Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego T3.djvu/165

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Czarna po wierszchu, czerwone ma wnętrze;
O siedmiorakim zbudowana piętrze,
A wchodzisz na nią drożynką ślimaczą.
A czasem ciemno tak choć wykol oczy;
A tam grom wytnie, a tam wąż wyskoczy,       545
A tam lew ryknie, a tam żmije pisną,
Czasem jak wilcy trupi okiem łysną;
Sród takich strachów; śród takiego dziwa,
Szedłem Dantyszek, Piast Herbu Leliwa.
A każdy mi trup mówił: dobra droga!       550
Wiedząc że idę ze skargą do Boga;
I niosę cztery główki mego rodu,
Jak pokrwawionych gołąbków dwie pary;
I mam w kieszeni manifest narodu
Abym przeczytał go przez okulary       555
Przed panem Bogiem; i dowiódł rosprawą
Że szlachcie kiedy zabija, ma prawo.
Że mu przystojnie gdy przed Bogiem stanie
Ze krwią na szabli, ze skargą na zębie.
Bo cóż — był biały — Ale to mój panie       560
Jak okrwawione po nocy gołębie,
Kiedy na pole walki pić przylecą;
Nie wiedzą same co piły? czém świecą?
Tak my biedni, ludzie nieobłudni,
Cożeśmy winni, że krew w naszéj studni?       565
Cożeśmy winni że krwią czara tłusta
I krwawe oczy i czerwone usta?
To może nawet nam i serca bolą
Jeść ciągłą zemstę z łez żałośnych solą!
Ale cóż robić? tak nam być na wieki       570
Ludziom bez Boga litośnéj opieki.
Tak aż się kiedyś tam szala nachyli,
Choćbyśmy do dnia sądnego krew pili
Bądźmy jak męże co walczą i mszczą się;
A choćby tyle w nas życia jak w kłosie       575
Co rośnie pośród gdzieś przejezdnéj drogi,
Zdeptani, stokroć wstaniemy na nogi!

Tu cię na wstępie powieści przerażę —
Wieża piekielna oparta na Carze,