Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego T3.djvu/179

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Skąd mi nadzieja słoneczna zaświta,
Stoję — a któż mię o wesołość spyta?
To więc szaleni co się zawsze śmieją,       1085
I każdą rospacz farbują nadzieją.
Wesołość była ozdobą Polaków,
Lecz już podcięto skrzydła złote ptaków,
To już nie lecą gwiazdom patrzeć w oczy;
A dumne serca teraz robak toczy;       1090
I twarz schylona lepiéj dziś przystoi
Niż stal na piersi i skrzydła na zbroi.
Bo nie polecą już rycerze nasi,
Jak ptak co myśli że krwią słońce zgasi;
Ale gdy wyjdą na walkę ich stada,       1095
Ziemia się mogił pod końmi zapada,
Lub zdrajce — Co tam! Doléj mi węgrzyna!
Piję na zdrowie zdrajcy, mego syna.
A kiedy teraz w tym ostatnim łyku
Czuję truciznę gorżką na języku,       1100
Uczynię sobie może usta słodsze,
Mówiąc o zdrajcy tym i o tym łotrze.


Stałem na grobie Wielkiego Xiążęcia
Śród drzew co krwią mi oddawały cięcia;
A oto jakiś wóz przez lasy rusza,       1105
Powozi djabeł, czy stracona dusza;
W ręku ma lejce z płomieni czerwone,
A wóz prowadzą dwa węże zielone.
Patrzę na gady, widok wcale nowy
Jak ogonami popychają głowy.       1110
Krzyczę na djabła... Héj! héj! ta kareta
Czy do najęcia? a na mnie woźnica
Obróciwszy się jako błyskawica;
To powóz mówi jest króla Makbeta. —
Nie wiesz kto to jest ten król co ma żmije?       1115
Ja o nim pierwszy raz słyszę jak żyję. —
Więc w niewinności chrześcijańskiéj duszy
Rzekłem do djabła: mój panie koniuszy
Podwieź mię proszę dwie piekielne mile,
Jeżeli ty chcesz i chcą krokodyle.       1120