Pieniądz (Zola)/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Pieniądz
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1891
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. L'Argent
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

W miesiąc później, w pierwszych dniach listopada, urządzenie biura Banku powszechnego nie było jeszcze w zupełności ukończonem. Stolarze zakładali futryny, szklarze kończyli kitowanie olbrzymiego szklanego dachu, jakim pokryto dziedziniec.
Zwłoka ta pochodziła z winy Saccarda, który niezadowolony ze skromnego pomieszczenia, prze dłużał roboty, domagając się coraz to nowych zbytkownych dodatków. Zniechęcony tem, że nie może rozszerzyć murów, aby urzeczywistnić swe marzenia o wielkim i wspaniałym gmachu, zdał wreszcie na panią Karolinę ciężar zakończenia interesów z przedsiębiorcami. Ona więc pilnowała ustawiania krat i kratek, których było niezliczone mnóstwo: cały dziedziniec zameniony na halę centralną otoczono sztachetami z mnóstwem okratowanych okienek, wyglądających bardzo poważnie i surowo. Po nad okienkami przybito mosiężne tabliczki, na których widniały czarne napisy. W ogóle pomimo braku miejsca urządzenie banku miało bardzo dobry rozkład: na parterze mieściły się biura tych wydziałów, których urzędnicy musieli mieć ciągle stosunki z publicznością, a zatem rozmaite kasy, wydział emisyjny i wszystkie bieżące czynności banku; na piętrze zaś mieściła się dyrekcya, korespondencya, rachunkowość i wydział reklamacyi — słowem wszystko, co stanowiło wewnętrzną działalność banku. Na całej tej niewielkiej przestrzeni pracowało ogółem przeszło dwustu urzędników. Chociaż kręcili się tu jeszcze robotnicy przybijający ostatnie gwoździe, słychać już było w głębi dźwięk złota. Każdego, kto tu wchodził, na samym wstępie uderzał surowy pozór tradycyą już ustalonej sumienności — pozór przypominający nieco zakrystyę. Niezawodnie przyczyniała się do tego sama miejscowość — ten stary, wilgotny, czarny i cichy pałac ocieniony drzewami sąsiedniego ogrodu. Wchodziło się tu jakby do domu poświęconego modlitwie i pobożnym ćwiczeniom.
Pewnego popołudnia, powracając z giełdy, Saccard sam doznał takiego wrażenia. Zdziwiło go to, ale wynagrodziło brak przepychu, którego tak pragnął. Natychmiast też wyraził swe zadowolenie pani Karolinie:
— A jednak, jak na początek, bardzo tu ładnie u nas — rzekł. — Wygląda to jakoś ponętnie a zarazem uroczyście, jakby kaplica domowa... Zobaczymy, co się da zrobić później... Dziękuję pani serdecznie za wszystkie trudy, jakie ponosisz od wyjazdu brata.
Hołdując zasadzie, że należy zawsze wyzyskiwać wszelkie nieprzewidziane okoliczności, postanowił więcej jeszcze uwydatnić poważny pozór domu: wymagał, aby urzędnicy zachowywali się w biurze, jak klerycy podczas nabożeństwa, aby nikt nie mówił podniesionym głosem, aby przyjmowano i wydawano pieniądze z iście klasztornem namaszczeniem.
Przez cały ciąg burzliwego życia, Saccard nie był nigdy równie czynnym jak teraz. O siódmej rano, zanim urzędnicy zjawili się w biurach, za nim woźny napalił na kominku, on siedział już w swoim gabinecie, przerzucając dzienniki i załatwiając najwięcej naglącą korespondencyę. Po tem aż do godziny jedenastej przesuwało się przed jego oczyma mnóstwo znajomych, bogatych klientów, meklerów, remisyerów i całej masy giełdowców, nie licząc już naczelników biur, którzy przychodzili po rozkazy. Znalazłszy chociażby chwilkę wolnego czasu, wstawał od stołu i szybko przebiegał rozmaite biura, w których urzędnicy żyli w nieustannej trwodze jego niespodzianego przyjścia. Istotnie, co dzień prawie zjawiał się o innej porze. O jedenastej szedł na śniadanie do pani Karoliny; jadł i pił dużo z apetytem człowieka chudego, któremu jedzenie dodaje sił a nie tuszy. Godzina, którą tu spędzał, nie była straconą bezużytecznie, gdyż — jak sam mawiał — wtedy to spowiadał swoją przyjaciółkę a właściwie zasięgał jej zdania o ludziach i rzeczach, chociaż najczęściej ze zdrowych jej rad nie umiał korzystać. O dwunastej szedł na giełdę, chcąc przyjść jednym z najpierwszych, by o ile możnosci najwięcej zobaczyć i ze wszystkimi się rozmówić. Zresztą nie grywał on otwarcie; przychodził na giełdę dlatego, iż pewien był, że tu spotka wszystkich klientów swego banku. Jednakże wpływ jego dawał się już tutaj odczuwać: wszedł jak zwycięzca, jak człowiek solidny, opierający swą działalność na prawdziwych milionach. Złośliwi, patrząc na niego, czynili szeptem różne uwagi, przepowiadali mu tryumf niezwykły i królowanie. Około wpół do czwartej wracał znowu do domu i zaprzęgał się do żmudnej pracy podpisywania papierów, w czem takiej już nabrał był wprawy, że z całą przytomnością umysłu słuchał raportów, wydawał polecenia, decydował różne sprawy, rozmawiał jak najswobodniej, nie przestając podpisywać. Do szóstej przyjmował wciąż interesantów, kończył prace dnia bieżącego i przygotowywał robotę na dzień następny. Potem szedł na górę do pani Karoliny, zjadał na obiad więcej jeszcze niż na śniadanie, zwłaszcza zaś wykwintne ryby i zwierzynę, przyczem kapryśnie zmieniał gatunki win, pijąc to burgundzkie, to znów bordeaux lub szampańskie, zależnie od po wodzenia doznanego w ciągu dnia.
— Niechże pani sama przyzna, czy ja nie jestem rozsądny! — wołał niekiedy z uśmiechem. — Zamiast uganiać się za kobietami, chodzić do teatrów, do klubów, siadają tu spokojnie z panią, jak poczciwy mieszczanin. Trzebaby to napisać do brata pani, aby go uspokoić.
Nie był jednakże tak rozsądnym, jak utrzymywał: w tym bowiem czasie miał chwilowo stosunek z jakąś śpiewaczką z teatru Bouffes, a pewnego dnia nawet zapomniał się u Hermany Coeur, co mu przecież bynajmniej nie sprawiło przyjemności. Prawdę mówiąc, nad wieczorem upadał już ze znużenia. Zresztą żył ciągle jak w gorączce, pragnąc li tylko powodzenia i drżąc z obawy, czy je osiągnie, skutkiem czego wszelkie inne jeszcze żądze malały, znikły niejako do chwili, w której nie uczuje się zwycięzcą i panem fortuny.
— O! — odpowiadała wesoło pani Karolina — mój brat miał zawsze tyle rozsądku, że według niego, wstrzemięźliwość jest rzeczą naturalną, nie zaś zasługą... Pisałam mu wczoraj, że ostatecznie udało mi się nakłonić pana do zaniechania zamiaru złocenia sali posiedzeń. Wiadomość ta sprawi mu prawdziwą przyjemność.
Pewnego popołudnia w chłodny bardzo dzień listopadowy, pani Karolina wydawała malarzowi rozporządzenie, aby odświeżył tylko malowidła w sali posiedzeń gdy służąca podała jej bilet, mówiąc, że jakiś pan domaga się, aby go przyjęła natychmiast. Na zabrudzonym bilecie było wydrukowane nazwisko Busch. Nie znając tego nazwiska poleciła służącej, aby wprowadziła tego pana do gabinetu brata, gdzie zwykle przyjmowała interesantów.
Busch nie bez powodu czekał tak cierpliwie przez pół roku blisko i nie zużytkowywał uczynionego niespodzianie odkrycia o istnieniu pobocznego syna Saccarda. Zawczasu już przewidywał on, że niewiele osiągnąłby korzyści, wyciągając od niego owe sześćset franków zapisanych matce dziecka. Przytem rozumiał doskonale, jak trudną byłoby rzeczą zmusić Saccarda do zapłacenia większej sumy, choćby kilku tysięcy franków. Jakimże sposobem można zmusić wdowca wolnego od wszelkich więzów i nie lękającego się skandalu, do zapłacenia hojnie za dar tak marny, jakim jest nieprawe dziecko, wychowane w błocie, noszące w sobie zaród rozpusty i zbrodni? Wprawdzie Méchainowa nasmarowała pracowicie olbrzymi rachunek wynoszący około sześciu tysięcy franków: pomieszczono tam i drobne sumki pożyczane przez nią Rozalii Chavaille, matce Wiktora i wydatki poniesione na chorobę biednej kobiety, na jej pogrzeb, oraz utrzymanie grobu, wreszcie wszystko, co ją kosztował Wiktor, odkąd go miała pod swoją opieką, jego wyżywienie, ubranie i tysiące innych rzeczy. Ale w razie, gdyby Saccard przyjął obojętnie wiadomość o istnieniu dziecka, czyż nie było prawdopodobnem, że ich każe za drzwi wyrzucić? jedynym bowiem dowodem jego ojcostwa było uderzające podobieństwo między nim a Wiktorem. Ostatecznie skończyłoby się na tem tylko, że wyciągnęliby od niego zaledwie istotną wartość weksli i to wtedy tylko, gdyby Saccard nie bronił się przedawnieniem.
Drugą przyczyną tak długiej zwłoki Buscha był niepokój o brata, przy łożu którego spędził kilkanaście dni i nocy w śmiertelnym niepokoju. Podczas ostatnich dwóch tygodni zwłaszcza, Zygmunt miał bardzo silną gorączkę a brat jego, srogi ten wichrzyciel i ciemiężca, zapomniał o wszystkich interesach, o zawiłych śledztwach, nie przychodził nawet na giełdę, nie dusił dłużników, przesiadywał dniem i nocą przy chorym, osuwając nad nim i opiekując się nim z prawdziwie macierzyńską pieczołowitością. Ohydny ten sknera stał się teraz rozrzutnym, wzywał najznakomitszych lekarzy, w aptekach chciał płacić drożej za lekarstwa, byle lepiej skutkowały; że zaś doktorzy zabraniali wszelkiej pracy, a Zygmunt gwałtem chciał do swych studyów powrócić, chował przed nim książki i papiery. Obaj bracia ubiegali się teraz o to, który lepiej potrafi drugiego podstępem wyprowadzić w pole. Żale dwie starszy, pokonany zmęczeniem, usnął na chwilę, wnet Zygmunt rozgorączkowany, oblany potem, wyszukiwał kawałek ołówka i na marginesach dzienników rozpoczynał swoje obliczenia, rozdzielając bogactwa stosownie do marzeń swych o sprawiedliwości, zapewniając każdemu równy dział szczęścia i uciech życiowych. Busch obudziwszy się, wpadał w gniew i rozpaczał, widząc, że gorączka chorego wzmogła się jeszcze, że urojonym mrzonkom poświęca ostatnią iskierkę życia, tlącą w jego sercu. Gdyby Zygmunt był zdrowym, pozwalałby mu bawić się temi głupstwami, podobnie jak dziecku pozwalamy bawić się pajacem, ale doprawdy niedarowanem szaleństwem było dobrowolne zabijanie się takiemi myślami, które nigdy w czyn wprowadzić się nie dadzą! Wreszcie przez miłość dla brata, Zygmunt zdecydował się więcej pamiętać o sobie i odzyskawszy trochę sił, zaczął wstawać z łóżka.
Wtedy to Busch, powróciwszy do swoich zatrudnień, postanowił zakończyć tak długo odwlekaną sprawę, tembardziej że Saccard ukazał się znów jak tryumfator na giełdzie i że wypłacalność jego była rzeczą niewątpliwą. Zadowolony ze sprawozdania, jakie uczyniła Méchainowa po swej wycieczce na ulicę Saint Lazare, wahał się jednak z przypuszczeniem szturmu do swej ofiary i zwlekał jeszcze, wyszukując najpewniejszego sposobu pokonania przeciwnika. Nagle wzmianka Méchainowej o pani Karolinie... o tej pani, która zarządza całym domem i o której opowiadano jej cuda we wszystkich sklepach w tamtej dzielnicy.. podsunęła mu zupełnie nowy plan działania. Czy też pani Karolina nie jest istotną panią domu, panią zarówno klucza od kasy, jak i serca Saccarda? Busch nader często kierował się tem, co zwykł nazywać porywem natchnienia; wiedziony instynktem tylko, puszczał się w pogoń pewien, że fakty, jakie zdobędzie, pozwolą mu nabrać przeświadczenia, oraz powziąć stanowczą decyzyę. Oto dlaczego udał się teraz na ulicę Saint Lazare, w celu rozmówienia się z panią Karoliną.
Wszedłszy do gabinetu, pani Karolina nie mogła utaić zdziwienia na widok tego otyłego mężczyzny, z płaską twarzą, brudną i niestarannie ogoloną, mającego na sobie biały krawat i piękny lecz poplamiony surdut. On wpatrywał się w nią ciekawie, starając się przeniknąć wzrokiem, aż do głębi jej duszy, znajdując ją taką, jaką ją widzieć się spodziewał: wysoką, silną, z przepysznemi siwemi włosami, które uwydatniały żywość i łagodność młodej jeszcze twarzy. Nadewszystko uderzał go wyraz jej ust, na których malowało się tyle dobroci, że postanowił niezwłocznie przystąpić do rzeczy.
— Przepraszam panią — rzekł — właściwie chciałem rozmówić się z panem Saccardem, ale powiedziano mi, że go nie ma w domu.
Busch kłamał. Czekał on umyślnie i pilnował chwili, w której Saccard wyjdzie na giełdę, wiedział więc doskonale, że go nie ma w domu i nawet o niego nie pytał.
— Dlatego też ośmieliłem się z wrócić do pani — dodał. — Kto wie, czy nie lepiej na tem wyjdę, bo wiem, z kim mam do czynienia... Chodzi tu o sprawę tak ważną, tak drażliwą...
Pani Karolina, która dotąd nie prosiła go, aby usiadł, teraz dopiero ręką wskazała mu krzesło.
— Słucham pana — rzekła, żywo zaniepokojona tym wstępem.
Busch usiadł, z wielką ostrożnością podnosząc poły surduta, jak gdyby się obawiał go splamić. Przystępując do rzeczy, wychodził z tego punktu rozumowania, że nader bliskie stosunki łączyć ją muszą z Saccardem.
— Nie jest to rzecz łatwa do powiedzenia — zaczął znowu — i przyznam się, że teraz w ostatniej obwili zadaję sobie pytanie, czy dobrze czynię, przychodząc do pani z takiemi zwierzeniami... Sądzę, że w tem, co czynię, zechce pani widzieć tylko chęć dania panu Saccardowi możności naprawienia dawnych błędów...
Istotnie pani Karolina zrozumiała już, jaką osobistością jest ten człowiek, skinęła więc przyzwalająco głową, pragnąc uniknąć długich a bezpożytecznych pertraktacyj. Zresztą Busch nie kazał się długo prosić i wnet przystępując do rzeczy, opowiedział znaną nam już historyę zgwałcenia Rozalii na schodach domu przy ulicy la Harpe, urodzenia dziecka już po zniknięciu Saccarda, śmierci matki, która w nędzy i rozpuście zakończyła życie, oraz dzieje dzieciństwa Wiktora, który rósł zaniedbany, rzucony na łaskę ubogiej krewnej, nie mającej czasu zająć się jego wychowaniem. Z początku pani Karolina słuchała tego opowiadania ze zdziwieniem, przypuszczała bowiem, że z ust Buscha usłyszy — nie miłosną historyę, ale kwestyę jakąś, dotyczącą podejrzanej sprawy pieniężnej. Zainteresowanie jej wzrastała stopniowo, a szczególniej smutny los matki i opuszczonego dziecka odzywał się echem współczucia w jej sercu, tęskniącem wiecznie do pociech macierzyństwa.
— Ale — spytała po chwili — czy pan jesteś pewien, że wszystkie te zdarzenia są prawdziwe? W tego rodzaju historyach należy posiadać bardzo stanowcze, nie podlegające wątpliwości dowody.
Busch uśmiechną! się ironicznie.
— Ol proszę pani, najwymowniejszym dowodem jest uderzające podobieństwo dziecka do ojca... Zresztą wiem dokładnie daty... Wszystko się zgadza i najzupełniej dowodzi prawdziwości faktów.
Nie spuszczał oka z pani Karoliny, która, słuchając go, drżała nerwowo. Po chwili milczenia dorzucił:
— Teraz rozumie pani zapewne, jak trudno mi było zwrócić się z tem wprost do pana Saccarda. Nie mam w tem żadnego osobistego interesu; przychodzę tylko w imieniu owej kuzynki, pani Méchain, która opiekowała się dzieckiem, a teraz wypadkiem trafiła na ślad ojca, poszukiwanego od tak dawna. Miałem już zaszczyt powiedzieć pani, że owe dwanaście rewersów po piędziesiąt franków, dane nieszczęśliwej Rozalii, były podpisane nazwiskiem Sicardot... jest to rzecz, której nie ośmielam się sądzić... rzecz zasługująca na pobłażliwość, zważywszy całą ohydę życia paryzkiego... Ale czyż nie mam słuszności, przypuszczając, że pan Saccard mógłby zrozumieć fałszywie moje pośrednictwo w tej sprawie?... Oto dlaczego przyszła mi szczęśliwa myśl porozumienia się z panią. Wiedząc, jak szczerze interesuje się pani panem Saccardem, chcę w ręce pani złożyć dalsze prowadzenie tej kwestyi. Teraz posiada już pani całą naszą tajemnicę. Jak pani sądzi, czy powinienem poczekać na pana Saccarda i dziś jeszcze wszystko mu powiedzieć?
— O nie! nie! odłóż to pan na później! — zawołała pani Karolina, na twarzy której malowało się silne wzruszenie.
Sama jednak nie wiedziała, co począć wobec tego dziwnego zwierzenia. Busch nie przestawał wpatrywać się w nią badawczo, zadowolony z jej wrażliwości, która oddawała mu ją w ręce, pewien, że uda mu się wyciągnąć z niej znacznie więcej, aniżeli kiedykolwiek wyłudzićby potrafił od Saccarda.
— Ale bo — szepnął — trzebaby się na coś zdecydować.
— No!... to ja tam pójdę! — po chwili, wahania oświadczyła pani Karolina. — Pójdę sama zobaczyć dziecko i tę panią Méchain... Tak, stokroć lepiej będzie, ażebym przedewszystkiem sama mogła zdać sobie sprawę z istotnego stanu rzeczy.
Głośno wypowiadała swe myśli, postanowiwszy przeprowadzić śledztwo, zanim cokolwiek powie ojcu. Potem, jeżeli się o tem przekona, będzie miała czas go zawiadomić. Czyż obowiązkiem jej nie było czuwać zarówno nad domem, jak i nad spokojem Saccarda?
— Niestety! rzecz jest bardzo nagląca — rzekł Busch, chcąc ją skłonić nieznacznie do postąpienia według jego woli. — Nieszczęśliwy chłopiec cierpi, żyjąc w tak ohydnem otoczeniu.
Pani Karolina wstała.
— Biorę kapelusz i jadę natychmiast.
Busch powstał także i jakby od niechcenia dorzucił:
— Nie wspominałem nawet pani o mdłym rachunku, który trzeba będzie załatwić. Utrzymanie chłopca kosztowało, a zdaje mi się, że i za życia matki Méchainowa pożyczała nieraz drobne sumki. Zresztą, nie wiem tego dokładnie... niczego nie chciałem się podejmować.. Znajdzie tam pani wszystkie papiery.
— Dobrze, zobaczę.
Teraz z kolei Busch zdawał się być wzruszonym.
— Ach! gdyby pani wiedziała, ile to dziwnych rzeczy jestem świadkiem, zajmując się rozmaitemi interesami! Najczęściej najszlachetniejsi ludzie muszą pokutować za swoje namiętności lub... co gorsza... za namiętności rodziców. Ot naprzykład, te nieszczęśliwe sąsiadki pani, hrabina de Beauvilliers z córką...
To mówiąc, zbliżył się do jednego z okien i zapuścił chciwe, ciekawe spojrzenie w ogród sąsiedni. Nie ulegało wątpliwości, że wszedł tutaj z obmyślanym już planem działania, gdyż starał się zawsze poznać dokładnie grunt, na którym miał toczyć walkę. Busch trafnie odgadł historyę rewersu, jaki hrabia wystawił na imię Leonii Cron: wiadomości otrzymane z Vendôme potwierdzały jego domysły. Uwiedziona dziewczyna, zostawszy po śmierci hrabiego bez grosza, tylko z bezużytecznym tym świstkiem papieru w ręku, nie mogła oprzeć się pokusie przybycia do Paryża i zastawiła ów rewers u lichwiarza Charpiera za piędziesiąt franków najwyżej. Chociaż Busch odrazu znalazł był Beauvilliersów, napróżno jednak od pół roku przeszło wysyłał Méchainową na wszystkie strony Paryża w celu odszukania Leonii. Wiedział tylko, że zaraz po przyjeździe służyła u jakiegoś komornika, że później służyła w trzech innych domach, ale wypędzana zewsząd za złe prowadzenie się, znikła bez śladu. Poszukiwania po wszystkich zaułkach i rynsztokach nie odniosły żadnego skutku. Gniewało to Buscha tem więcej, że nie mając w ręku dziewczyny, nie mógł rozpoczynać sprawy z hrabiną i przerazić ją obawą skandalu. Mimo to nie zaniedbywał interesa i rad był, że stojąc przy oknie może się przyjrzeć ogrodowi domu, który dotąd znał tylko z frontu, od ulicy.
— Czy i tym paniom także grozi jakie zmartwienie? — z pełnym współczucia niepokojem spytała pani Karolina.
Busch przybrał minę niewiniątka.
— Nie, nie zdaje mi się... Miałem tylko na myśli smutne położenie, w jakiem pozostały skutkiem nadużyć hrabiego... Tak, znam całą ich historyę... mam kilku przyjaciół w Vendôme.
Zdecydował się wreszcie odejść od okna. Rozmyślnie udawał wzruszenie, dopóki nagłym a dziwnym zwrotem myśl jego nie zwróciła się ku sobie samemu.
— Ach! mniejsza jeszcze o straty pieniężne! ale jeżeli w dodatku śmierć wejdzie do domu!
Tym razem nieudane łzy stanęły mu w oczach. Przypomniał sobie brata i na chwilę wzruszenie zatamowało mu mowę. Pani Karolina przypuszczała, że musiał stracić kogoś bliskiego, ale przez delikatność pytać go nie śmiała. Człowiek ten budził taki wstręt, że dotąd nie myliła się co do nikczemności jego zawodu; teraz jednak łzy ta wywarły na nią stokroć silniejsze wrażenie, niżeli najrozumniej obmyślana taktyka. W tej chwili goręcej jeszcze pragnęła udać się do wskazanej miejscowości i naocznie o wszystkiem przekonać.
— Czy mogę liczyć na panią? — zapytał Busch.
— Jadę natychmiast.
Wziąwszy dorożkę, pani Karolina w godzinę później błąkała się poza wzgórzami Montmartre, nie mogąc znaleźć wskazanego przez Buscha domu. Wreszcie w jednym z odludnych zaułków, wychodzących na ulicę Marcadet, jakaś stara kobieta udzieliła dorożkarzowi pożądanych wskazówek. Droga do posiadłości Méchainowej przypominała wiejskie drogi, pełne dołów, zawalone błotem i śmieciami; po obu stronach ciągnął się grunt grzęski i błotnisty. Dopiero rozejrzawszy się uważniej, można było dojrzeć nędzne budynki, sklecone z gliny, z starych desek i starego tynku, podobne do kupy gruzów rozrzuconych dokoła wewnętrznego podwórza. Od ulicy stał jakby na straży, broniąc wejścia, dom jednopiętrowy murowany wprawdzie, ale stary i wstrętnie brudny. I rzeczywiście stał on na straży: tu bowiem mieszkała Méchainowa, baczna i czujna właścicielka, wiecznie na czatach, wiecznie wyzyskująca mały światek zgłodniałych swych lokatorów. Zaledwie pani Karolina zdążyła wysiąść z dorożki, Méchainowa ukazała się na progu. Stara niebieska jedwabna suknia, przetarta na wszystkich szwach, obciskała olbrzymie jej piersi i brzuch napęczniały. Mały nosek znikał pomiędzy dwoma czerwoneroi i tłustemi policzkami. Pani Karolina zawahała się, nie wiedząc, czy dobrze trafiła, ale wnet piskliwy, przypominający fujarkę pastuszą głos Méchainowej rozproszył ]ej wątpliwości.
— Ach! to zapewne pan Busch przysyła tu panią, pani chce zobaczyć Wiktorka... Proszę, niech pani wejdzie. Tak, to tutaj, dobrze pani trafiła, nasza ulica nie jest jeszcze uporządkowana, domy nie mają numerów. Proszę, niech pani wejdzie. Trzeba o tem wszystkiem pomówić... Ach, Boże! przykra to i bardzo smutna historyą!
Pani Karolina rada nie rada musiała usiąść na wyplatanem dziurawem krześle w jadalnym pokoju, brudnym i zakopconym. Z rozpalonego do czerwoności żelaznego piecyka wydziela! się swąd duszący. Mechainowa rozwodziła się szeroko, podziwiając szczęśliwy traf, że pani Karolina zastała ją w domu.
— Tyle mam interesów do załatwienia w mieście — mówiła — że zazwyczaj wracam o szóstej dopiero.
— Przepraszam panią — przerwała wreszcie pani Karolina — przybyłam tu w interesie tego nieszczęśliwego dziecka.
— I owszem, zaraz go pani przyprowadzę.... Wiadomo pani zapewne, że jego matka była moją kuzynką. O! mogę śmiało powiedzieć, że spełniłam mój obowiązek... Oto są papiery i rachunki.
To mówiąc, wyjęła z szuflady plikę papierów, ułożonych starannie w niebieskiej tekturowej okładce, jak akty urzędowe. Teraz znów ubolewać zaczęła nad losem biednej Rozalii: to prawda, że w końcu strasznie upadła, że włóczyła się a pierwszym lepszym i potem wracała z tych hulanek pijana i potłuczona, ale cóż miała robić? Dawniej była uczciwą i pracowitą, dopóki ojciec malca nie przewrócił jej na schodach. Zwichnąwszy rękę, utrzymywała się tylko ze sprzedaży cytryn w halach a z tak marnego zarobku nie można wyżyć uczciwie.
— Widzi pani — mówiła dalej — ile to się zebrało, a pożyczałam jej po czterdzieści a co najwyżej po sto soldów. Wszędzie są daty: 27 czerwca znowu czterdzieści soldów... 3 lipca sto soldów... Niechże pani spojrzy! widocznie w tym czasie biedaczka musiała być chora, bo odtąd te pożyczki po sto soldów powtarzają się bez końca. Przytem musiałam myśleć o ubraniu Wiktora. Ot! wszystkie wydatki na niego oznaczone są literą W. Nie mówię już o tem, że po śmierci Rozalii... ach! jakaż to była okropna choroba!... powiadam pani, że jeszcze za życia ciało na niej gniło!... całe utrzymanie chłopca spadło na mnie. Liczę na niego po piędziesiąt franków miesięcznie. Przecież to nie jest za dużo? Taki bogaty ojciec może śmiało wydać na syna piędziesiąt franków miesięcznie... Jednem słowem czyni to piędtysięcy czterysta trzy franki, a dodawszy do tego owe rewersy na sześćset franków, otrzymamy razem sześć tysięcy franków. Tak, nie żądam więcej nad sześć tysięcy franków.
Pomimo obrzydzenia, skutkiem którego słabo jej się robiło, pani Karolina zauważyła:
— Ależ te rewersy nie należą do pani. Są one własnością dziecka.
— O! przepraszam! — cierpko zawołała Méchainowa — rewersy oddawna już przeszły na moją własność. Chcąc wyświadczyć przysługę Rozalii, płaciłam jej za nie częściowo. Niech pani spojrzy... oto tu na drugiej stronie, wszystkie są cedowane. Już i tak daję dowód szlachetności, nie licząc procentów. Niechże się państwo zastanowią, czy można żądać, aby taka biedna kobieta jak ja, miała tracić choć grosz!
Gdy pani Karolina zmęczona tą gadaniną uczyniła ręką ruch przyzwolenia na znak, że przyjmuje rachunek, Méchainowa odezwała się znów cienkim, piskliwym głosikiem:
— A teraz każę zawołać Wiktora.
Ale napróżno wysyłała kolejno trzech malców wióczących się po podwórzu; napróżno sama wychodziła przed dom, krzycząc i gestykulując żywo: Wiktor oświadczał stanowczo, że nie ruszy się z miejsca. Jeden a wysłanych chłopców powtórzył nawet brzydkie przekleństwo, jakiem Wiktor odpowiedział na wezwanie. Straciwszy cierpliwość, Méchainowa ruszyła się z miejsca, widocznie z zamiarem przyciągnięcia chłopca za ucho. Po obwili jednak powróciła sama: przyszło jej bowiem na myśl, że lepiej może będzie, aby pani Karolina przekonała się naocznie o wstrętnej nędzy.
— Gdyby pani była łaskawa pójść za mną.
I w drodze opowiadała szczegóły tyczące się tego domu, który mąż jej otrzymał w spadku po swym wuju. Nikt nie znał nigdy jej męża, który widocznie oddawna już umarł a o którym wspominała wtedy tylko, gdy chciała wytłomaczyć pochodzenie swojej posiadłości. Zły to interes, który prędzej lab później wpędzi ją do grobu — utyskiwała zwykle — więcej ma z tem kłopotu aniżeli zysku, szczególniej od czasu, kiedy policya dokucza jej nieustannie, nasyłając inspektorów, którzy wymagają ciągłych reparacyj i ulepszeń pod pozorem, że ludzie zdychają tutaj jak muchy. Prawdę mówiąc, broniła się ona energicznie i nie chciała wydać ani grosza! To koniec świata! niedługo zachce im się może, aby stawiała kominki z lustrami w tych pokojach, które odnajmuje po dwa franki tygodniowo! Ani słowa jednak nie wspomniała o tem, jak nielitościwie ściąga należność za komorne, jak wyrzuca na bruk biedne rodziny, które zapłaty tej nie uiściły z góry; nie wspomniała ani słowa, że baczniej od policyi nad wszystkiem czuwając, wzbudza taką grozę w całej dzielnicy, iż żaden bezdomny żebrak nie ośmieliłby się przenocować pod murem jej domu.
Pani Karolina ze ściśnionem sercem rozglądała się po podwórzu, zawalonem śmieciami, pełnem dołów i wybojów, na którem nagromadzone nieczystości zamieniły je w prawdziwą kloakę. W całej posiadłości Méchainowej nie było ani śmietnika, ani ustępu, wszystko więc wyrzucana tutaj i całe podwórze zamieniło się w gnojowisko, które, powiększając się z dniem każdym, zatruwało powietrze. Szczęściem dziś było zimno, ale w porze upałów oddychać tu było niepodobna. Pani Karolina stąpała ostrożnie, usiłując ominąć kości i obierzyny jarzyn, oraz rozglądała się w około, przypatrując się tym mieszkaniom a właściwie jamom, na które nazwy znaleźć nie można. Parterowe domki nawpół zapadły się w ziemię, rozsypujące się mury podtrzymano podporami z najróżnorodniejszych materyałów. Gdzie niegdzie pokryto je poprostu tekturą napuszczoną smołowcem. Przy wielu mieszkaniach nie było wcale drzwi i w głębi widać było czarne piwniczne otwory, z których rozchodził się wstrętny odór. W norach tych gnieździły się rodziny z ośmiu lub dziesięciu osób złożone, często łóżka nawet nie mając; mężczyźni, kobiety, dzieci — wszystko to jak owoce zepsute nawzajem zarażało się zgnilizną, a potworne zmieszanie płci od lat dziecięcych rzucało ich na pastwę instynktownej rozwiązłości. To też gromady dzieciaków wynędzniałych, wątłych, trawionych skrofułami lub dziedzicznym syfilisem, zalegały dziedziniec. Biedne te istoty wyrastały na śmietnisku jak grzyby robaczywe a nigdy nie wiedziano dokładnie, kto był ich ojcem. Ilekroć tyfus, ospa lub inna choroba zaraźliwa wybuchała w dzielnicy, zawsze wynoszono na cmentarz połowę lokatorów Méchainowej.
— Mówiłam już pani — prawiła ona dalej — że Wiktor nie miał zbyt dobrego przykładu i że czasby już pomyśleć o jego wychowaniu, bo chłopak kończy lat dwanaście. Za życia matki patrzył często na różne rzeczy nieprzyzwoite, bo Rozalia nie kryła się przed dzieckiem, jeżeli wróciła pijana... Przyprowadzała z sobą mężczyzn a wszystko to działo się przy nim... Potem znów ja nigdy nie miałam czasu na to, aby go pilnować, bo całemi dniami musiałam biegać po mieście. Chłopak, zostawiony samopas, włóczył się od rana do wieczora. Dwa razy musiałam wydostawać go z kozy, gdzie go wsadzono za kradzież... Co prawda, mówić o tem nie warto, bo kradł tylko drobiazgi... Potem znów podrósłszy, zaczął latać za dziewczynami... i nic dziwnego, napatrzył się tego za życia matki. Zresztą, zobaczy go pani, wygląda już jak dorosły mężczyzna, chociaż ma dopiero dwanaście lat... Chciałam, żeby wziął się wreszcie do roboty i dlatego oddałam go Eulalii, przekupce, która sprzedaje jarzyny w Montmartre. Chodzi z nią do hal i pomaga dźwigać kosze. Ale na nieszczęście Eulalia zachorowała teraz... zrobił jej się wrzód na biodrze... No, jesteśmy już na miejscu... proszę, niech pani wejdzie!
Pani Karolina cofnęła się mimowoli. W głębi dziedzińca, za istną barykadą gnoju i śmiecia, ujrzała ona nie mieszkanie, lecz ohydną, cuchnącą dziurę, jakąś budę wgniecioną w ziemię a podobną do kupy gruzów wspartej na kilku deskach. Nie było tu ani jednego okna; chcąc wpuścić trochę światła, trzeba było otworzyć drzwi niegdyś oszklone, teraz blachy cynkową podbita. Razem ze światłem wchodziło tu przenikliwe zimno. W rogu tej nory, pani Karolina spostrzegła siennik rzucony na ziemię ubitą, zastępującą podłogę. Żadnych innych mebli niepodobna było rozpoznać wśród porozrzucanych w nieładzie popękanych beczek, kawałków powyłamywanych krat, na wpół zbutwiałych koszów, które służyły za stoły i krzesła. Ze ścian sączyła się cuchnąca wilgoć. Duża pleśnią obrosła szpara w zakopconym suficie przepuszczała deszcz i wodę, padającą kroplami tuż przy sienniku. Najohydniejszą jednak ze wszystkiego była tu woń, wstrętnie uderzająca — woń brudu ludzkiego!
— Eulalio! Eulalio! — zawołała Méchainowa — prowadzę tu jedną panią, która chce się zając Wiktorem! Czemuś ten smarkacz nie przychodzi, kiedy po niego przysyłam?
Bezkształtna masa ciała poruszyła się na sienniku pod szmatą starego szala, służącego za kołdrę. Wtedy pani Karolina dostrzegła w tym kącie kobietę, mogącą mieć około lat czterdziestu. Z powodu braku koszuli, leżała ona nago, podobna do nawpół wypróżnionego woru, tak pomarszczone miała ciało. Twarz była jeszcze dość świeża, niebrzydka i okolona kręcącemi się blond włosami.
— Ąch! niechże ta pani wejdzie, jeżeli chce nam pomódz, bo już, Bóg widzi, tak dłużej być nie może!... Ach! proszę pani, wszak to już dwa tygodnie zwlec się z barłogu nie mogę... porobiły mi się wielkie krosty, a potem jakby dziury na biodrach... Nic dziwnego, że ani grosza nie ma w domu, bo ja przecież nic zarobić nie mogę. Miałam dwie koszule, to je kazałam Wiktorowi sprzedać, bo inaczej jużbyśmy byli z głodu pozdychali.
Potem, podnosząc głos, dodała:
— No! wyłaźże, chłopcze! Przecież ta pani nie zrobi ci nic złego!
Pani Karolina wzdrygnęła się: nagle bowiem poruszyła się w koszu jakaś czarna masa, która wydawała jej się dotąd kupą gałganów. Był to Wiktor ubrany w obdarte spadnie i dziurawą płócienną kurtkę, przez którą wyglądało nagie ciało. Ody stanął nawprost drzwi, tak że światło na twarz mu padało, pani Karolina oniemiała ze zdziwienia na widok podobieństwa jego do Saccarda. Wszystkie jej wątpliwości rozwiały się w mgnieniu oka: oczywistość zmuszała ją do uwierzenia w ojcostwo Saccarda.
— Nie głupim! — odburknął chłopak — abo ja chcę iść do szkoły! Dajcie mi święty pokój!
Pani Karolina nie spuszczała z niego oka, przejęta nader przykrem a z każdą chwilą wzmagającem się uczuciem. Pomimo tego podobieństwa tak niezaprzeczalnego, ohydnie wyglądał Wiktor z jedną połową twarzy tłuściejszą od drugiej, z nosem skrzywionym na prawo, z głową spłaszczoną jak gdyby skutkiem uderzenia o schody, na których matka go poczęła. Przytem wydawał on się niezmiernie rozwiniętym na swój wiek; nie bardzo wysoki, barczysty, obrosły już jak dzikie zwierzę, w dwunastym roku życia sprawiał wrażenie dorosłego mężczyzny. Zuchwałe, palące spojrzenie i zmysłowe usta zdradzały rozbudzone już żądze. To też w tem dużem dziecku — o cerze delikatnej jeszcze, prawie dziewczęcej — męzkość owa tak przedwcześnie rozkwitła drażniła i przerażała, wydając się czemś potwornem.
— Czyż tak bardzo boisz się szkoły, mój chłopcze? — spytała wreszcie pani Karolina. — A jednak lepiejby ci tam było niż tutaj... Gdzież ty sypiasz?
Wiktor wskazał ręką na siennik.
— Tam, z nią.
Niezadowolona z tak szczerej odpowiedzi chłopca, Eulalia próbowała znaleźć jakieś usprawiedliwienie.
— Z początku dałam mu osobne łóżko z siennikiem, ale potem musieliśmy je sprzedać. Cóż tu poradzić? człowiek musi spać gdziebądź, jeżeli nie ma ani grosza!
Méchainowa uznała za stosowne wtrącić słowo nagany, chociaż w rzeczywistości wiedziała dobrze co się tu działo.
— W każdym razie przyzwoitość na to nie po zwala, Eulalio... A ty, nicponiu, nie mógłżeś przychodzić na noc do mnie, zamiast sypiać z nią razem?
Ale Wiktor wyprostował się dumnie, jak gdyby szukając chluby w przedwcześnie dojrzałej męzkości.
— A toż po co? Albo to ona nie jest moją żoną?
Nie widząc innego ratunku, Eulalia śmiać się zaczęła, aby obrócić w żart ohydną tę prawdę. W głosie jej przebijało się tkliwe uwielbienie.
— Oho! co prawda, gdybym miała córkę, nigdybym jej nie zostawiła pod opieką tego chłopaka... To prawdziwy mężczyzna!
Pani Karolina drżała jak liść. Tak potworna rzeczywistość przejmowała ją wstrętem niewypowiedzianym. Jakto, więc dwunastoletni ten chłopak, wyrodek prawdziwy, żyje z tą czterdziestoletnią, schorowaną kobietą?... oboje oddają się rozpuście na cuchnącym barłogu, wpośród łachmanów i brudu?... Cóż straszniejszego nad nędzę?... wszystko ona niszczy i wszędzie szerzy zepsucie!
Rzuciwszy im dwadzieścia franków, uciekła jak najszybciej do mieszkania Méchainowej, chcc coś postanowić i porozumieć się z nią ostatecznie. Na widok takiego upadku, przyszedł jej nagle na myśl „Dom pracy“: nie jest-że to zakład utworzony dla takich właśnie istot wykolejonych, dla podjętych z rynsztoka dzieci, które starano się odrodzić fizycznie i moralnie za pomocą środków hygienicznych, oraz nauki pożytecznych rzemiosł? Tak, należało jak najprędzej wyrwać Wiktora z tej kałuży zepsucia, umieścić go tam, stworzyć mu nowe, zupełnie nowe życie! Dotąd jeszcze sama myśl o jego położeniu dreszczem ją przejmowała. Równocześnie jednak, prawdziwie kobiecą delikatnością powodowana, uczyniła jeszcze jedno postanowienie: zamilczeć o tem wszystkiem przed Saccardem i nie pokazywać mu tego potwora, dopóki choć trochę nie zostanie oczyszczonym z błota, bo sama wstydziła się niemal, że przyjaciel jej ma takiego syna, cierpiała nad upokorzeniem, jakiegoby on doznał. Za kilka miesięcy będzie już mogła wszystko mu powiedzieć i wtedy z radością zbierze owoce swego dobrego uczynku.
Méchainowa zdawała się z początku nie rozumieć, o co chodzi.
— Dobrze, dobrze, jak się pani podoba. Ja chcę tylko dostać zaraz moje sześć tysięcy franków... Wiktor się ztąd nie ruszy, dopóki nie będę miała w ręku tych pieniędzy.
Żądanie to wprawiało panią Karolinę w rozpacz. Nie posiadała takiej sumy a — rzecz naturalna — nie chciała prosić o nią Saccarda. Nadaremnie jednak zaklinała i błagała Méchainową.
— Nie, nie! nigdy się na to nie zgodzę. Muszę chłopca trzymać w zastawie, bo by mnie wystrychnięto na dudka... Znam ja się na tem.
Wreszcie widząc, że sześć tysięcy franków stanowi zbyt wielką sumę i że nic nie dostanie, zgodziła się uczynić pewne ustępstwo.
— No! niechże mi pani da teraz przynajmniej dwa tysiące franków, to na resztę poczekam. Ale uczynienie zadość i temu żądaniu było równie kłopotliwem dla pani Karoliny. Zrozpaczona zadawała sobie pytanie, zkąd dostać owe dwa tysiące franków, gdy nagie przyszło jej na myśl, aby się zwrócić do Maksyma. Nie zastanawiając się dłużej, przypuszczała, że on zgodzi się zapewne zachować całą tę sprawę w tajemnicy i że nie odmówi pożyczki niewielkiej sumy, którą za parę miesięcy ojciec zwróci mu z wdzięcznością. Powziąwszy taki zamiar, pożegnała Méchainową, przyrzekając, że nazajutrz przyjedzie po Wiktora.
Piąta była dopiero. Pałając chęcią zakończenia tej sprawy jak najprędzej, wsiadła do dorożki i kazała jechać na ulicę L’Impératrice, gdzie mieszkał Maksym. Lokaj, otworzywszy jej drzwi oświadczył, że pan jego ubiera się teraz.
— Ale pomimo tego pójdę zaraz powiedzieć, że pani chce się z nim widzieć — dodał łaskawie.
Wszedłszy do saloniku, pani Karolina w pierwszej chwili doznała przykrego uczucia, że tchu w piersiach jej braknie. Mieszkanie Maksyma urządzone z przepychem świadczyło o zamożności właściciela. Kosztowne obicia pokrywały ściany, miękie kobierce głuszyły odgłos kroków, delikatna aromatyczna woń unosiła się w ciepłych cichych pokojach. Ładnie tu było, uroczo i zacisznie, pomimo braku ręki kobiecej, gdyż młody wdowiec, doszedłszy do majątku dzięki śmierci żony, wziął odtąd za cel życiu bałwochwalczą część dla siebie samego i jako człowiek doświadczony wyrzekł się na przyszłość rozkoszy rodzinnego ogniska. Nie chciał on aby inna kobieta pozbawiła go możności korzystania z uciech życiowych — możności, którą żonie swej zawdzięczał. Przesycony występkiem, wstrzemięźliwie używał rozkoszy zmysłowych niby łakoci, które mu były wzbronione z powodu zepsutego żołądka. Od dawna już zaniechał powziętego niegdyś zamiaru zostania członkiem rady stanu, nie posyłał nawet ogierów swych na wyścigi, bo konie znudziły go wreszcie, podobnie jak kobiety. Prowadził więc życie samotne, bezczynne, czuł się zupełnie szczęśliwym, zjadając majątek swój umiejętnie i ostrożnie, z okrucieństwem zepsute go do szpiku kości hulaki, który ustatkował się wreszcie.
— Proszę pani — rzekł lokaj, wróciwszy do saloniku — pan kazał panią prosić do swego pokoju.
Stosunek Maksyma z parną Karoliną stanął na poufałej stopie, odkąd, przychodząc do ojca na śniadanie, widywał ją zawsze zarządzającą jego domem. Wchodząc do pokoju, pani Karolina zauważyła, że rolety były zapuszczone, a sześć świec płonących na kominku i na okrągłym stoliczku rzucały łagodne światło na to gniazdeczko, wysłane jedwabiami i puchem, miękkie i wytworne jak sypialnia pięknej kobiety, sprzedającej swe wdzięki, zastawione wygodnemi fotelami i olbrzymiem łóżkiem, na którem leżały stosy poduszek. Był to ulubiony pokój Maksyma, który gromadził tu najwykwintniejsze sprzęty i drobiazgi. Wykwintne cacka, kosztowne zabytki minionego stulecia nikły tu i tonęły w fałdach najprzepyszniejszych materyj.
Nagle Maksym ukazał się w otwartych na rozcięż drzwiach od sąsiedniego pokoju.
— Cóż panią do mnie sprowadza? — zapytał. — Przypuszczam, że ojciec nie umarł nagle?
Wyszedłszy przed chwilą z kąpieli, miał na sobie elegancki biały flanelowy szlafrok. Przystojny to był mężczyzna, ale twarz jego zdradzała rozpustę i znużenie, wyraz zaś jasno-niebieskich oczu dziwnie był bezmyślnym. Przezedrzwi słychać jeszcze było szmer wody, spływającej z kranu do wanny a zapach esencyi kwiatowych napełniał powietrze, wilgocią przesycone.
— Nie, nie! nic tak złego się nie stało — odrzekła pani Karolina, zmieszana trochę spokojnym, lecz żartobliwym tonem jakim rzucił jej to pytanie. — A jednak jestem trochę zakłopotana tem, co mam panu powiedzieć... Wszak pan się nie gniewa, że wpadłam tu tak niespodzianie?
— Naturalnie, że się nie gniewam... Idę dziś wprawdzie na obiad proszony, ale zdążę jeszcze ubrać się na czas... Słucham pani...
Maksym czekał na odpowiedź; ona zaś wahała się teraz, słów znaleźć nie mogła, odurzona przepychem i tą wykwintnością używania, jaką czuła dokoła siebie. Dziwna bojaźń ogarnęła ją nagle, brak jej było odwagi do wypowiedzenia wszystkiego. Czyż to podobna, aby życie tak skąpe dla tamtego dziecięcia, gnijącego w niezdrowej, cuchnącej atmosferze, tak hojnie darami swemi obdarzyło tego człowieka, posiadającego bogactwa i umiejącego ich używać? Z jednej strony tyle ohydnych brudów, głód i w ślad za nim idące zepsucie — a z drugiej wyszukany przepych i obfitość wszystkiego. Czyż to pieniądz jedynie stanowi o wychowaniu, zdrowiu i rozumie człowieka? A jeśli zawsze błoto na dnie kryć się musi, czyż cywilizacya nie zapewnia przynajmniej tej wyższości, że można otaczać się miłemi zapachy i wieść życie wygodne?
— Ach! mój Boże! długa to historyą! Zdaje mi się, że dobrze uczynię, opowiadając ją panu. Zresztą konieczność zmusza mnie do tego, bo potrzebuję pańskiej pomocy.
Maksym słuchał z początku, stojąc; potem usiadł jednak, bo ze wzruszenia i zdziwienia nogi chwiać się pod nim zaczęły. Gdy pani Karolina skończyła wreszcie swoją opowieść:
— Jakto! — zawołał — to ja nie jestem jedynakiem! Miła historyą, ni ztąd ni zowąd braciszek spada mi z nieba!
Przypuszczając że chodzi mu o pieniądze, pani Karolina napomknęła o spadku po ojcu.
— Et! ktoby tam na to liczył! przerwał Maksym, czyniąc ręką ruch lekceważący, które go znaczenia ona pojąć nie mogła. Cóż to znaczy? Czyżby Maksym nie dowierzał zdolnościom ojca, oraz niewątpliwym szansom zebrania przezeń majątku? — Nie, nie, zadawalniam się tem, co posiad on i nic od nikogo nie potrzebuję... Ale naprawdę, cała ta historyą jest tak zabawna, że nie mogę wstrzymać się od śmiechu.
W istocie śmiał on się, ale z widocznem rozdrażnieniem i niepokojem, gdyż przyzwyczajony myśleć zawsze tylko o sobie, nie zdążył jeszcze zastanowić się, o ile cała ta historyą może mu przynieść szkodę lub pożytek. Po chwili milczenia mimowoli wyrwało mu się zdanie, wymownie myśl jego malujące:
— W gruncie rzeczy kpię sobie z tego!
Podniósł się z miejsca, przeszedł do sąsiedniego pokoju, zkąd powrócił po chwili i gładząc paznogcie szyldkretowym nożykiem, dorzucił:
— Ostatecznie, co pani myśli zrobić z tym potworem? Niepodobna przecież wtrącić go do Bastylii, jak „Maskę żelazną“.
Wtedy dopiero pani Karolina wspomniała o rachunku Méchainowej, przedstawiła swój zamiar umieszczenia Wiktora w „Domu pracy“ i zwróciła się do niego z prośbą o pożyczenie dwóch tysięcy franków.
— Chciałabym, aby ojciec pański nie dowiedział się teraz o tem a nie wiem, do kogo oprócz pana udać bym się mogła. Musisz pan pożyczyć tymczasem te pieniądze.
Ale Saccard odmówił bez ogródki.
— Ojcu nigdy w życiu ani grosza nie pożyczę! Czy wie pani, iż przysięgłem sobie, że gdyby ojciec potrzebował solda dla zapłacenia za przejście przez most, jeszczebym mu nie przyszedł z pomocą. Niech mi się pani nie dziwi!... Bywają nieraz na świecie głupstwa do przesady posunięte, a ja nie chcę okryć się śmiesznością.
Pani Karolina ze zdziwieniem patrzyła na Maksyma zmieszana tem, czego ze słów jego domyślać się musiała. W naglącej tej chwili nie miała ani czasu, ani ochoty do żądania bliższych wyjaśnień.
— A mnie? — spytała nagle — czy mnie osobiście pożyczyłbyś pan te dwa tysiące franków?
— Pani... pani.. — wahająoc powtarzał Maksym, nie przestając gładzić paznogci i wpatrując się w nią bystrym wzrokiem, jak gdyby chciał przejrzeć do głębi jej serca.
— Pani... to co innego — dokończył wreszcie — pani nie mogę odmówić... Zresztą pani posiadasz tyle zręczności, że niezawodnie zmusisz go do oddania.
Potem wyjął z biurka dwa błękitne banknoty po tysiąc franków i oddając je pani Karolinie, ujął obie jej ręce i uścisnął je serdecznie z poufałością pasierba, życzliwie dla macochy swej usposobionego.
— O! pani Judzi się co do mego ojca!.. Proszę mi nie zaprzeczać, nie mam bynajmniej zamiaru wdzierać się w wasze stosunki... Doprawdy, kobiety są dziwnemi istotami, poświęcenie stanowi dla nich nieraz rozrywkę i dobrze czynią, poświęcając się, bo każdy powinien ubiegać się o to, w czem przyjemność znajduje... Ale gdyby pani zauważyła kiedykolwiek, że dobroć pani nie jest należycie ocenioną proszę zwrócić się do mnie a pogadamy o tem.
Wsiadłszy znów do dorożki, pani Karolina odurzona jeszcze ciepłą atmosferą panującą w mieszkaniu Maksyma i zapachem heliotropu, którym przesiąkło całe jej ubranie, drżała z obawy, jak gdyby zamknęły się za nią drzwi podejrzanej jakiejś miejscowości. Dziwną trwogę wzbudzały w niej zagadkowe słowa Maksyma, szydercze naigrawanie się jego z ojca — naigrywanie, które zwiększało jej podejrzenia co do tajemniczej przeszłości Saccarda. Ale zadowolona ze zdobycia pieniędzy, o niczem więcej wiedzieć teraz nie chciała. Uspokoiwszy się trochę, zaczęła układać w myśli plan dnia jutrzejszego, tak aby przed nadejściem wieczoru mogła wyrwać dziecko z tej otchłani zepsucia.
To też od rana wybiegła z domu, gdyż trzeba było załatwić mnóstwo formalności, aby uzyskać przeświadczenie, że jej protegowany zostanie przyjętym do „Domu pracy“. Stanowisko jej jako sekretarza rady nadzorczej, do której założycielka księżna Orviedo, powołała dziesięć pań — ułatwiło jej przezwyciężenie wszystkich tych trudności i popołudniu mogła już pojechać po Wiktora. Zabrawszy z sobą porządne ubranie, pojechała przejęta niepokojem, że chłopiec, który słyszeć nawet nie chciał o szkole, będzie stawiał opór jej woli. Méchainowa, uprzedzona bilcikiem o jej przybyciu, oczekiwała na nią przed domem i zaraz na wstępie nie bez wzruszenia zawiadomiła ją o tem, co tu zaszło od dnia poprzedniego. Oto Eulalia skonała nagle w nocy.. doktór nawet ne wiedział dokładnie na co umarła... może na apopleksyę a może też skutkiem zepsucia krwi. Najokropniejsze było to, że Wiktor, śpiący z nią razem, nie wiedział w ciemności, że umarła i domyślił się prawdy dopiero wtedy, gdy poczuł obok siebie zimne i sztywne jej ciało. Resztę nocy przepędził u Méchainowej, oglupiony niespodzianą tą przygodą i takim strachem przejęty, że ubrał się bez oporu a nawet okazał pewne zadowolenie, gdy mu powiedziano, że będzie mieszkał w domu, przy którym znajduje się duży ogród. Teraz nic go już tutaj nie zatrzymywało, skoro — jak mówił — „tłusta baba zgnije do reszty w dole“.
Jednakże Méchainowa, dając pokwitowanie z odbioru dwóch tysięcy franków, stawiała znów swoje warunki.
— A zatem pani mi zapłaci resztę za pół roku? Czy tak? W przeciwnym razie będę musiała udać się do pana Saccarda.
Pożegnanie Wiktora ze starą opiekunką nie było zbyt czułem: ona pocałowała go w głowę, on myślał o tem tylko, aby jak najprędzej usiąść w powozie. Przytem Méchainowa wyłajana przez Buscha za to, że zgodziła się przyjąć zaliczkę na rachunek, przeżuwała głucho żal, jakiego doznawała, widząc, że zakładnik z rąk jej się wymyka.
— Mam nadzieję, że pani postąpi ze mną uczciwie — mówiła jeszcze — bo inaczej mogłaby pani gorzko tego pożałować.
W drodze do „Domu praoy“ położonego przy bulwarze Bineau, pani Karolina nie mogła wyciągnąć z Wiktora nic, prócz kilku wyrazów bez związku. Chłopak pożądliwym wzrokiem pożerał drogę, szerokie aleje, przcohodniów i wspaniałe domy. Nie umiał on wcale pisać, zaledwie czytał trochę, gdyż zwykle uciekał ze szkoły i włóczył się po wałach miejskich. W twarzy tego przedwcześnie dojrzałego dziecka odbijały się niepohamowane żądze i gwałtowna chęć użycia, zwiększone nędzą oraz ohydnemi przykłada mi wśród których wzrastał. Na bulwarze Bineau żywszy, dziki blask zapałał w jego oczach, gdy wysiadłszy z dorożki, przechodził przez główny dziedziniec, po obu stronach którego stały budynki, stanowiące na prawo pomieszczenie chłopców, na lewo zaś — dziewcząt. Wzrok jego pałający ciekawością dostrzegł już owe rozległe place wysadzane pięknemi drzewami, owe wykładane fajansem kuchnie, z których przez otwarte okna rozchodziła się woń mięsiwa, owe sale jadalne zdobne w marmury, długie i wysokie jak nawy kościelne — słowem cały ów przepych królewski, którym księżna uparcie trwając w po stanowieniu powetowania krzywd, otoczyć chciała ubogich. Minąwszy wreszcie dziedziniec i wszedłszy do tej części gmachu, gdzie mieściła się administracja, prowadzony z biura do biura, w celu dopełnienia zwykłych formalności przyjęcia, przysłuchiwał się z radością stukaniu swoich nowych butów po olbrzymich korytarzach, po prawdziwie pałacowych schodach, oblanych potokami światła i powietrza. Nozdrza drżały mu z chciwości.. wszak wszystkiego tego jak swojej własności używać będzie!
Pani Karolina zmuszona raz jeszcze zejść na dół dla podpisania jakiegoś papieru, kazała mu iść innym korytarzem i doprowadziła go do oszklonych drzwi przez które zobaczył kilkunastu chłopców w swoim wieku stojących przy warsztatach i uczących się snycerstwa na drzewie.
— Widzisz — rzekła pani Karolina — ci chłopcy pracują, bo każdy musi pracować, jeżeli obce być zdrowym i szczęśliwym... Wieczorami odbywają się lekcye a mam nadzieję, że i ty będziesz grzeczny i dobrze się będziesz uczył. Wszak mnie nie zawiedziesz, nieprawdaż? Od ciebie tylko, moje dziecko, zależy, aby cię kiedyś spotkała taka przyszłość, o jakiej pewnie nigdy nie marzyłeś.
Wiktor gniewnie zmarszczył czoło, słowa nie odpowiedział a oczy jego, iskrzące się jak ślepia młodego wilczka, spoglądały z ukosa na ten zbytek, z pożądliwością, którąby przed rozbojem się nawet nie cofnęła. Ach! posiąść to wszystko ale bez trudu, bez pracy! zdobyć siłą kłów i szronów a potem napaść się tem do syta! W tej chwili był to już tylko buntownik, więzień knujący zamysły kradzieży i ucieczki.
— No, teraz wszystko jest już w porządku — rzekła znowu pani Karolina. — Chodźmy więc na górę do łazienki.
W „Domu pracy“ panował zwyczaj, że każdy nowo przyjęty wychowaniec musiał przedewszystkiem iść do kąpieli. Łazienki mieściły się na górze, w pokoikach przylegających do infirmeryi, która składała się z dwóch sal: jednej dla chłopców a drugiej dla dziewcząt. Obok infirmeryi znajdował się skład bielizny. Sześć sióstr miłosierdzia królowało zarówno w tym składzie pełnym głębokich szaf o trzech półkach jak i w infirmeryi jasnej, wesołej i z wzorową czystością utrzymywanej. Panie należące do rady nadzorozej przychodziły tu często po południu na godzinkę, nietyle dla kontroli, ile w chęci przyłożenia się osobistem poświęceniem do popierania szlachetnej tej instytucyi.
I teraz oto hrabina de Beanvilliers, oraz jej córka znajdowały się w sali, położonej między infirmeryami. Hrabina przyprowadzała tu niekiedy Alicyę, chcąc jej dać możność czynienia miłosierdzia. Tego dnia Alicya pomagała jednej z sióstr w przygotowywaniu bułeczek z konfiturami dla dwóch powracających do zdrowia dziewczynek, którym pozwolono zakosztować tego przysmaku.
— A! oto nowy nasz przybysz! — odezwała się hrabina, zobaczywszy Wiktora, któremu kazano poczekać tutaj, dopóki kąpiel nie będzie przyrządzona.
Zazwyczaj zachowywała się ona bardzo obojętnie względem pani Karoliny, witała ją zaledwie lekkiem skinieniem głowy, lękając się może zawiązania sąsiedzkich stosunków. Ale ten chłopiec przez nią wprowadzony, poczciwe i sardeczne zainteresowanie się nim, wzruszyło ją zapewne i przełamało lody. Zaczęła się więc między obu paniami rozmowa prowadzona półgłosem.
— Gdyby pani wiedziała, z jakiego piekła go wyrwałam! — mówiła pani Karolina.
— Polecam go pobłażliwości i sercu pani, tak jak będę się starała polecić go wszystkim opiekunom i opiekunkom naszego zakładu.
— Czy on ma rodziców? Czy pani zna go bliżej?
— Matka jego już nie żyje, nie ma więc nikogo... oprócz mnie.
— Biedny chłopiec! Boże, ileż to nędzy jest na tym świecie!
Podczas tej rozmowy, Wiktor nie spuszcza! oka z bułek leżących na stole. Wyraz dzikiej pożądliwości malował się w jego spojrzeniu; spoglądał chciwie na konfitury, przyglądał się szczupłym, białym rękom Alicyi, długiej jej szyi, całej wątłej postaci dziewicy, która więdła w daremnem oczekiwaniu chwili zamążpójścia. Ach! gdyby tu nikogo więcej nie było, z jakąż radością palnąłby ją głową w brzuch, aż by się zatoczyła pod ścianę a tymczasem złapałby wszystkie te bułki! Zauważywszy pełen pożądliwości wzrok chłopca, Alicya porozumiała się spojrzeniem z siostrą miłosierdzia.
— Czy chce ci się jeść, moje dziecko? — spytała.
— Tak.
— A lubisz konfitury?
— Tak.
— Chciałbyś pewnie, żebym ci przygotowała ze dwa kawałki bułki z konfiturami i żebym ci je dała po wyjściu z kąpieli?
— Tak.
— I lepiej by ci smakowało, gdybyś dostał mały kawałek bułki a dużo konfitur, prawda?
Alicya śmiała się i żartowała; Wiktor zaś siedział poważny, z otwartemi ustami, pożądliwym wzrokiem pożerając i ją i te smaczne rzeczy, które mu obiecywała.
W tej chwili wesołe radosne krzyki rozległy się w około. Była to godzina czwarta, o której rozpoczynała się rekreacya. Ze wszystkich pracowni wysypywały się tłumy chłopców na plac, aby przez pół godziny użyć odpoczynku i odetchnąć świeżem powietrzem.
— Widzisz, moje dziecko — powiedziała pani Karolina, prowadząc Wiktora do okna — chłopcy pracują tutaj, a potem bawią się wesoło. A ty czy lubisz pracować?
— Nie.
— A bawić się lubisz?
— Tak.
— No, to jeśli chcesz się bawić, musisz także pracować... Przyzwyczaisz się do tego i jestem pewna, że będziesz grzeczny i rozsądny.
Wiktor nic nie odpowiedział. Rumieniec radości oblał mu lica na widok tylu rówieśników, wypuszczonych na swobodę, bawiących się i krzyczących wesoło, a oczy powracały wciąż do posmarowanych już bułek, które Alicya układała teraz na talerzu. Tak, obecnie nie pragnął on niczego prócz swobody, ciągłej i nieustannej zabawy!
Dano wreszcie znać, że kąpiel gotowa i zaprowadzono go do łazienki.
— Zdaje mi się, że z tym chłopcem dużo będzie kłopotu — odezwała się łagodnie zakonnica. — Nie dowierzam w ogóle dzieciom, które śmiało w oczy nie patrzą.
— A jednak niebrzydki to chłopaczek! — wtrąciła Alicya. — Sądząc z wyrazu jego oczu, możnaby przypuszczać, że ma już co najmniej osiemnaście lat.
— Istotnie, Wiktor jest bardzo rozwinięty na swój wiek — potwierdziła pani Karolina głosem nieco drżącym.
Przed opuszczeniem zakładu, Alicya chciała jeszcze sprawić sobie przyjemność zobaczenia, z jakim apetytem dziewczynki będą zajadały przygotowane przez nią bułeczki. Jedna z tych chorych zwłaszcza wzbudziła żywe jej zajęcie. Dziesięcioletnia jasna blondynka z rozumnemi oczkami odznaczała się powagą dorosłej osoby; bladą i chorobliwą miała ona cerę, jak w ogóle dzieci na przedmieściach paryzkich wyrosłe. Historya jej była bardzo powszednią. Ojciec, pijak, sprowadzał kochanki z ulicy do domu, aż wreszcie zniknął z jedną z nich; matka rozpiła się i żyła to z jednym, to z drugim z sąsiadów, którzy bili dziewczynkę albo też próbowali ją zgwałcić. Pewnego poranku matka wyrwała ją przemocą z objęć murarza którego dniem przedtem sprowadziła do domu. W upadku swym nawet zachowawszy uczucie miłości macierzyńskiej, błagała sama, aby jej dziecko zabrano i dlatego pozwalano jej od czasu do czasu odwiedzać córkę. I teraz oto przyszła do Domu pracy. Niemłoda już, chuda, o żółtej zwiędniętej twarzy, z zaczerwienionemi od łez powiekami, siedziała przy białem łóżeczku, na którem córeczka jej czyściutko ubrana siedziała wsparta na poduszkahc i zajadała bułkę z konfiturami.
Poznała panią Karolinę, którą poprzednio widziała była u Saccarda, gdy przybiegła do niego, błagając o ratunek.
— Ach! droga pani, oto znowu moja biedna Magdusia jest ocalona! To dziecko ma we krwi całe nasze nieszczęście i doktór powiedział, że umrze niezawodnie, jeżeli pozostanie w domu, gdzie ją ciągle szturchano. A tutaj ma spokój, mięso, wino, oddycha świeżem powietrzem... Proszę, niech pani powie temu dobremu panu, że do ostatniej chwili życia błogosławić go nie przestanę.
Łkanie głos jej tłumiło, serdeczna wdzięczność przepełniała serce. Mówiła ona o Saccardzie, gdyż podobnie jak większość rodziców, których dzieci były w Domu pracy, nie znała nikogo, oprócz niego. Księżna Orviedo nie pokazywała się nikomu, on zaś przez czas długi zajmował się gorliwie zaludnianiem tego zakładu, wyciągając nędzarzy z błota i rynsztoków, pragnąc jak najrychlej puścić w ruch tę maszynę miłosierdzia, która po części i jego była dziełem. Przywykły ulegać zawsze pierwszemu popędowi, nieraz z własnej kieszeni rozdawał po kilka franków biednym rodzicom, których dzieciom zapewniał schronienie. Nie dziw też, że dla tych wszystkich nędzarzy był i pozostał jedynem opiekuńczem bóstwem litości.
— Nieprawdaż, że pani mu powie, iż jest na świecie jedna biedna kobieta, która się codzień modli za niego?... Ach! nie jestem pobożna, nie umiem kłamać, nigdy nie byłam fałszywą. Nie! oddawna nie byłam w kościele, bo już my o tem nawet nie myślimy, to na nic się nie przydało, daremne tylko chodzenie i strata czasu. Ale to mi nie przeszkadza wierzyć, że ktoś czuwa nad nami i dlatego lżej mi się robi na sercu, gdy proszę o błogosławieństwo niebios dla takiego zacnego, dobrego człowieka.
To mówiąc, wybuchnęła rzewnym płaczem, łzy spływały po zwiędłych jej policzkach.
— Słuchaj, Magdusiu, słuchaj! — mówiła, szlochając.
Dziewczynka siedząca na łóżku w śnieżnej koszulce z wyrazem radości w oczach zlizywała łakomie konfitury z bułki. Na wezwanie matki podniosła głowę i słuchała uważnie, nie odrywając jednak od ust przysmaku.
— Codzień wieczorem, przed uśnięciem, złożysz rączki i będziesz mówiła: „Wielki Boże, wynagródź pana Saccarda za jego dobroć! daj mu szczęście i długie życie. Słyszysz, Magdusiu, czy będziesz tak prosiła Boga?
— Będę, mamo.
Podczas następnych kilku tygodni pani Karolina żyła w stanie niewypowiedzianego niepokoju moralnego. Nie wiedziała teraz, oc właściwie sądzić powinna o charakterze Saccarda. Historyą urodzenia i porzucenia Wiktora, smutna przeszłość Rozalii zgwałconej na schodach tak brutalnie, że została kaleką, wystawione i nie zapłacone weksle, nieszczęśliwe dziecko pozbawione ojca i wzrastające w błocie — cała ta opłakana przeszłość bólem ściskała jej serce. Siłą woli usuwała z przed oczu te obrazy przeszłości, nie chciała też niedyskretnemi pytaniami dowiedzieć się prawdy od Maksyma. Bezwątpienia wiele tam być musiało win dawnych, które ją strachem przejmowały i które stałyby się dla niej powodem ciężkiej boleści. Potem znów przychodziła jej na myśl ta kobieta, która ze łzami w oczach składała ręce córki do modlitwy za tego samego człowieka. W takich chwilach innym zupełnie wydawał jej się Saccard — wielbiony jak Bóg dobroci, który zbawił dusz tysiące, przejęty energią i zapałem człowieka czynu. W istocie posiadał on te zalety, które podnosiły go do wyżyn cnoty, ilekroć miał przed sobą cel piękny i szlachetny. Po długiej walce wewnętrznej postanowiła wreszcie żadnego o nim nie wydawać sądu, mówiąc sobie — jak przystało rozumnej, oczytanej i myślącej kobiecie — że i on, podobnie jak wszyscy ludzie, posiadał dodatnie i ujemne strony charakteru, lecz jedne i drugie do wysokiej podniesione potęgi.
A jednak dziwny wstyd ogarniał ją znowu na samą myśl, że raz do niego należała. Wspomnienie tej chwili oszołamiało ją zawsze i uspakajała się tem tylko, że to zapomnienie, ten szał niepojęty nigdy już, nigdy się nie powtórzył. Upłynęło już trzy miesiące, podczas których dwa razy tygodniowo odwiedzała Wiktora, aż oto pewnego wieczoru... nieświadomie prawie... znalazła się znów w objęciach Saccarda... Teraz już stanowczo do niego należała... przystała na trwały, regularny z nim stosunek... Cóż za zmiana zaszła zatem w jej sercu? Czyż i ona, jak wiele innych, uległa grzesznej ciekawości? Czy owe mętne, dawne jego miłostki, o których się teraz dowiedziała, rozbudziły w niej zmysłową żądzę użycia? Czy też raczej dziecko to stało się nowym między nimi łącznikiem, powodem zbliżenia się ojca z nią — matką przybraną? Tak, wszystko to musi być tylko wynikiem czułostkowej jakiejś przewrotności.. Tak, to opłakiwana przez lat tyle bezdzietność doprowadziła ją teraz do zupełnego rozstroju woli, skoro wśród tak nie zwykłych i wstrząsających okoliczności podjęła się opieki nad dzieckiem tego człowieka. Z dniem każdym coraz niepodzielniej oddawała się Saccardowi, a na dnie tej namiętnej miłości ukrywało się pragnienie macierzyństwa. Zresztą była to kobieta rozsądna i trzeźwo myśląca; godziła się więc z każdym faktem spełnionym, nie tracąc daremnie czasu na tłomaczenie go sobie, na wykrywanie tysiąca zawiłych przyczyn, z których każdy najdrobniejszy fakt powstaje. Takie rozplątywanie nici serca i mózgu, taka subtelna analiza, która — że tak powiem — chciałaby nawet włosek jeszcze na czworo rozkrajać, wydawała jej się li tylko rozrywką odpowiedzią dla dam światowych, nie mających domu do prowadzenia, ani dzieci do kochania. Według niej, rozmyślaniom takim oddawać się mogły przewrotne a rzekomo wykształcone kobiety, które szukają usprawiedliwienia dla swego upadku i znajomością praw ducha osłonić pragną żądze cielesne, wspólne zarówno księżniczkom, jak i dziewkom folwarcznym. Uczona, oczytana, przez czas długi pałająca chęcią poznania olbrzymiego świata i przyjęcia czynnego udziału w sporach filozofów społecznych, żywiła ona bezgraniczną pogardę dla tych „zabawek psychologicznych“, które w dzisiejszych czasach tak często zastępują fortepian i roboty na kanwie i o których mówiła ze śmiechem, że więcej kobiet do upadku przywiodły, niżeli zbłąkanych wprowadziły na drogę obowiązku. To też ilekroć czuła próżnię w sercu, ilekroć spostrzegła, że wola jej się chwieje a trzeźwość sądu paczyć zaczyna, znajdowała zawsze odwagę skonstatowania dokonanego faktu i uznania go bez oporu. Nie traciła nadziei, że praca życiowe zmaże plamę, naprawi zło — podobnie jak soki w ciele dębu krążące zabliźniają ranę, jaką zadała siekiera i z biegiem czasu tworzą nowe drzewo i nową korę. Chociaż teraz wbrew własnej woli stała się kochanką Saccarda, nie będąc pewną, czy go kocha a nawet czy go szanuje, przed własnem sumieniem podnosiła się z tego upadku, uznając go godnym siebie, oddając sprawiedliwość jego zaletom człowieka czynu znamionującym, jego energii w dążeniu do zwycięztwa, jego dobroci i usiłowaniu przyniesienia wszystkim pożytku. Uczucie wstydu, jakie ją pierwotnie ogarniało, znikło teraz zagłuszone wrodzonem każdemu człowiekowi pragnieniem usprawiedliwienia swoich błędów. W istocie stosunek ich na rozsądku oparty wydawał się bardzo naturalnym i spokojnym: on czuł się szczęśliwym, przepędzając z nią wieczory, gdy spracowany nie wychodził z domu; ona uspakajała wzburzone jego nerwy z macierzyńską niemal pieczołowitością. Korsarza tego szerzącego rozboje na bruku paryskim, z sercem wytrawionem i spalonem w tylu operacyach finansowych spotkało teraz niezasłużone szczęście, nagroda skradziona tak jak wszystko, co posiadał, było kradzionem. Tak! niczem nie zasłużył on na to szczęście, aby posiąść na własność tę prześliczną kobietę, młodą i piękną jeszcze, chociaż szron siwizny przypruszył bujne jej włosy, rozsądną, odważną, posiadająoą prawdziwie ludzki rozsądek, wierzącą w życie i niezniechęconą, pomimo świadomości, że prąd życia tyle błota z sobą unosi.
Kilka miesięcy upłynęło a wyznać należy, że pani Karolina nie łudziła się, podziwiając energię i ostrożność Saccarda podczas trudnej epoki początkowej działalności Banku powszechnego. Dawne jej podejrzenia o jakieś szachrajskie matactwa, obawy, że ją i jej brata skompromitować może, rozwiały się bez śladu w obec bezustannej jego walki z takiemi trudnościami, istnienia których nawet nie przypuszczała. Widziała go teraz zapracowanego od rana do wieczora, wszędzie obecnego, nie usuwającego się od żadnej roboty, byle tylko zapewnić się, że prawidłowo działa wielka ta nowa maszyna, której koła i tryby skrzypiały jeszcze strasznie, grożąc co chwila rozpadnięciem się w gruzy. Patrząc na taką pracę, podziwiała go i czuła ku niemu bezgraniczną wdzięczność.
W istocie Bank powszechny nie rozwijał się tak świetnie, jak się tego z początku Saccard spodziewał, bo wszystkie wyższe sfery finansowe spoglądały na jego istnienie z niechęcią. Ustawicznie krążyły jakieś złowrogie pogłoski, na każdym kroku powstawały nowe przeszkody, unieruchamiając kapitał, nie pozwalając rzucić się na korzystne a wielkie operacye. To też Saccard uważał sobie za obowiązek zastosować się do tej powolności rozwoju, do jakiej go zmuszano; z najwyższą ostrożnością stąpał naprzód, wybierając miejsca bezpieczne, unikając krętych dróg i wybojów, zanadto zajęty tma, aby nie wpaść w błoto, iżby mógł próbować szczęścia w grze hazardownej. Niecierpliwość go pożerała; z wściekłością dreptał na miejscu jak ognisty rumak, którego zmuszają iść stępa, ale bądź co bądź żadna instytucya kredytowa nie postępowała w początkach swego istnienia tak uczciwie i tak bez zarzutu. Fakt ten wzbudzał wielkie zdziwienie na giełdzie.
Saccard doczekał się wreszcie terminu pierwszego ogólnego zebrania akcyonaryuszów, które oznaczono na dzień 25 kwietnia. Na kilka dni przedtem Hamelin powrócił ze Wschodu, aby przewodniczyć zebraniu, umyślnie w tym celu zawezwany przez Saccarda, który dusił się w tej ciasnej atmosferze. Zresztą inżynier przywoził bardzo pomyślne wieści: udało mu się pozawierać kontrakty z różnemi towarzystwami, które przyrzekły przystąpić do generalnego towarzystwa statków połączonych; miał już w kieszeni koncesye zapewniające towarzystwu francuzkiemu eksploatacyę kopalni srebra w górach Karmelu, nie mówiąc już o banku narodowym tureckim, którego podstawy założył już w Konstantynopolu, a który miał być w przyszłości filią Banku powszechnego. Co się zaś tyczy budowy kolei żelaznych w Ązyi Mniejszej, była to sprawa jeszcze niedojrzała, którą należało odłożyć na później; zresztą Hamelin miał tam powrócić natychmiast po zebraniu, w celu prowadzenia dalszych studyów. Uszczęśliwiony Saccard odbył z nim długą naradę, której była obecną i pani Karolina i bez żadnego trudu przekonał ich o konieczności powiększenia kapitału zakładowego, jeżeli się chce podołać wszystkim tym wielkim przedsięwzięciom. Najgłówniejsi akcyonaryusze, których zdania zasięgano, Daigremont, Huret, Kolb, Sédille zgodzili się na to powiększenie, tak że w przeciągu dwóch dni można już było roztrząsnąć propozycyę Saccarda i przedstawić ją radzie zarządzającej w przeddzień ogólnego zebrania akcyonaryuszów.
Specjalne w tym celu zwołanie rady zarządzającej wyglądało istotnie uroczyście. Wszyscy członkowie zarządu zgromadzili się w wielkiej, poważnej sali, przed oknami której wznosiły się odwieczne drzewa ogrodu, należącego do pałacu Beauvilliersów. Zazwyczaj posiedzenia rady zarządzającej odbywały się tylko dwa razy miesięcznie: w połowie miesiąca ważniejsze małe zebranie, na które przybywali tylko rzeczywiści naczelnicy, czynnie zarządzający interesami — i w ostatni dzień miesiąca wielkie zebranie, na którem bywali także niemi figuranci i ci, którzy do ozdoby salonu służyli a zbierali się tutaj po to tylko, aby podpisać papiery i potwierdzić uchwały, na poprzedniem ścisłem zebraniu powzięte. Tego dnia margrabia de Bohain, na którego drobnej arystokratycznej twarzy malował się wiekuiście wyraz znudzenia, zjawił się jeden z pierwszych, świadcząc swem przybyciem o przychylnem usposobieniu całej szlachty francuzkiej. Wicehrabia Robin de Chagot, bodący prezesem rady, człowiek słodki w obejściu i chciwy, miał obowiązek przytrzymywania u wejścia członków nieobeznanych z przedmiotem obrad i komunikowania im szeptem rozkazów dyrektora, będącego tu panem istotnym. Szło mu to z łatwością: każdy nowo wchodzący lekkiem skinieniem głowy przyrzekał uległość i posłuszeństwo.
Nareszcie zagajono posiedzenie Hamelin przedstawił zgromadzonym sprawozdanie przeznaczone do odczytania na ogólnem zebraniu akcyonaryu8zów. Był to długi referat, nad którym Saccard pracował oddawna, a który teraz ułożył ostatecznie w ciągu dwóch dni, dołączywszy doń różne notatki, zebrane przez inżyniera. Pomimo tego jednak słuchał teraz skromnie, twarz jego wyrażała żywe zajęcie, jak gdyby całe to sprawozda nie było zupełnie nieznaną mu rzeczą. Sprawo zdanie tyczyło się przedewszystkiem interesów dokonanych od chwili założenia Banku powszechnego: były to wszystko drobne sprawy bieżące, przeprowadzane z dnia na dzień zwykłym banalnym biegiem instytucyj kredytowych. Pomimo tego dosyć znaczne zyski zapowiadały się na pożyczce meksykańskiej, którą wypuszczono przed miesiącem właśnie, po wyjeździe cesarza Maksymiliana do Meksyku. Była to pożyczka zagmatwana, z szalonemi premiami, a Saccard nie posiadał się z wściekłości, że z powodu braku pieniędzy nie mógł zapuścić większych sieci w tę toń mętna. Wszystko to było operacye zwykłe, pospolite, świadczyły jednak o żywotności banku. Za pierwszy peryod eksploatacyj, który obejmował tylko niespełna trzy miesiące — od daty za łożenia, to jest od 5-go października do 31-go grudnia — przewyżka zysków wynosiła czterykroć sto tysięcy kilkanaście franków, dzięki czemu można było zamortyzować czwartą część kosztów pierwotnego urządzenia, zapłacić akcyonaryuszom pięć od sta i przelać dziesięć od sta do kapitału zapasowego. Oprócz tego członkowie zarządu wzięli zapewnione im ustawą dziesięć od sta i pozostało jeszcze około sześćdziesięciu ośmiu tysięcy franków, którą to sumę zamierzono przelać do następnego peryodu eksploatacyi. Niebyło tylko żadnej dywidendy. Rezultaty takie skromne wprawdzie były nieskończenie uczciwei wzbudzające poważanie dla instytucyi. Co się zaś tyczyło kursu akcyj Banku powszechnego na giełdzie, podniosły się one z pięciuset na sześćset franków powoli, bez gwałtownej zwyżki lub wstrząśnięć, ruchem normalnym, podobnie jak się podnosi kurs walorów wszystkich banków, które używają dobrej sławy. Od dwóch miesięcy już kurs ten pozostawał bez zmiany, nic bowiem nie przyczyniało się do podniesienia go wyżej w zwykłym biegu spraw codziennych, nad załatwianiem których drzemać się zdawała nowo utworzona instytucya.
Sprawozdanie przewodniczącego przechodziło następnie do przyszłości, zapowiadając szybkie rozszerzenie działalności, otwierając szerokie widnokręgi dla niezliczonej ilości nowych a wielkich przedsięwzięć. Hamelin kładł szczególny nacisk na generalne towarzystwo połączonych statków, którego to towarzystwa Bank powszechny miał emitować akcye. Celem tego towarzystwa, posiadającego piędziesiąt milionów franków kapitału, miało być zmonopolizowanie żeglugi na morzu Śródziemnem. W towarzystwie tem połączyłyby się dwa wielkie współzawodniczące z sobą towarzystwa a mianowicie: „la Phocéenne“, którego statki kursowały do Konstantynopola, Smyrny i Trebizondy przez Pireus i cieśninę Dardanelską, oraz „Towarzystwo żeglugi morskiej“, utrzymujące komunikacyę z Aleksandryą przez Messynę i Syryę. Nie liczono już nawet mniejszych firm, któreby także weszły do syndykatu, jako to: „Combarel i S-ka“ do Algieru i Tunisu, „Wdowa po Henryku Lotard“ również do Algieru przez Hiszpanię i Marokko, „Bracia Féraud Giraud“ do Włoch, Neapolu i całego wybrzeża Adryatyku przez Civita Vecchia. Zespoliwszy w jedno olbrzymie towarzystwo wszystkie kompanie i firmy, współzawodniczące z sobą i podkopujące się nawzajem, można było zawładnąć całem morzem Śródziemnem. Dzięki zcentralizowanym kapitałom, można będzie zbudować wspaniałe okręty, przewyższające wszelkie statki szybkością i wygodnem urządzeniem, następ nie zająć się tem, aby okręty te kursowały częściej, wreszcie urządzić nowe przystanie i uczynić Wschód przedmieściem Marsylii. A jakże doniosłego znaczenia nabrałoby towarzystwo, gdyby po ukończeniu kanału Suezkiego można było skierować okręty do Indyj, Tonkinu, Chin i Japonii! Żaden projekt nie przedstawiał nigdy równie rozległych i pewnych szans powodzenia. W dalszym ciągu sprawozdania była mowa o pomocy niesionej Bankowi narodowemu tureckiemu, o którym pomieszczono mnóstwo dokładnych szczegółów, dowodzących technicznie niezachwianej jego pewności. Długi ten wykład o przyszłych operacyach kończył się zapowiedzią, że Bank powszechny przyrzeka poparcie francuzkiemu towarzystwu eksploatocyi kopalni srebra w górach Karmelu, które to towarzystwo posiadało dwadzieścia milionów franków kapitału zakładowego. Analizy chemiczne wykazały, że w próbkach rudy znajduje się znaczny procent czystego kruszcu. Ale stokroć więcej niż wyniki wiedzy technicznej, poetyczny a starożytny urok tych miejsc świętych opromieniał świetnemi blaski zamiar wydobycia tego srebra, które w deszcz cudowny zamieniał. Nie kruszec to, lecz dar boski, jak określił Saccard w szumnym na zakończenie danym frazesie, z którego sam bardzo był zadowolonym.
Nakoniec po wszystkich tych obietnicach świetnej przyszłości, sprawozdanie przechodziło wreszcie do powiększenia kapitału zakładowego. Należy go podwoić, należy go podnieść z dwudziestu pięciu do piędziesięciu milionów. W tym celu proponowano system emisyi jak najprostszy, aby zasady jego każdy z łatwością mógł zrozumieć; należy zatem utworzyć piędziesiąt tysięcy nowych akcyj i ofiarować je sztuka za sztukę posiadaczom pierwszych piędziesięciu tysięcy akcyj, skutkiem czego nawet subskrybcya publiczna byłaby niepotrzebną. Uczyniono wszakże zastrzeżenie, że nowe te akcye liczyć się będą nie po pięćset, ale po pięćset dwadzieścia franków, tak aby owa nadwyżka dwudziestu franków mogła być zaliczoną do kapitału zapasowego, który tym sposobem wyniesie odrazu milion franków. Obciążenie akcyonaryuszów tym drobnym podatkiem było rzeczą słuszną i rozsądną, skoro dawano im tak korzystne pierwszeństwo przed innymi finansistami. Zresztą obowiązkową będzie natychmiastowa wpłata tylko czwartej części każdej akcyi, oraz owej dwudziestofrankowej premii.
Zaledwie Hamelin skończył czytać, głośny szmer zadowolenia rozległ się w całej sali. Znakomicie, doskonale obmyślane! ani jednego zarzutu uczynić niepodobna! Przez cały czas czytania raportu, Daigremont, zajęty pilnem przyglądaniem się swoim paznogciom, uśmiechał się, widocznie myśląc o czem innem; Huret siedział rozparty w fotelu z przymkniętemi oczyma i drzemał, myśląc zapewne, że się znajduje na posiedzeniu parlamentu; bankier Kolb z niewzruszonym spokojem i nie ukrywając tego, co czyni, zapisywał jakieś liczby na arkuszach papieru, które leżały przed nim, podobnie jak przed każdym z członków zarządu. Sédille wszakże bojaźliwy zawsze i nieufny, chciał zadać kilka pytań; co się stanie z akcyami pozostawionemi przez tych akcyonaryuszy, którzy nie zechcą z praw swoich korzystać? Czy towarzystwo zatrzyma je na swój rachunek, co było przeciwnem prawu, skoro wymagana przez prawo rejentalna deklaracya mogła być uczynioną wtedy tylko, gdy kapitał zostanie całkowicie zapisany? Jeżeli zaś towarzystwo zamierza pozbyć się tych akcyj, komu i w jaki sposób spodziewa się je ustąpić? Ale zaledwie fabrykant jedwabiów otworzył usta, margrabia de Bohain, widząc niecierpliwość Saccarda, przerwał mu dalszą mowę i z godnością oświadczył, że co się tyczy tych szczegółów, rada polega w zupełności na zdaniu prezesa i dyrektora, do których ma bezwzględne zaufanie. Wszyscy winszowali sobie powodzenia i posiedzenie zakończyło się ogólnym zachwytem.
Nazajutrz prawdziwie rozczulające manifestacye miały miejsce na ogólnem zebraniu, które się odbyło przy ulicy Blanche, w sali balów publicznych, należącej niegdyś do zrujnowanego obecnie przedsiębiorcy. Przed przybyciem prezesa sala zapełniła się a wszyscy powtarzali bardzo pomyślne wieści, jedną zwłaszcza, którą sobie do ucha szeptano: brat dyrektora, minister Rougon, którego stanowisko podkopywała wzmagająca się wciąż lewica, gotów był popierać Bank powszechny pod warunkiem, aby dziennik towarzystwa „l’Espérance“, były organ katolicki, stanął w obronie rządu. Pewien deputowany z lewicy krzyknął w izbie: „Dzień 2-go grudnia jest zbrodnią!“ a zuchwały krzyk ten rozległ się echem po całej Francyi, budząc z uśpienia sumienie ogółu. Należało wielkiemi czynami na to odpowiedzieć: przyszła wystawa powszechna zwiększy dziesięćkrotnie liczbę interesów, zarobi się grubo na Meksyku, gdy tryumf cesarstwa dojdzie do najwyższej potęgi. W pośród zaś małych akcyonaryuszów, nad zjednywaniem których pracowali Jantrou i Sabatini, śmiano się szczerze z innego deputowanego, któremu podczas rozpraw nad kwestyą wojskowości przyszła oryginalna myśl postawienia wniosku, aby zaprowadzono we Francyi pruski system poborowy. Cała izba wybuchnęła śmiechem: czyżby terroryzm Prus tak dalece zaniepokoił niektóre umysły w skutek zatargów z Danią i pod wrażeniem urazy, jaką Włochy żywiły względem Francyi od czasów Solferina? Szmer rozmów, oraz wrzawa w całej sali panująca ucichły w mgnienia oka, gdy ukazał się Hamelin otoczony urzędnikami. Saccard z większą jeszcze niż na posiedzeniu rady nadzorczej skromnością, usunął się na stronę i zniknął w tłumie. Poprzestawał on tylko na dawaniu hasła do oklasków, potwierdzając sprawozdanie, które przedstawiało zgromadzonym rachunek za pierwszy rok działalności. Sprawo zdanie to zostało przejrzanem i przyjętem przez komisyę rewizyjną, która składała się z panów: Lavignière’a i Rousseau, proponując wraz z radą podwojenie kapitału zakładowego. Ogólne zebranie tylko posiadało prawo zadecydowania, czy należy podwoić kapitał, zgromadzeni dali jednomyślnie odpowiedź przychylną, bo wszystkich upoiły miliony Generalnego towarzystwa połączonych statków, oraz Banku narodowego tureckiego. Uznawano zresztą konieczność postawienia kapitału zakładowego w odpowiednim stosunku do powagi i stanowiska, jakie Bank powszechny miał zająć. Projekt eksploatacyi kopalni srebra w górach Karmelu przyjęto z religijnem niemal uwielbieniem. A gdy akcyonaryusze rozeszli się wreszcie, postanowiwszy Da zakończenie zapisać w protokóle podziękowanie prezesowi, dyrektorowi i członkom rady nadzorczej, wszyscy marzyli o Karmelu, o tym deszczu cudownym, który spaść miał na Ziemi świętej, okalając ich skronie aureolą chwały niebiańskiej.
We dwa dni później, Hamelin i Saccard wraz z wiceprezesem, wicehrabią de Robin Chagot, udali się na ulicę św. Anny, do rejenta Lelorraina, celem zaregestrowania owego podwyższenia kapitału zakładowego, który zastał zadeklarowany jako pełnowpłacony. W rzeczywistości jednak około trzech tysięcy akcyj, nieprzyjętych przez akcyonaryuszy, do których prawnie należały, pozostało na własność towarzystwa i takowe przeszły znowu na rachunek Sabatiniego przez prosty zapis buchalteryjny. Była to dawna nieprawidłowość powiększona tylko; bylto tenże sam system polegający na utajeniu w kasach Banku powszechnego pewnej ilości własnych walorów, co stanowiło rodzaj wojennej rezerwy, pozwalającej dyrekcyi spekulować i rzucić się w wir walki giełdowej w razie, gdyby to okazało się potrzebnem.
Hamelin potępiał wprawdzie to nielegalne postępowanie, ostatecznie jednak zdał się w zupełności na Saccarda we wszystkiem, co dotyczyło operacyj finansowych. W tej kwestyi odbyła się między nimi a panią Karoliną długa narada o owych pięciuset akcyach, do wzięcia których Saccard zmusił ich przy pierwszej emisyi, a które teraz podwoiły się naturalnie. Stanowiło to ogółem tysiąc akcyj, przedstawiających pod względem wkładu i premii sumę stu trzydziesta pięciu tysięcy franków. Brat i siostra obstawali przy zapłaceniu tej sumy, tem więcej, że niespodzianie otrzymali oni spadek, wynoszący około trzykroć stu tysięcy franków po ciotce, zmarłej w dziesięć dni po śmierci jedynego syna. Oboje padli ofiarą zaraźliwej gorączki. Saccard pozwolił im wnieść pieniądze do kasy, nie zastanawiając się nawet nad tem, w jaki sposób spłaci własne akcye.
— Ach! ten spadek! — z radością mówiła pani Karolina — to pierwsze prawdziwe szczęście, jakie nas spotyka... Doprawdy, zaczynam wierzyć, że to pan nam szczęście przynosisz... Mój brat dostaje trzydzieści tysięcy franków pensyi, oraz znaczną sumę na koszta podróży a teraz oto tyle pieniędzy spada na nas dlatego zapewne, że ich już nie potrzebujemy... Możemy teraz śmiało powiedzieć o sobie, że jesteśmy bogaci.
Patrzyła na Saccarda wzrokiem pełnym serdecznej wdzięczności i zaufania, zapominając o wszelkich podejrzeniach, tracąc z dniem każdym dawna przenikliwość, w miarę jak coraz więcej przywiązywała się do niego. Pomimo tego jednak, idąc za popędem wrodzonej szczerości, dorzuciła po chwili:
— Bądź co bądź jednak, gdyby te pieniądze zarobione były przezemnie, zaręczam panu, że nie włożyłabym ich w wasze interesy... Ale spadek ten pochodzi od jakiejś ciotki, której nie znaliśmy prawie; zdaje mi się chwilami, że są to pieniądze znalezione na ulicy, niezupełnie uczciwie posiadane, co mnie nawet wstydem przejmuje... Rozumiesz pan, nie przywiązuję do nich wielkiej wagi i dlatego nie zależy mi na tem, czy one nie przepadną.
— Dlatego też właśnie — takimże żartobliwym tonem odrzekł Saccard — pieniądze te rosnąć będą i dadzą wam miliony. Nie ma nic pewniejszego jak stawiać na grę pieniądze skradzione. Najdalej za tydzień sama się pani przekona, jaka będzie zwyżka na giełdzie!
W samej rzeczy Hamelin, którego niespodziane okoliczności zmusiły do opóźnienia wyjazdu, nie mógł wyjść ze zdziwienia, widząc, jak nagle podniosły się akcye Banku powszechnego. W ostatnich dniach maja, przy końcomiesięcznej likwidacyi, kurs akcyj doszedł przeszło do siedmiuset franków. Było to zwykłe następstwo, wynikające zawsze z powiększenia kapitału, ów zwrot klasyczny, sposób popędzenia fortuny, peryod galopu kursów za każdą nową emisyą. Ale przyczyniała się też do niego i rzeczywista doniosłość przedsięwzięć, jakie bank zamierzał wytworzyć: wielkie żółte afisze porozlepiane po całem mieście a zwiastujące bliską eksploatacyę kopalni srebra w górach Karmelu, wprowadzały ostateczny zamęt w umysłach ogółu, rozniecały pewnego rodzaju upojenie, niepohamowaną namiętność, która wzmagając się nieustannie, miała wreszcie w zupełności zagłuszyć głos rozsądku. Cesarstwo stanowiło wyborny ku temu grunt, użyźniony rozbudzonemi żądzami — grunt w wysokim stopniu sprzyjający rozwojowi tych szalonych skoków spekulacyi, które co lat dwadzieścia zawalają i zatruwają giełdę, pozostawiając po sobie krew i ruiny. Mnóstwo podejrzanych stowarzyszeń rodziło się już jak grzyby po deszczu, wielkie towarzystwa zaczynały przyjmować udział w ryzykownych operacyach finansowych, zacięta gorączka gry ogarniała wszystkich w pośród całej świetności rządów Cesarstwa, w pośród blasku rozkoszy i przepychu, którego najświetniejszą a kłamliwą apoteozą miała być wystawa powszechna.
A w tym szale ogarniającym tłumy, w natłoku mnóstwa innych doskonałych interesów, nastręczających się na bruku ulicznym, Bank powszechny ruszał nareszcie w drogę, jak potężna maszyna mająca wszystkich oszołomić i zgruchotać wszystko — maszyna, którą rozgrzewano nad miarę nicierpliwemi rękoma, nie pomnąc, że ściany jej pęknąć wreszcie mogą.
Po wyjeździe brata na Wschód, pani Karolina, pozostawszy sama z Saccardem, powróciła z nim do stosunku serdecznej, małżeńskiej niemal zażyłości. Pomimo zmiany, jaka zaszła w położeniu majątkowem ich obojga, zarządzała ona jak dawniej jego domem, starając się zaprowadzić wszelkie możliwe oszczędności. Pogodna zawsze i spokojna, odznaczała się niezamąconą równością usposobienia. Jedna tylko rzecz ją niepokoiła, jeden tylko dręczył ją wyrzut sumienia — niepewność, co uczynić z Wiktorem, czy i nadal jeszcze ukrywać przed ojcem jego istnienie? W „Domu pracy“ wszyscy byli z niego bardzo niezadowoleni. Czyż teraz, po upływie owych sześciu miesięcy próby, miała pokazać ojcu tego potwora, który nie wyrzekł się dotąd ani jednego z ohydnych swoich nałogów? Wątpliwości te były dla niej powodem prawdziwej boleści.
Pewnego wieczoru już była zdecydowaną wyjawić całą prawdę. Saccard, który trapił się nieustannie szczupłością lokalu zajmowanego przez Bank powszechny a nie miał jeszcze od wagi zaproponować budowę wspaniałego gmachu, namówił radę nadzorczą do wynajęcia parteru w domu sąsiednim, celem powiększenia biur. Teraz więc znowu kazał przebijać drzwi, wyrzucać ściany i ustawiać nowe kratki. Pani Karolina wracała właśnie z „Domu pracy“, zrozpaczona postępowaniem Wiktora, który w przystępie gniewu o mało nie odgryzł ucha jednemu z towarzyszów. Spotkawszy Saccarda na dziedzińcu, prosiła go, aby poszedł z nią do mieszkania.
— Mam ci cóś ważnego do powiedzenia, mój drogi przyjacielu.
Ale gdy Saccard wszedł w surducie powalanym wapnem, zachwycony nowym pomysłem oszklenia dziedzińca w sąsiednim domu, zabrakło jej odwagi zatrucia mu dnia wyjawieniem strasznej tej tajemnicy. Nie! lepiej poczekać jeszcze!... przecież ten nicpoń musi się kiedyś poprawić!.. Wobec boleści innych, pani Karolina zawsze była bezsilną.
— Właśnie o tym dziedzińcu chciałam pomówić z tobą — rzekła ostatecznie. — Dziwna rzecz! i mnie także ta sama myśl przychodziła.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.