.       1680
Grobowiec na nim straszny, śniady, rośnie.
Trupki się kładą przy trupkach w girlandy;
Już urosł kurhan jak mogiła Wandy.
I jeszcze kładną się przy duszkach duszki,
I urosł jako mogiła Kościuszki.       1685
A gdy był wielki; krzyknąłem o! Boże
Ja stary, pieczęć na grobie położę
By nie zmartwychwstał.............
............
Ej dosyć! już dosyć!
Mamże ja Boga wielką litość głosić?
Czy się przeklinać stary człowiek smutny,       1690
Że byłem trupków pieniądzem rorzutny.
To więc jest Polak — dobra jego sprawa,
Krwawe zaczęcie i osnowa krwawa;
Lecz kiedy przyjdzie dobić aż do końca,
To wstydzić się mu xiężyca i słońca.       1695
Ej! ale ziarno się nie darmo sieje,
To i tam w końcu coś widać nadzieję...
Smutna to lampa i nocnego ptaka,
Lecz i ta dobra nad grobem polaka.

To więc chodź ze mną aż na trupów górę,       1700
Klęknij, wznieś oczy w tę gwiazdę, w tę chmurę,
Bóg za nią — klękaj! niech się twarz nie bieli.
A cóż że z gwiazdy piorun krwi wystrzeli,
Klękaj! To niech się wola Boska stanie!
Lecz my przysiężmy że kraj zmartwychwstanie;
A przysieżemy — to zmartwychwstać musi.       1705
A cóż że powroz proroka udusi?
Że może ściętéj głowie nie pozwolą
Spocząć na sercu zabitém niedolą?
A cóż że wnuki łzą kwiaty pokropią
Kiedy nie pełny grób starców odkopią,       1710
I znajdą tylko tam bez czaszki, ciała.
To co? — powiedzą — głowa zmartwychwstała
I aniołowie strażnicy téj bryły
Wylatującą widzieli z mogiły,
Gdy piorunami się noc smętna zmierzchła       1715
Wylatywała jak gołąb i pierzchła.
A gdy z aniołem co smętnych prowadzi,
Wygnańce nasi będą wracać bladzi,
I rozpoznawać podobieństwo głazów:
Z pomiędzy białych narysów i ślazów,       1720
Niech wtenczas smutne oczy napotyka
Kwietny grobowiec, starca męczennika.
O! Polsko! Polsko! Święta! Bogobojna!
Jeżeli kiedy jasna i spokojna
Obrócisz twoje rozwidnione oczy       1725
Na groby nasze, gdzie nas robak toczy;
Gdzie urny prochów pod wierzby wiosenne
Skryły się dumać jak łabędzie senne;
Polsko ty moja! gdy już nieprzytomni
Będziemy — wspomnij ty o nas! o! wspomnij!       1730
Wszak myśmy z twego zrobili nazwiska
Pacierz co płacze, i piorun co błyska.
A dosyć że się zastanowisz chwilę
Jaka tam cisza na naszéj mogile,
Jak się wydaje przez Boga przeklęta;       1735
A nie zapomnisz ty o nas o! Święta!





PRZYPISY.

Opowiadanie Dantyszka o piekle, natchnięte niby echem dalekiém Danta, napisane w ojczyźnie tego xięcia ponurych wieszczów; kontuszem Leliwy odstrychnęło się od oryginału i wzoru; stawszy się więcéj rubaszném, polskiém. Kontusz zaś, ten wiele myśli wygnał, wiele opisów skrócił, a nawet często zwięzłości potrzebnéj w wyrażeniach nie pozwolił; zamiast zaś rozpraw teologicznych Danta, przymusił autora do użycia téj prostéj filozofii, która tak pięknie rozjaśniła niegdyś wiersze Jana Kochanowskiego: przyłączyło się tylko do niéj trochę melancholii, nieznanéj szczęśliwym przodkom naszym. Powiedziawszy te słów kilka o całym poemacie; przystąpię z oszczędnością do wyjaśnienia niektórych szczegółów i obrazów.
Do str. 150 w. 375. Dla wszystkich płynie fontanna młodości.
Między pięknemi urojeniami wieków średnich było mniemanie, że gdzieś na ziemi w pustyni, wytryska źródło z którego pijąc odzyskać można młodość. Marko-Polo szukał tego źródła jadąc do wielkiego Khana. Minstrelowie prowancyi często o téj wodzie w pieśniach wspominają; a dziś jeszcze nieraz Arab wypuszcza konia na pustynię i zagłębia się w piaski, w nadziei że na fontannę młodości wiecznéj natrafi.
Do str. 159 w. 702. Świecznikiem była.
W twarzach trupich węży które stoją na trupie Katarzyny i palą się na włosach, czytelnik możeby ujrzał podobieństwo do Potemkina, Zubowa i innych gachów téj nierządnéj. Przez prędkość, Dantyszek zapomniał węże nazwiskami ludzkiemi ponazywać; jako też powiedzieć czytelnikowi: że Katarzyna starająca się długo pochlebstwem u Woltera i innych, aby ją za światłąa pochodnią cywilizacyi na północy okrzyczeli, po śmierci hołd ten odebrała od zdrobniałego Danta w kontuszu.

Do str. 160 w. 750. I szczeknął do mnie że to Erywański.
Przez patryotyzm zapewna go Dantyszek Xięciem Warszawskim nie nazywa; a dziwić by się powinien że zeń wyjęto serce, on go nie miał.

Do str. 161 w. 784. Plwaj bo to Suworów.
Za nadto dumną i posępną ma karę ten człowiek który za życia miał srogość lwa, z postacią małpy. Wiersze jego do Katarzyny po wzięciu Izmaiłowa w których na skrwawionéj karcie imie téj carycy tak bezbożnie z imieniem Boga połączył; a lepiéj jeszcze maluje jego małpią i szatańską duszę następująca anegdota. Podczas rzezi Pragi ujrzał Suworów jendyka skaleczonego, który gdzieś z zakrwawionego domu, krwią ludzką i swoją okryty, kulejąc uciekał: „O! biedne stworzenie! zawołał patrząc na ptaka wódz moskiewski; dla czegoż ty niewinne masz mieć udział w nędzy i nieszczęściach ludzkich?“ po takiéj patetycznéj przemowie zawołał swego lekarza, kazał mu owego ptaka opatrzyć i pilne o nim mieć staranie. A gdy się to działo trwała rzeź i ludzie umierali.

Do str. 165 w. 958. Krwią leją, krzyczą: stój! my samobójce.
W Dancie jest podobnież las w którym drzewa gadają i mieszczą w sobie dusze samobójców... Dant naśladował z Wirgilijusza; z Danta zaś Tass i Ariost naśladowali zamykając mary w cyprysach. Kładę tu kilka wierszy dosłownie prawie z Danta tłómaczonych, abym o zupełną kradzież literacką nie był posądzony.
A pień zaś krzyknął... Czemu ty mię łamiesz?
Tu znowu ucichł i na ranę białą
Krew czarna wyszła kroplami z parości.
I znowu krzyknął: Czemu rwiesz mi ciało?
Człowieku! nie masz ty w sercu litości!
Byliśmy ludźmi, dziś drzewami piekła;
Lecz czyliż przeto dłoń twoja tak cięży?
Czyliż nas łamać i karcić ma wściekła
Choćbyśmy w korze miały dusze węży?..
Jako gałązka gdy z liściem ucięta,
Kiedy ją ogień od końca kaliczy,
To druga strona skarży się i syczy;
A wilgoć razem z powietrzem zamknięta,
Płaczliwie z ciasnéj wymyka się więzi:
Tak właśnie z owéj uciętéj gałęzi,
Krew ze słowami jedną wyszły drogą.
Rzuciwszy gałąź stałem zbladły trwogą... etc.
Las Dantyszka napełniony jest zapewne duszami oficerów, którzy zhańbieni przez W. Xięcia szli zabijać się w Saskim ogrodzie i strzałem pistoletowym często płoszyli słowiki spokojnie w ciemnych kasztanach zamięszkałe. Znajome jest mieszkańcom Warszawy wzgórze i urna kamienna, oblana nieraz krwią tych nieszczęsnych.

Do str. 167 w. 1036. Oddzieram płótno, ciało się oddziera.
Centaury tratujące Wielkiego Xięcia nie znani są z nazwiska Dantyszkowi nieświadomemu rzeczy mitologicznych, również nie wiedział że płótno nakrywające trupa jest koszulą Dejaniry, którą raz wdziawszy z kawałkami ciała oderwać tylko można było od kości.

Do str. 172 w. 1211. Nie ma imienia już, herby się łamią.
Posępna i patetyczna ceremonija u dawnych polaków łamania herbów po wygaśnieniu jakiéj familii, odbywała się w kościele, do którego wlatywał rycerz konny i drzewcem w tarczę uderzał. Po śmierci Hetmana Branickiego odbył się ten obrzęd podobno po raz ostatni.

Do str. 177 w. 1406. I rozsypała się na niéj symara.
W narodach które już zniewieściały albo wcale nie mają exystencyi politycznéj, dziwna jest obojętność względem umarłych. I tak w Toskanii nie znajdzie podróżny tych cmentarzów które taką wonią kwiatów obwiewają wzgórza miasteczek Niemieckich. Bogatsi Toskańczycy chowani są pod zimnemi murami kościołów, ubożsi zaś wywożeni o cztery mile za miasto na cmentarz zwany Trespiano i rzucani razem bez trumien w jeden grobowiec który co dnia piętnaście ciał pożera. Hamleta trzeba nad takim grobem! Hamleta, któryby Ofeliją swoje widział pomięszaną z ohydną zgrają umarłych, w jednéj mogile. — Z tego zwyczaju Florencyi urodził się zapewne ów wymysł matczynéj czułości, godny prawdziwie serca jaskółek: że kiedy jakie biedne ciałko dziewicze lub dziecięce przymuszone są powierzyć czarnym grabarzom Tespiano — bojąc się aby go ci chciwi ludzie przed rzuceniem w dół z ostatniéj koszuli nie obnażyli — ubierają martwego w długą biała symarę i pod fałdami rościnają tę szatę w długie aż do dołu wstążki; tak że się wydaje całą, a złodziejom już na nic przydatną być nie może. Biedny Dantyszek, będąc jeszcze żołnierzem legijonistą i wygnańcem, nie miał zapewne dość grosza aby dzieweczkę swoją w Santa Croce obok Danta pochować i musiał ją na równinie Trespiano zostawić. — Jeżeli który z wojażerów rozczuli się nad przygodą złotéj młodości Dantyszka, niechaj zmówi Ave Maria przejeżdżając około cmentarza gdzie leży ta piękna, siostra może Fornariny. Dziwny cmentarz — na którym krzyż tylko jeden stoi pośrodku i otwiera boleśne ramiona, a pod nim i w około żadnéj nie widać mogiły, lecz ziemia gładka, runem niby wiosenném okryta i zielona, i co dnia dół jeden czarny, wielki, otwarty, czerekający na umarłe.

Do str. 180 w. 1524. Słuchaj! ja niegdyś utopiona w stawie.
Leliwa nie wymówił nazwiska zdrajcy, ale powyższy wiersz pokazuje, że ci oboje widziani w piekle są ci sami o których jest rzecz w cudownym poemacie Malczeskiego. O parze tych małżonków czytałem także w manuskrypcie piękną tragedyą, którą napisał Korzeniowski. Wspomniawszy o tym pisarzu muszę tu wyjawić moje zadziwienie, że go Polska dotychczas tak mało zna a stąd i nie dosyć ceni — przez taką obojętność gotuje sobie wyrzuty sumnienia na przyszłość, kiedy już poetów nie będzie.

Do str. 184 w. 1675. Mogiły smętne pagórków Anielskich.
Na cmentarzach w Litwie, osobne jest wzgórze przeznaczone na grzebanie maleńkich, i nazywa się: górką Anielskią.

Do str. 184 w. 1689. Tak uklękłego zakamienowały.
Czytelnik domyśli się że tu jest mowa o Mikołaju. A Dantyszek mógłby powiedzieć, jak Dante, umieszczający w piekle człowieka żywego jeszcze — że Car widzialny na tronie znikomą jest tylko marą i trupem już, a prawdziwie zaś z duszą swoją umarł i znajduje się w piekle. Twierdzenie to Danta, tak przeraziło ową żyjącą jeszcze podówczas osobę, że sama zaczęła wierzyć w dwojaką swoja istność, i bać się o rzeczywistość ciała swego na ziemi. Okropny sceptyzm! —

Do str. 184 w. 1701. Że byłem trupków pieniądzem rozrzutny.
Obwinia siebie Dantyszek że uniesiony mściwością, rozrzucił swoje dziatki po piekle, i żadnéj główki nie doniosł przed Boga; a nie powiada czy sam doszedł aż do nieba. Sądzić by więc należało że ustał na siłach i wrócił na ziemię nie dokonawszy zamiaru. Bo inaczéj skutek jego skargi to jest litość Boską uczulibyśmy nad sobą.

KONIEC.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Słowacki.