Opętana przez djabła (zbiór)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor zbiorowy
Tytuł Opętana przez djabła
Wydawca Towarzystwo Księgarzy Polskich na Kresach
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Społeczna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz J. M.
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
BIBLIOTEKA NOWOŚCI LITERACKICH Nr. 10
EMILJA PARDO BAZAN
Opętana
przez djabła
NOWELA.
tłum. J. M.
SKŁAD GŁÓWNY: TOW. KSIĘG. POLSKICH NA KRESACH

Wyk. w Drukarni Społecznej w Warszawie, Plac Grzybowski 35.

EMILJA PARDO BAZAN.
OPĘTANA
PRZEZ DJABŁA.

Emilja Pardo Bazan — świetna nowelistka hiszpańska, zwana jest „odrodzicielką prozy kastylskiej“. Powieść jej „Pasqual Lopez“ wywołała wrzawę w Hiszpanji. Namiętność stylu, plastyczność obrazów, oryginalność tematów, postawiły autorkę tę w pierwszym szeregu prozaików hiszpańskich obok Blasco Ibaneza i Perez Galdosa. —



Mnich dominikanin poczuł niekłamaną litość — pomimo przyzwyczajenia do żałosnych widowisk, gdy, wszedłszy do ciemnej celi, rozpoznał oskarżoną, nawiedzoną przez djabła, w chwiejnem świetle, przedostającem się przez okno zakratowane, przesłonięte pajęczyną.
Nieszczęsna, w brudnych łachmanach, leżała na słomie. Mnich skorzystał z tego obrazu jej okropnego stanu, aby przekonać Dorotę o konieczności porzucenia jarzma pana, który tak wynagradza swe wierne sługi.
I podczas gdy opanowana przez djabła zatrzymała na twarzy mnicha swe wielkie szare oczy, ten mówił wiele, nabożnie a ciepło, malując jej gotowość Jezusa otwarcia swych ramion grzesznikowi, stałe orędownictwo jego Matki, nieskończone miłosierdzie Stwórcy, wymagającego od nas tylko momentu skruchy, by nam przebaczyć wszystkie nasze przewinienia.
— Doroto, — mówił, — pomyśl, że wkrótce staniesz przed oblicze Pana, który zażąda od ciebie rachunku z twych czynów. Po życiu i jego przemijających bólach nastanie życie z wiecznemi mękami. Jeden krok tylko, jeden moment — a zacznie się wieczność, a tą wiecznością jest — ogień, nie ten, który niesie śmierć, a wraz z śmiercią zapomnienie, ale nieprzerwany, okropny, ciągły, który odnawia ciało, aby je znowu spalać, odnawia kości, aby je znów spopielać. Nieszczęsna, owco która pobiegłaś za ohydnym smrodliwym kozłem, oto co cię czeka Jesteś niewolnicą demona. Azali nie opłakujesz przynajmniej swego niewolnictwa?
Nawiedzona przez djabla, po długiem milczeniu, odparła ponuro
— Nie mogę płakać. Pan mój i władca, Szatan, zabrał mi łzy i ciepło członków moich. Dotknij się mnie.
Ujęła rękę dominikanina, który aż cofnął się przerażony trupim, lodowym chłodem jej dłoni.
— Nie żałuj mnie, — dodała dumnie — uczuciowość i płomień, których tu niema, ukryły się w mem sercu!
— To samo dzieje się ze świętymi — wyszeptał dominikanin, boleśnie wzruszony. — Nie gaś tego ognia, jeno, oczyściwszy go, ofiaruj Jezusowi.
— O, nie! — odparła nawiedzona.
— Czemuż to, nieszczęsna siostro moja? Wytlomacz mi powód. Wielu potępionych danem mi było nawracać, a tylko ty jedna milczysz, zamiast bluźnić i przeklinać. Przeklinaj — wolę to, niż milczenie. Wiem, że daremne były modły, błagania, wzywania, woda święcona, kościół, relikwie... Wiem, że demon nie opuścił cię, albowiem nie pragnęłaś, by cię opuścił, jesteś piękną, a jednocześnie odrażającą; jesteś bogatą i dostojną, a jednocześnie gorszą od dziewek ulicznych; jesteś dobrą i uczciwą a stajesz się oto hańbą rodzaju niewieściego... Czemże ci płaci za wszystko twój pan przeklęty? Jakież bezecne szczęście daje ci on jako nagrodę za to wszystko, coś mu ofiarowała?
Chcesz wiedzieć? Nie wierz, że w tym momencie żywie we mnie ten, kogo nazywasz złym duchem! On cierpiał męki od tych klątw i relikwij świętych i odłączył się ode mnie. Ale ja wiem, że on wróci, i wiem, że gdy mnie spalicie na stosie, połączę się z nim nazawsze.
— To okropne! — zawołał żegnając się, dominikanin.
— Słuchaj, — ciągnęła nawiedzona, — wiesz, że byłam z dobrego rodu, bogatą, piękną. Miałam wielu wielbicieli, wielu konkurentów; stawali pod mym balkonem, zachodzili mi drogę, ale ja odrzucałam wszystkich. Dusza moja tęskniła do jakiejś istoty niezwykłej, nieznanej, wyższej... Jedna z mych siostrzenic włożyła strój karmelitanki, a wtedy odwiedzać ją poczęłam w celi klasztornej. Z zapałem mówiła o Chrystusie, o swoich z nim zaślubinach, o uniesieniach i radościach, jakie doznawała w ramionach swego oblubieńca niebieskiego; o, jak marnemi zdawały się jej w porównaniu z tak boskiemi rozkoszami — miłość i szczęście ziemskie. Te rozmowy z nią wstrząsnęły mną, i odtąd poczęłam nowe życie, pełne modlitw i umartwień ciała. Wszyscy ujrzeli, a ja najpierwsza z nich, że czuję mocne niezachwiane powołanie do życia klasztornego. Raz, w przypływie szczerości oświadczyłam siostrze-Karmelitance:
— Nie zazdroszczę ci; jestem zbyt dumną aby zazdrościć ci twego oblubieńca, którym musisz się dzielić z wieloma innemi niewiastami! Gardzę tem, co nie do mnie jednej należy.
— Pycho szatańska! — jęknął mnich. — To Kusiciel podszepnął ci to szaleństwo!
— Owej nocy, — ciągnęła Dorota, — rozbierałam się właśnie do snu, rozpuściłam włosy, gdy nagle ukazał mi się...
— Jakiś straszny potwór...
— Nie, młodzieniec, blady i smętny, lecz piękny, — och, jakiż piękny.
— Śmierdzący siarką? Z kopytami?
Nie, w aureoli różowego światła dokoła jasnej kędzierzawej głowy...
— Matko najświętsza! To był, niewątpliwie wilkołak!
— Spędziliśmy z nim noc jaknajniewinniej. Opowiedział mi swe dzieje, krok za krokiem, z których dowiedziałam się, że jest on księciem z wysokiego rodu, wypędzonym ze swych włości za jedną chwilę buntu, i że podczas, gdy imię ojca jego wymawiają wszyscy z uwielbieniem, wygnanego syna przeklinają, pogardzają nim. Gdy dowiedział się, że nikt go nie kocha, gdy uświadomił sobie całe swe nieszczęście, — poczuł tylko, że ja jedna go kocham, i jął marzyć, że moja miłość będzie mu nagrodą za wszystko, co stracił, nawet za Sławę i Moc! O świtaniu odszedł, ale wrócił następnej nocy i zabrał mnie z sobą. Przelecieliśmy niezmierzone obszary, a spuściwszy się na ziemię, weszliśmy do głębokiej groty, której sklepienia były z brylantów. Zebrał się tu wielki tłum ludzki, u podnóża tronu skupiła się gromada najpiękniejszych kobiet — kurtyzany, boginie, królewny, począwszy od białośnieżnej Venus i ciemnowłosej Kleopatry, aż do nienasyconej Messaliny i samobójczej Lukrecji. Wtedy poczułam w sercu cierń zazdrości, ale on był dalej obojętny na nie i rzekł mi:
— Nie bój się, jestem niepodzielny... Do ciebie tylko należę, Doroto, ale i ty do mnie należysz i w życiu, i w śmierci. Co noc o dwunastej godzinie oczekiwałam go, towarzyszyłam mu w locie, i byłam szczęśliwą.
— Nie nazywaj szczęściem haniebnych czynów, do których cię wciągnął nieprzyjaciel Boga! — krzyknął dominikanin.
— Miłość nasza była miłością dwóch dusz; tak, dotrzymaliśmy umowy. Pan mój uważał za poniżenie swej godności nałożyć na mnie łańcuchy miłośći cielesnej, dumą jego było posiadać mą duszę, i nic więcej, tylko moją duszę, zgodnie z mą własną wolą. Po tysiąc razy powtarzał mi, że dzięki mnie chełpić się może teraz swem zwycięstwem, które dotychczas należało tylko do Boga — że jest kochany miłością duchową, niesplamioną zmysłowością. Pozatem wiem, że nie mam rywalek, że jestem jedynym skarbem mego pana! Pogardzam poniżeniem i mękami, któreście mi sprawili. Śmierć — pożądam jej! Im rychlej zapalą mój stos — tym rychlej połączę się z nim na wieki!
Obróciła się plecami do mnicha, ukryła twarz w rogu ściany, i nie rzekła więcej ani słowa.
Dominikanin wyszedł z więzienia zalany łzami. Całując krzyż, zawołał:
— O, czemu dopuściłeś, Jezusie, aby zginęło tak płomienne serce...



PIOTR NANSEN.
ZAKOCHANI

Zakochani.

Pewnego ciepłego i wilgotnego zarazem wieczoru szło dwoje zakochanych po wąskiej drodze. Po prawej stronie biegł strumień, po lewej słały się pola i ogrody. Za strumieniem leżała łąka i las, a na przedzie, w ciemnej dali, droga zapadała się między czarnymi drzewami.
Nad całą miejscowością rozpostarł się biały lekki tuman, niby prześcieradło, poprzez które widać było wszystkie przedmioty w lekkich fantastycznych zarysach...
Równomiernym krokom zakochanych, idących po grząskiej ścieżce — towarzyszyło mlaskanie jakieś w wodnych kałużach. Szli, wziąwszy się za ręce, rozmawiając głosem cichym o swej tęsknocie i o swem szczęściu, i o czarownej mocy wszechmiłości...
Spodnie mężczyzny były u dołu podwinięte, na nogach miał kalosze — na głowie melonik, na nosie binokle; szyję miał obwiązaną białą jedwabną chustą, a pod lewą pachą miał parasol. Idąc pochylał się nieco swą górną częścią korpusu.
Kochanka jego była kobietą kształtną i giętką, o długich nogach i wąskiej talji. Jej kapelusz prawie zupełnie leżał na jego ramieniu.
Mówili o harmonji w naturze o wielkiej krasie życia; mówili o swej miłości. Naraz zatrzymali się; kobieta uczyniła to, by poprawić kapelusz i wówczas zamienili się pocałunkiem, długim 1 namiętnym... Poczem znowu poszli po wilgotnej dróżce...
Z lasu doleciał śpiew jakiegoś ptaka. Ona rzekła, że jest to słowik, on zgodził się z tem. Zakochani we wszystkiem zgadzają się...
Mówili teraz o chwalebnych hymnach ptaków i zazdrościli tym małym, opierzonym stworzeniom ich życia pięknego na szczytach drzew... Ot, zakochani!
Mówili o szczęśliwości ptaków i o łasce miłości. Któż z nas jej nie zna?
Był cudny, letni wieczór, z miękkiem powietrzem, — świeżem, jak pocałunek ust gorących. Zatrzymali się i spojrzeli na biały domek. Wydało im się, że jest on tak poetycznie, tak pięknie położony na tle tej dziwnej przyrody. Jego biały wygląd nadawał mu jeszcze więcej czasu, czynił go bajecznym i pociągającym...
Mówili teraz o tem, jak błogo jest tu — prawdopodobnie — mieszkać, jak tu pogodnie i spokojnie; zdala od walk i trosk życiowych; chwalili szczęście spokojnych mieszkańców tego domku i marzyli o stworzeniu tu gniazdka dla swej miłości.
Czarowność tego małego domku biegła za nimi daleko, to też obracali się co chwila dopóty, dopóki mogli byli widzieć z za drzew i krzaków miękki, łagodny blask okien.
Ujrzeli naraz starą, zgarbiona kobietę z workiem na plecach. Popatrzyli na nią wzrokiem łagodnym; i orzekli, że jest to, prawdopodobnie, właścicielka tej małej, rozkosznej chatki... A kiedy przechodzili koło niej, to oboje równocześnie, bez żadnej zmowy, powiedzieli jej głosem serdecznym: „dobry wieczór“!
Zatrzymali się, aby popatrzeć za odchodzącą i przytulili się jedno do drugiego, poczem zaczęli mówić o tem, z jaką radością, prawdopodobnie, powitają dzieci tę starowinę, gdy przyjdzie do domu i jak potem wszyscy zgromadzą się przy stole, przy wspólnej kolacji...
Mówili także o tem, z jakiem zadowoleniem zgodziliby się siedzieć razem z nimi i rozkoszować się szczęściem, — mimo, że są niewymownie uradowani tem, iż są razem...
Poszli dalej w kierunku lasu.
Koło parkanu stało dwoje dzieci: chłopczyk i dziewczynka, naprzeciwko siebie. Dzieci mogły mieć najwyżej po 6 do 7 lat. Objęły się nawzajem za szyję, a twarze ich zlały się, zda się w jedno...
Zakochani popatrzyli z uśmiechem na siebie i pomyśleli wówczas, że te całujące się dzieci wyglądają na wcielenie poezji wieczoru letniego.
Nie chcieli zamącić idylli, którą mieli przed oczami, to też prawie bez szelestu przeszli na skraj drogi, tak, iż mogli byli niespostrzeżenie podejść bardzo blisko ku dzieciom, które wciąż stały przywarłszy ustami jedno do drugiego.
Mężczyzna położył już był na główce dziewuszki rękę, chcąc widocznie powiedzieć zdumionym dzieciom kilka miłych słów, gdy naraz odskoczył na bok i czemprędzej pociągnął za sobą ukochaną.
Szedł prędko i był czemś przejęty; ukochana pytała go kilkakrotnie, co mu jest?
W lesie było cicho, ciemno i uroczyście. Oto co wtedy powiedział — a głos mu zadźwięczał ukrytym smutkiem:
„Wyobraź sobie, Maryo — oni nie całowali się. Ona tylko cmokała cukierek który on trzymał w ustach!“...


P. NANSEN.
SCEPTYK


Na zakrytej werandzie, pełnej kwitnących kwiatów w wazonach siedzi na ławce panienka w kostjumie balowym. Obok niej stoi młody kawaler. Z salonu dolatują dźwięki muzyki...
— Na panu, naturalnie, zupełnie nie można! polegać? Panie Birker!
— Czy pani znowu powraca do kwestji moich braków?
— Właśnie, że tak. Z pana wielki prostak Pan sądzi, że wszystkie panny, które cokolwiek więcej z panem żartowały, już są w nim zakochane...
— Ależ, co znowu! Uchowaj Boże!
— Nadomiar pan jest bez taktu.
— Jestem zawsze uprzejmy.
— Tego nie powiem...
— Przypuszczam, że młode panny są za bardzo dobrze wychowane, aby patrzyły krzywem okiem na biednego nieznajomego, który im nic a nic złego nie zrobił...
— Panie Birker!
— Panno Krogh!
— Paneś — osobnik nadzwyczaj mi niesympatyczny!
— Z żalem wyznaję, że nie mogę pani zrewanżować się tem samem za jej uprzejmość. Przeciwnie, uważam, że jest pani czarującą.
— Czy pan wie, co w panu jest najbardziej oburzającego?
— Nie, nigdym dotąd nie zastanawiał się nad tem.
Pan myśli jedno, a mówi drugie. Paneś jednaki w traktowaniu wszystkich pań: jednako pochlebny, jednako uśmiechający się i... nieznośny.
— Dlaczegożbym nie miał się uśmiechać?
— Owszem — ale niech to będzie szczere.
— A czy teraz mogę się uśmiechnąć?
— Bądź pan gentelmanem, panie Birker, i usiądź pan. Tu obok mnie jest jeszcze trochę miejsca.
— Siedzimy teraz, niby dwie zaręczone kury na jednej grzędzie. Czy mogę panią prosić o wachlarz?
— Panie Birker, czy nie mógłby pan choć przez kilka minut pomówić ze mną poważnie?
— Więc odważyła się pani aż na tak nieprzyjemny krok? No, no...
— Nie, ja nie mogę mówić z panem poważnie. — Wynoś się pan!
— Nie mogę... Jestem przykuty do ławy skazańców...
— Powiedz mi pan, panie Birker, czy pan chodzi kiedy do... kościoła?
— Tak.
— A jakich kazań najhardziej i najchętniej pan słucha?
— Niestety, ku największemu memu żalowi nie mogę ich sobie przypomnieć. Przeważnie — o ile się nie mylę — tyczą się one nieboszczyków.
— Nieboszczyków?
— Tak. A także pogrzebów.
— Czy pan wie, co o panu mówią?
— Nie
— Że pan jesteś bezbożnik!
— To nieprawda. Pani mnie zupełnie oszołomiła. Mniemałem, że pani wymieni dzieciobójstwo, albo dwużeństwo...
— Fe, panie Birker! jak lekkomyślnie się pan wyraża! Możnaby nawet pomyśleć, że pan jest, w danym wypadku szczerym...
— Dzięki Bogu, że tak jest. Pani zatem sądzi, że ja nigdy nie myślę tego, co mówię?
— Czy pan jest zawsze taki?
— Niestety, jestem zawsze bardzo zepsuty. A czy wie pani z czego to pochodzi?
— Z czego?
— Jestem beznadziejnie zakochany. Czy życzy sobie pani posłuchać tej tak smutnej historji?
— Panie Birker! Czy pan mówi... poważnie?
— Najzupełniej poważnie... Było to właśnie rok temu. — (Proszę być ostrożną i ławką nie huśtać...). — Byłem młody, pełen życia, ufności, pełen błogich nadziei — słowem pełen tych wszystkich zalet szlachetności, któremi naładowany powinien być każdy młody człowiek.
— Jednakowoż odzywano się o panu niezbyt dobrze...
— To złośliwa potwarz, panno Krogh, Ja byłem prawie niewinny.
— Czy był pan kiedy wierzącym?
— Owszem, byłem obecnym przy bierzmowaniu pewnej kuzyny i byłem ojcem chrzestnym pewnego dziecka mego przyjaciela.
— Pan ma żonatych przyjaciół?
— Nie żonatych, ale...
— Co znaczy: „ale“?
— Łaskawa Pani! Obejdźmy tę kwestję milczeniem; pani nie wolno słuchać takich rzeczy, a mnie opowiadać ich pani. A zatem, byłem młody i niewinny... Aż oto razu pewnego przybyłem na bal!...
— Czyż jest w tem coś złego?
— Sama pani przed chwilą mówiła o powadze słów, a teraz... Na balu tym spotkałem ją. Była piękna, nieprawdopodobnie piękna... wysoka, kształtna, blondyna, zalotna; piękne zęby, delikatna cera, biała szyjka...
— Nie zagłębiaj się pan dalej w detale...
— Dlaczego? Tak czy owak, zarazbym skończył swój opis. Kompetencja moja w tym względzie nie jest zbyt wielka. Brak mi w opisie tylko — ust. Za chwilę wrócę do nich. Tańczyłem z nią w pierwszym tańcu po kolacji i trzeciego walca — walca tylko dlatego, że wybrała mnie, przyrzekłszy poprzednio lejtnantowi Gdy tylko zaproponowałem jej tańczyć ze mną zgodziła się. Podczas gdyśmy jedli lody po drugim tańcu, pocałowałem ją w usta, w gorące, świeże, aksamitne usteczka... O, nigdy, nigdy nie zapomnę tych ust... Czemu pani wstaje? O, zostań pani! Myśmy przykuci do tej ławy dopóty — dopóki nie wstaniemy odrazu oboje...
— Zezwalam panu nie kończyć swej opowieści. Nazajutrz przyzna pan, napisałam, że wszystko to było, rzecz prosta, tylko żartem zarówno z mojej, jak i z pańskiej strony... Prosiłam także pana o jedno — a paneś tego nie spełnił. To z pańskiej strony nieładnie, panie Birker! Nieładnie wywlekać znowu na świat Boży tę niemądrą historję...
— Ach pani! Pani nazywa tę historję niemądrą...
— A pan jak ją znajdzie? Może jest to pańska nieszczęśliwa miłość?
— Pani zbyt się gorączkuje, panno Krogh. Pozwól mi pani dokończyć, wypowiedzieć się... Przyznałem, że list pani był rozumny i poprawny. Ja również byłem zajęty ułożeniem do pani listu treści analogicznej... Czy wie pani jednak, czego ja nigdy nie zapomnę z czasów naszego narzeczeństwa — tak, śmiem powtórzyć, — z czasów naszego narzeczeństwa? Ust pani! Ust gorących, świeżych, aksamitnych... Te usta stały się moją nieszczęśliwą miłością. One sprowadziły mnie na manowce, doprowadziły do bezbożności, do abnegacji wiary, ponieważ nigdy nie mogłem znaleźć tego, czegom szukał... Tak, panno Krogh!
— Co?
— Teraz spotkaliśmy się po upływie roku w tym samym domu w tych samych warunkach... czyli, że nic się nie zmieniło.
— Tylko, że ja teraz nie poświęcę lejtnanta dla pana!
— Dziś siedzieliśmy obok siebie przy stole. Rok temu oświadczyłem się pani. — Było to niemądre.
— Nie powinien pan jednak być tak dalece niedelikatnym.
— Potem pocałowałem panią. Było to najmądrzejsze z tego, co kiedykolwiek w życiu zrobiłem...
— Panie Birker!
— Porządek faktów był zły. Numer drugi winien być numerem pierwszym, — zaś numer pierwszy mógł wcale nie istnieć... Pani już wstaje? Pani rozerwie sobie suknię... A zatem, poprawmy swój błąd!
— Panie Bir... ker!!
— A teraz pozwól mi pani zaprosić się do tańca. Teraz będzie już pani ostrożniejszą... Brawo! Poprawię pani wstążki na szyjce...
— Panie Bir... ker!! Doprawdy powinnam pogniewać się raz na zawsze na pana i nie mówić do pana nigdy!
— Rozumiem to, panno Krogh Jednakowoż gniew pani winna złagodzić ta okoliczność, że pani wróciła okrutnemu sceptykowi — jego dziecięcą wiarę...



Jak pokonałem
championa świata.
(Humoreska).

— Odrazu widać, że z pana doświadczony podróżnik — zauważyłem.
— Tak.., Z racji profesji zmuszeni jesteśmy do przenoszenia się z miejsca na miejsce po całej kuliziem skiej.
Spojrzałem pytająco na swego kompaniona.
— Hm... A jakiż pański zawód?
— Jestem siłaczem! Championem świata.
Przez delikatność nie zdziwiłem się. Skinąłem tylko głową i oświadczyłem:
— Aha! A pan do Charkowa udaje się?
— Do Charkowa.
— Nie znoszę tego miasta: nudne, brudne partacko zbudowane. Wszelako ludzie tam, dobrzy.
Milczeliśmy chwilę.
„Champion świata“ z ukosa spoglądał na mnie wreszcie nie wytrzymał i, klepiąc mnie po ramieniu rzekł:
— Pan mnie zdumiewa.
— Czemże to, jeżeli łaska?
— Pierwszy raz takiego człowieka spotykam. Wiadomo panu zapewne, że my, championi jesteśmy nieszczęśliwymi ludźmi. Starczy tylko, aby który z naszych nowych znajomych, dowiedział się o naszym zawodzie, by zaraz uznał za swoją powinność obmacać nam mięśnie na rękach, potem rozpocząć niemożliwie długą rozmowę o atletach, o jakichś tam samorodnych, cudownych siłaczach i t. p. i t. p. Takiemu panu zdaje się, że my, atleci o niczem innem rozmawiać nie możemy. Potem, w trakcie rozmowy, przypomni sobie np. Luricha, którego widział, dajmy na to, piętnaście lat temu, i jeszcze raz obmaca panu mięśnie rąk i nóg, a potem da panu swoje do obmacania I dalejże nudzić pana rozmową, przed którą niema się gdzie ukryć... Pan, zdaje się, jest w mojem życiu pierwszym człowiekiem, który postąpił wobec mnie zupełnie poprawnie.
Huknął się pięścią w kolano, aż ławka drgnęła.
W tej chwili wszedł do wagonu nowy pasażer. Odrazu można było poznać, że jest to człek towarzyski. Opadł koło mnie na kanapę, zdjął kapelusz, wytarł chustą czoło i bez ceremonji zwrócił się do championa: — Daleko pan jedzie?
— Do Charkowa.
— Że też chce się panu jechać do takiej dziury! Przecież tam niema teraz co robić!
— No, jakby to panu powiedzieć, wszędzie można coś robić... Położę na obie łopatki ze dwa tuziny zapaśników w cyrku — ot, i będzie robota.
— Co słyszę! Więc pan atleta?
— Siłacz.
— Nie może być! Co pan powiada? Czy pozwoli pan spróbować swoich mięśni?
— Proszę bardzo.
— Oho! To nie mięśnie, ale liny, powrozy... A czy to bardzo niebezpieczna rzecz taka walka? Mówią, że to niekiedy kończy się śmiercią?
— Zdarza się
— A kto teraz bierze udział w walkach?
— O, wielu bierze udział. Ze znanych Emile de Bain, Cyganiewicz, Papa Costopulo, Iljaszenko.
— A powiedz mi pan, gdzie teraz Voss?
— Voss już dawno zaniechał zapasów.
— To był atleta! Łapy to, powiadam panu, jak u niedźwiedzia... Nogi, jak słupy telegraficzne. Wszystkie kobiety, to powiadam panu... A nogi ma pan dobre?
— Owszem. Ujdą.
— Pozwoli pan spróbować? Oho! To stal nie mięśnie! A spróbuj pan moich mięśni na rękach Jak pan myśli, czy można je rozwinąć?
Wielce towarzyski jegomość ścisnął rękę i podstawił ją pod nos championa świata...
— Hm... No, tak. Trochę można...
— Aha! Mówiłem. Kiedyś, to dwa pudy pod nosiłem. A czy da pan wiarę, że u nas w Rostowie, w porcie, to był jeden tragarz, który robił rzeczy wprost nieprawdopodobne. Weźmie bywało, dwadzieścia pudów w jedną rękę i biega po podwórku...
Champion westchnął i zapytał głosem znużonym:
— Tak? A gdzież on teraz?
— Nie wiem. I jeszcze jedno. U nas, na stacji w Rostowie, to był, proszę pana, jeden spinacz wagonów taki silny, że jak wziął za oś — to cały wagon podniósł. Taki to żeby miał się z kim zmagać, toby dopiero cudów dokazał...
Rozmowa wyczerpała się. Nastało długie milczenie.
Towarzyski jegomość znowu wyjął chusteczkę, otarł czoło i nucąc pod nosem jakąś piosnkę, zapytał:
— A gdzie teraz Lurich?
— W Warszawie.
— A Pytlasiński?
— Zagranicą.
— Hm... A czy to trudno wałczyć na pasy?
— Jak komu, proszę pana. Wszystko od wprawy zależy.
— A czy wie pan, że u mego ojca był subjekt w sklepie, który wszystkich wyzywał do walki — i wszyscy się go bali. Raz zrobił z tego powodu skandal w cyrku i wyszedł, zabierając 1000 rubli nagrody bez walki, I nic mu za to nie zrobiono... wszyscy go się bali...

II.

Kiedy wielce towarzyski jegomość wyniósł się, champion mrugnął na mnie i rzekł:
— Widziałeś pan? Co, to ananas! Tacy oni wszyscy. Taki, proszę pana, może paplać bez przerwy. Dalibóg, pan jest pierwszym człowiekiem, który...
— No, — przerwałem z uśmiechem. Trudno, żeby mój zawód nie nauczył mnie taktu, i nie rozwinął wrażliwości...
— A pan, przepraszam, że pytam, czem się zajmuje?
— Jestem literat.
— Doprawdy? Do jakich pism pan pisuje?
— Do różnych; do dzienników, do tygodników...
— A pan, przepraszam że pytam, kiedy siada do biurka, to już ma gotowy temat w głowie?
— Prawie, że już. — Ot, tego nie mogę zrozumieć: jak to tak komu może temat sam przyjść do głowy? Jabym proszę pana, sto lat siedział i nicby mi do głowy takiego nie przyszło...
Wzruszyłem ramionami.
— Wszystko zależy od wprawy.
— Ja także, proszę pana, raz w życiu wierszyk napisałem. Bardzo był ładny. Ale zgubiłem gdzieś, jeżeli znajdę — to przyślę go panu do przejrzenia... Dobrze? Może go weźmie jakie pismo. Dobrze?
— Ależ, proszę bardzo...
— Ja w Petersburgu mam, proszę pana, jednego znajomego, Mikuś Drapalski się nazywa. Nie zna go pan przypadkiem?
— Nie, nie znam...
— Ten też proszę pana wierszyki ładne pisze... Szarady układa... Ach, pardon... Może mi pan powie, jak się panu podoba Rostand?
— Owszem bardzo.
— Mnie także bardzo. Coś kiedyś czytałem... A czy to prawda, proszę pana, że Gorkij jest teraz w Finlandji?
— Zdaje się, ze tak jest. Wrócił z Wioch
— A pan też wierszyki pisze?
— Nie, nie piszę.
— Tak, to trudna sprawa. Mikuś Drapaiski, to — wie pan — jak mysz się spoci...
— Hm... Różnie ludzie tworzą...
Champion świata umilkł. Uderzał się tylko po ręce rzemieniem od ramy okiennej. Myślałem, że na tem rozmowa się skończy. Ale champion nie dał za wygranę Zagwizdał coś pod nosem, ziewnął, zakrył usta, poczem znowu zapylał:
— A gdzie teraz Przybyszewski?
— Nie wiem, zdaje się że zagranicą
— A Strindberg?
— Umarł.
— Ot, była głowa! Ja go tam nie czytałem, ale tak mnie mówili. A propos, czy to prawda, że on miał sześć żon?
— To głupie plotki!
— Swoją drogą, to był głęboki pisarz! Szkoda go. A propos, pan zna Marka Twain’a?
— Znam, jakże można nie znać.
— Ten także proszę pana, nie był głupi. Kiedyś robił dużo hałasu...
— Tak — rzekłem — razem z Lurichem, robił hałas. A propos, czy to prawda, że Lurich mógł 60 pudów jedną ręką udźwignąć?
Champion odrazu skulił się i jakoś niewyraźnie wzruszył ramionami.
— 60 pudów nie można podnieść.
Dobrze. A gdzie teraz Abs?
— Umarł,
— Nie może być! A Lurich co porabia?
Champion nic nie odparł. Podniósł się posępny i począł układać rzeczy.
Był to, jak się zdaje, pierwszy wypadek, że champion świata położony został na obie łopatki przez spokojnego, Bogu ducha winnego, humorystę.



ARKADJUSZ AWERCZENKO.
PROFESYA
DJABLO WESOŁA...

Profesya djabio wesoła.
Pamięci Marka Twaina
(Humoreska).

Nie znoszę, by mię odrywano od zajęcia, wpadam wtedy we wściekłość.
Właśnie dziś zadzwoniono do telefonu.
— Hallo! Cóż tam znowu?
— Mówi biuro pogrzebowe pod firmą „Prostota i Luksus“.
— Czego trzeba?
— Przed chwilą zakomunikowano nam, że u pana stało się nieszczęście.
— To zależy z jakiego punktu widzenia... — odparłem ironicznie — z waszego czy z mego?
— Co takiego? Nie słyszę.
— Pytam: kto wam powiedział?
— Nie wiemy. Przed chwilą zawiadomiono nas; prawdopodobnie zatem u pana. Męstwa, panie!
— Dlaczego po co?
— Jakżesz panie... taka strata... Rozumiemy przecież...
— Więc czego wam trzeba?
— Pozwoli pan przysłać naszego agenta?
— Ależ proszę! Jeżeli, naturalnie, niema on czego lepszego do roboty, a ma godzinę wolnego czasu...
— Ależ naturalnie! Hasłem naszem: wszystko dla klijentów!
— Prześliczne hasło.
— Kto miał z nami raz choćby do czynienia, ten nazawsze pozostanie naszym klijentem...
— Rzecz prosta — zgodziłem się. Myślę, że i ja nie uniknę swego losu.
— Co pan mówi?
— Mówię: do widzenia.

∗             ∗

Wesoły jegomość przyszedł.
Agenta biur pogrzebowych można odróżnić od zwykłego człowieka z tyłu; z przodu ma on takiż sam wygląd, jak każdy inny człowiek.
Ale jeżeli zajdziecie mu z tyłu — to odrazu rzuci się wam w oczy charakterystyczna cecha agenta pogrzebowego: oto metalowa sprzączka czarnego krawata zawsze wystaje z pod kołnierza surduta na cal wyżej, niżby tego sobie życzyć należało...
Niekiedy zdarza się, że żona takiego agenta, albo jego przyjaciel serdeczny, zwraca mu na tę niewłaściwość uwagę, ale wszystko napróżno. Natura tak chce.
Otóż, wszedłszy do gabinetu, agent się skłonił, błysnął metalową sprzączką od krawata i rzekł:
— Męstwa panie!
— Siądź pan — zaproponowałem spokojnie. — Bardzo byłoby mi miło, gdybym mógł mu być w czemś użytecznym.
— Wszyscy tam będziemy — zauważył agent w sposób dość niejasny.
— Jedni wcześniej, inni później — zrobiłem niezbędną korrekturę...
— Tak! — zgodził się. — I pytam się: po co człowiek żyje na świecie?
Westchnąłem.
— Ha, trudno Męstwa panie!
Umilkł, poczem delikatnie a przezornie zapytał, badając nieznany grunt:
— Czy to była bliska panu osoba?
— Niewątpliwie. Od swego przyjścia na świat.
— Aha! Dziecko?
— Prawdziwe dziecko.
— Chłopiec, dziewczynka?
Jeżeli wybierać z tych dwóch kategoryj, to była to raczej dziewczynka.
— Jej „tam“ będzie lepiej! Dziecina nie miała czasu jeszcze nagrzeszyć, a przeto zgotowane ma tam życie archanielskie...
— O, gdybyż kto mógł mi to gwarantować, westchnąłem. — Gdyż oto mam pewne podstawy mniemać, że nagrzeszyła ona w swojem życiu dość.
— Zlituj się pan! Jakież mogą być jej grzechy? jeśli nawet zasmucała pana swemi zbytkami, to czyliż może pan mieć w swem sercu coś przeciwko tem u dziecięciu?
— Pan zbyt jej schlebia, nazywając ją „dziecięciem” — zauważyłem. Prawda jest, że wyglądała dość młodo, wszelako, tak czy owak, trzydzieści i sześć latek spełniło się jej...
— 36 lat! — zdziwił się agent — a przecież paneś mówił, że to prawdziwe dziecko?
— I teraz to powtarzam. W kobiecie, drogi panie, zawsze tkwi nadzwyczajnie dużo z dziecka!
— Męstwa, panie — rzekł agent. — Strata kochanej kobiety — jest to wielka boleść, ale nie należy rozpaczać. Rozpacz jest wielkim grzechem
— Nie sądzę, aby ten grzech był mi właściwym.
— Jeżeli panu będzie już za ciężko na duszy, to pomódl się pan. Modlitwa zmniejsza mękę, a jej też tam lżej będzie.
— Dziękuję. Pańskie rady są dla mnie balsamem kojącym Dalibóg, pański zawód...
— Każdy ma dziś swój zawód... — skromnie zgodził się agent. — I jeszcze to panu powiem: żyj pan nadzieją, że jeszcze kiedyś spotkasz się tam z nią. Wcześniej czy później każdy człowiek umiera. Jeżeli umarł wcześnie — te mało nagrzeszył; jeżeli zaś późno — to grzechy jego zwiększyły się...
Proporcjonalnie tło lat przeżytych — westchnąłem.
— Proporcjonalnie do lat przeżytych — męstwa panie! Pierwsze chwile po stracie okropne są, ale potem, stopniowo wszystko zapomina się. Pan możesz spotkać inną, pokochać ją i być z nią jeszcze szczęśliwszym. I myślę, że umiłowana nieboszczka da panu swą pozagrobową zgodę na to pańskie nowe szczęście...
No, co do mnie, to myślę, że w tej sprawie nie będzie ona miała nic do powiedzenia. Przeciwnie, ona za życia wciąż chciała mnie ożenić!
— Oczywiście, to nie jest znów tak ważne... I jeśliś ją pan kochał jak żonę, to i bez ślubu kościół przyjmie ją na swe łono...
— Pan jesteś na błędnej drodze — uśmiechnąłem się smętnie. — Ja nigdy jej nie kochałem jak żonę, bo była ona tylko moją dobrą ciotką.
— Przepraszam, nie zrozumiałem pana. A zatem stracił pan swoją kochaną cioteczkę?
— Niestety!
— Cóż robić! Wszyscy będziemy tam i ani jeden człowiek nie uniknie swego losu. Naturalnie, ciężko jest stracić kochaną ciotkę, ale jeszcze ciężej jest stracić drogą żonę, albo najdroższe dziecko...
— To prawda — potaknąłem z cichym smutkiem. — Ciotek wiele, a żona tylko jedna!
— Prawda, że mam rację? — ożywił się agent. — I ciotka ciotce nie równa. Zdarzy się czasem taka ciotka, że niech ją wszyscy djabli...
— Zdarzają się czasem ciotki — wiedźmy — potwierdziłem sentencjonalnie.
— Che-che-che! To racja. A ja panu to jeszcze powiem, że niejeden klijent skacze pod sufit, jeżeli ciotka nogi wyciągnie... Naturalnie jeżeli zmarła ciotka jaka bogata, i zostawiła huk pieniędzy.
— Wyobraź pan sobie: moja nieboszczka ciotka też kierowała się dobremi zasadami w życiu, bo zostawiła mi 40,000 rubli.
— Ależ z pana figlarz! — zaśmiał się agent, klepiąc mnie po ramieniu — Pan sobie żarty stroi, a ja go tu pocieszam, uspokajam... W takim razie powinszować, powinszować... To też spodziewam się, że przy takim kapitale wszystko będzie jak należy.
— I tak już jest wszystko, jak należy — uspokoiłem agenta.
— Che-che-che! Dalibóg, przyjemnie mieć do czynienia z takimi jak pan klijentami! Więc pozwoli pan teraz zdjąć miarę?
— Jaką miarę?
— Na trumienkę.
— Po co? Ze mnie zdejmować — jeszcze za wcześnie, z ciotki — za późno.
— Dlaczego zapóżno? Jest to rzecz najłatwiejsza w świecie. Nieboszczka pewno w sąsiednim pokoju?
— O nie! Skądżeby znowu?
— Czy może czeka we własnem mieszkaniu?
— Nie sądzę, aby oczekiwanie na cośkolwiek było dziś jej właściwością.
Agent podniósł się, przyjrzał mi się z niepokojem i spytał:
— Wybaczy pan.. Czy pańska ciotka rzeczywiście umarła?
— O, mogę to panu zaręczyć.
— I rzeczywiście potrzebuje pogrzebu i trumny?
— Jakby to panu powiedzieć... Przypuszczam, że co się tyczy pogrzebu — to jest jej obojętne, co się zaś tyczy trumny... Nowa, dobra trumna przydałaby jej się niewątpliwie... Zresztą nie wiem, jak tam u nich...
— Ależ panie! U nas wszystkie trumny nowe!...
— U was tak, — rzekłem ironicznie — ale u nich nie zawsze tak. Myślę, zresztą, że nie byłaby od tego, aby jej zmienić starą, zbutwiałą trumnę na nową...
— Pardon, wybaczy pan... — zawołał z pomieszaniem ajent, trąc czoło. — Pan powiada, że pańska ciotka umarła... kiedyż więc ona umarła?
— Trzy lata temu. Męstwa panie!
— W takim razie... pocóż pan mnie zawezwał?!?
— Alboź ja pana wzywałem? Pańskie biuro samo do mnie zatelefonowało i zaproponowało przysłać do mnie pana!
— Ale pan mnie odrywa od roboty...
— Pańskie biuro mnie także oderwało od roboty. Zresztą, nie rozumiem pana: zamiast, by cieszyć się, że u mnie wszystko w porządku, pan jeszcze rzucasz się, dlaczego u mnie niema nieboszczyka... Męstwa panie!
— O, więcej już nie uda się panu nigdy mnie znęcić do siebie — zauważył ponuro agent, szukając kapelusza.
— O, jakżebym ja pragnął tego! Widzi przecież pan sam, że interesy nasze zbyt się rozchodzą: co jest złem dla nas, to jest dobrem dla was.
— Psie życie! — burknął agent, obracając się do mnie plecami i jeszcze raz podkreślając swą metalową sprzączką swój humanitarny zawód.
— Psi zawód!
— Wszelako i taki jest lepszy od śmierci, — odparłem filozoficznie, odprowadzając go do drzwi...



A. AWERCZENKO.
W STOLICY.

W stolicy.
(Humoreska).
I

„...Kiedy przyjechałem do Petersburga — to kolejny porządek spraw moich, skrupulatnie wniesionych do notatnika, był taki:
1. Wziąć kurację masażową. Odnaleźć dobrą masażystkę.
2. Znaleźć gospodynię do prowadzenia gospodarstwa u mnie w Kryżopolu.
3. Odnaleźć odpowiednią modelkę do pozowania mi przy obrazie: „Dyana spotyka Endymiona“.
4. Zaprosić solidną lektorkę do czytania mi wieczorami; sam bowiem nie mogę, z powodu osłabienia wzroku.

II.

Wziąłem do rąk gazetę i wkrótce w dziale ogłoszeń odnalazłem wszystkie potrzebne mi profesje:
1. „Młoda doświadczona masarzystka. Masuje u siebie w domu, od godz. 3 do 7 wieczorem“. — To jedno.
2. „Przyjmę zarząd nad gospodarstwem domowem u samotnego pana. Zgodzę się także na wyjazd“. — To dwa.
3. Młoda, dobrze zbudowana modelka pozuje panom artystom od 1-ej do 9-ej“. — To trzy.
4 „Solidna, stateczna pani, chciałaby zostać lektorką u samotnego, młodego pana“. — To cztery.

III.

— To pani jest gospodynią zapytałem damę, która wyszła na moje spotkanie.
— Tak, to ja.
— I pani zgadza się na wyjazd?
— O, dokąd pan tylko zechce!
— A jakie warunki?
— Pensji miesięcznej 500 rubli. Pozatem, naturalnie, para ubrania co miesiąc i dodatki.
Milczałem.
— Czy pani rzeczywiście jest gospodynią? — Ma się rozumieć! wszakże czytał pan ogłoszenie!
— Hm. — Wie pani co? — rzekłem tonem poważnym. — Mojem zdaniem, brać dla zachowania oszczędności w gospodarstwie gosposię kosztującą mnie miesięcznie 1000 rb, przypomina mi to postąpienie pewnego jegomościa, który mając tysiąc rubli gotówki kupił za te tysiąc rubli kasę do przechowywania tego tysiąca rubli. Przyzna pani, że w ten sposób stał się on posiadaczem wspaniałej kasy do przechowywania pieniędzy, ale bez pieniędzy, któreby można było przechowywać w tej kasie. Żegnam.

IV.

Anonsująca się „solidna, stateczna dama“ istotnie, jak się pokazało, była solidną, stateczną damą — jeno ubraną nieco bez smaku, acz bogato.
— Ach, to pan! — rzekła, przyglądając mi się przez lornetkę — Tak tak. Pani mi się również podobasz. Jakie warunki?
— Sto rubli na miesiąc i setkę cygar. Lubię woń dobrych cygar.
— Czyż doprawdy pali pani cygara?!
— Nie, to pan będzie je palić!
— A pani co do tego, będę, czy nie będę ja palić?
— Jakto! Skoro je panu daję — to powinien je pan palić!
— Wyznam, że nie pojmuję... Dlaczego pani daje? A pozatem, sto rubli na miesiąc — to cena nieodpowiednia.
— Jak się panu podoba. Więcej płacić nie mogę!
— To jest otrzymywać.
— Nie, płacić.
— O — trzy — my — wać!
— Pła — cić
— Pani... mnie?
— Ja panu.
— Pani, która będzie moją lektorką ma mi jeszcze dopłacać pieniądze?!
— Ach, ty mój kociaku! zawołała, obejmując zwiędłą ręką moją szyję. — Ty mój malutki głuptasku... A ty dokąd uciekasz? No, dobrze czekajno! Sto dwadzieścia... Uciekł! A to głupi! O Boże, jakże dziś cenią się młodzi ludzie! Dalibóg przystąpić do nich nie można!...

V.

— Bardzo mi przyjemnie poznać panią. — skłoniłem się wysokiej dobrze zbudowanej modelce, w różowym peniuarze. — Będziemy wspólnie pracować na chwałę bogini Sztuki! Czuję, że pani będzie mi odpowiednią...
— Jeszczeby też! — zaśmiała się. — No, rozbierz się pan.
— Co? Ja mam się rozbierać? A to po co?
Miałem tak zdumioną twarz, że ze współczuciem spytała:
— A może pan nie tu trafił? Może pan adres pomylił?
— Jak się zdaje, jest tak, — westchnąłem z ulgą. Acha, rozumiem! Pani jest masażystką. A ja myślałem, że pani jest modelką. Omało, że nie poprosiłem panią rozebrać się...
— Ja właśnie jestem modelką.
— Coo?! I pani, modelka, proponuje malarzowi, aby się rozebrał?
— Alboż pan naprawdę.. malarz?
Uderzyła się rękami po bokach, siadła na podłogę i poczęła się dusić ze śmiechu...

VI.

Stałem się odtąd ostrożnym
— Więc to pani jest masażystką?
— Tak, ja
— Prawdziwą masażystką? Taką co to masuje? Nie żadną modelką?
— Rzecz prosta, że nie modelką. Jestem masarzystką.
Ryknąłem wściekły.
— Pani masażystką? Więc czego u djabła, rozbiera się pani, kiedy ja powinienem rozbierać się, ja, potrzebujący masażu, a nie pani?!
W oczach jej ujrzałem łzy.
— Widzę, — odparła smutna... — Rozumiem to dobrze... Ja się poprostu panu nie podobam...

VII

Wyszedłem od niej, wyrzuciwszy na bruk swój notatnik, potargawszy na strzępy gazetę z ogłoszeniami, poczem, kupiwszy bilet odjechałem do rodzinnego Kryżopola.
Wyjechałem... Wyjechałem zupełnie z tego przeklętego miasta, miasta naopak, gdzie gosposie rujnują samotnych mężczyzn, lektorki płacą słuchaczom za swą lekturę, modelki rozbierają malarzy, a masażystki same rozbierają się przed chorymi — — —



A. AWERCZENKO.
PAWEŁEK
i
JEGO MAMA.

Pawełek i jego mama.
(Humoreska).
I.

Ponieważ było nas tylko troje, ja, żona i pokojówka, a willę żona wynajęła dość dużą — więc jeden pokój, — mały narożny — pozostał pusty
Chciałem przeznaczyć ten pokój na gabinet, ale żona odradziła mi:
— Po co ci to? W lecie prawie, że wcale nie pracujesz, nic nie piszesz, a jeżeli nawet coś cię absorbuje — czy to list, telegram, czy jaka notatka — to możesz to napisać w pokoju sypialnym.
— Dobrze. Ale dlaczego ma ten pokój stać pustkami?
— Mam doskonałą myśl: wynajmijmy go komu!
— Komu? — zaniepokoiłem się. — Kobiecie jakiej? Będzie z nią kłopot, będą kaprysy, historje, prasowanie żelazkiem... Mężczyźnie? Jeszcze tego tylko trzeba! Toż on, kanalja, jeszcze czego dobrego gotów nie dawać ci spokoju. A ty wiesz, że pogląd mój na sprawy tego rodzaju jest bardzo określony...
— Co ty, kochanie! Ani mężczyzna, ani kobieta w tym pokoju nie zmieszczą się. Musimy wziąć chłopczyka, albo dziewczynkę. Ja tak lubię dzieci...
Oboje oddawna marzyliśmy o dzieciach, lecz dzieci, jakby na złość, nie mieliśmy. Właściwie mówiąc, to ja jakgdybym miał dziecko, tylko, że żona tu wcale nie była zainteresowaną.
Dlatego też żyliśmy sobie skromnie i cicho we dwójkę i tylko niekiedy w duszach naszych zrywała się burza, albo dręczyła nas tęsknota, gdyśmy spotkali np. jaką niańkę, ciągnącą wózek, lub zajętą grubaśnym, czerwonolicym dzieckiem...
O, dzieci! O wy kwiaty przydrożne, upiększające szczęśliwcom ciężką drogę gorzkiego życia... Czemu jesteście tak kapryśne, że unikacie jednych, a darzycie radością innych?...
— Masz rację, moja droga, — odparłem, gryząc się w wargi, gdyż serce moje tłoczyła wielka tęsknota. — Masz rację. Niech to będzie nawet nie nasze dziecko, w każdym bądź razie uprzyjemni nam ono kilka miesięcy samotności...
Tegoż dnia pojechałem do miasta i podałem do dziennika anons: „Młoda, bezdzietna para, zamieszkała w willi, w nadzwyczajnie zdrowej miejscowości, rozporządza zbytecznym pokojem, który może zaofiarować chłopcu, albo dziewczynce, nie mającym możności mieszkania na willi wraz z rodzicami. Warunki: — trzydzieści rubli za cale utrzymanie. Serdeczne traktowanie, troskliwa opieka, smaczny i obfity wikt... Adres:...“
W trzy dni potem otrzymałem następującą odpowiedź:
„Szanowni Państwo!
Spieszę odpowiedzieć na Wasze sympatyczne ogłoszenie. Czy nie wzięlibyście państwo mego maleńkiego Pawełka, który w bieżącym roku pozbawiony jest możności odetchnięcia świeżem powietrzem i pofiglowania na wsi, ponieważ sprawy różnego rodzaju, zmuszają mnie do pozostania w mieście przez całe lato. A świeże powietrze tak jest niezbędne dla maleństwa! Jest to chłopczyk nie kapryśny, przeto kłopotów państwu nie przysporzy. Mam również nadzieję, że i u państwa krzywdy nie zazna. —

Z szacunkiem dla obojga państwa
N. Zawidońska“.

Tegoż dnia odtelegrafowałem:
„Zgoda. Przyślij pani albo przywieź milutkiego Pawełka. Czekamy“.

II.

Cały poranek straciliśmy na skrzątaniu się przy urządzaniu gniazdeczka dla malutkiego gościa. Kupiłem łóżeczko, postawiłem pod oknem stolik, porozwieszałem w oknach obrazki, podłogę pokryłem dywanem i — skromny pokoik nabrał pięknego, eleganckiego wyglądu...
W czasie obiadu nadeszła depesza:

„Proszę wyjść dziś o siódmej wieczór. Żałuję, że sama nie mogę. Przywiezie go niańka Gdyby w nocy spał niespokojnie, proszę się nie niepokoić: to z zębów. Z szacunkiem.
Oddana Państwu —
N. Zawidońska“.

Przeczytałem to, zagwizdałem:
— Ee, do djabła... Co to ma znaczyć: „z zębów“? Jeżeli u tego dziecka dopiero wyłażą zęby — no, to ładnie będziemy wyglądać! Będzie nam ryczał przez całą noc. Jaka szkoda, żeśmy nie wymienili pożądanego dla nas wieku dziecka! Myślałem, że będzie to chłopiec 8 — 10-cioletni lecz jeżeli to ma być latorośl roczna — no, to dziękuję za tę przyjemność...
— A widzisz! — z wyrzutem odezwała się żona — A tyś mu kupił łóżko prawie, że na dwa łokcie długości! Jakże go tam włożymy. Toż on wypadnie...
— Niech wypadnie! — oświadczyłem cynicznie — (doznałem już bowiem rozczarowania z powodu tego chłopca) Można go będzie postronkami przywiązać. Ale, jeśli to djable ma mi po nocach ryczeć...
Żona gniewnie błysnęła oczami.
— Ty ani za grosz nie masz serca! Nie troszcz się o niego... Jeżeli maleństwo zacznie płakać — to ja je uspokoję. Przytulę je do swych piersi i uśpię cichutko...
Na rzęsach żony zawisły łezki. — Pokiwałem w zamyśleniu głową i milcząc, wyszedłem.
Nim siódma wybiła, kazałem służącej ugotować dużo mleka, poczem udaliśmy się na stację.
Hucząc i gwiżdżąc, nadbiegi pociąg. Stacyjka była miniaturowa, to też pasażerów wysiadło na niej niewielu: jakiś ksiądz, panna z kuferkiem, jakiś młodzieniec z żylastą szyją i dzikimi ruchami, wreszcie grubaśna kobiecina z klatką, w której skakał kanarek.
— A gdzie nasz... Pawełek? — zapytała zdumiona żona, gdy pociąg zagwizdał i pomknął dalej. — A zatem nie przyjechał? Hm.. Niańki też jakoś nie widzę...
— A może to ta niańka, — wskazałem nieśmiało. — Ta z kufrem?
— Co znowu! A gdzież w takim razie jest... Pawełek?
— Może ona go ma... w kuferku?...
— Nie pleć głupstw! Cóż to, kot jaki, czy co?
Gruba kobieta z kanarkiem, rozglądając się na wszystkie strony, zbliżyła się do nas i spytała:
— Czy to może państwo Pawełka naszego szukają?
— My, my! ucieszyła się żona. — A co się z nim stało? Czy nie zachorował przypadkiem?
— Ależ on tu stoi.
— Gdzie?!
— O... tu! Pawełku, chodź no tu, przywitaj się z państwem!
Młodzieniec z żylastą szyją obrócił się, podszedł do nas leniwie, przeginając się z boku na bok, wypluł ogromnego papierosa z lewego kąta ust i rzekł zblazowanym, tubalnym głosem:
— Mmmoje szanowanie państwu! Mmmama kazała kłaniać się Państwu!
Żona zbladła. Ja zaś zapytałem ostro!
— To pan jesteś... Pawełek?
— Hę? No, tak, tak, ja! Ale niech się pan nie boi... Ja pieniądze za miesiąc od matki z góry przywiozłem! Mama prosiła, oddać państwu. Ot, tu jest trzydzieści blatów... Tylko dwóch rubeljansów brakuje... W mieście przetrąciłem przy bufecie na stacji coś niecoś, no i papierosisków kupiłem... Może pan pozwoli...
— Niańka! — szepnąłem wściekły, wziąwszy na stronę ową tłustą kobietę. — Cóż to znowu za komedja? Alboż to chłopczyk? Gdybym tak z podobnym „chłopczykiem“ spotkał się gdzie w lesie sam na sam — to dalibóg bez żadnych rozmów nietylko zegarek ale i pieniądze sam bym mu oddał! Alboż taki dryblas może uchodzić za „chłopczyka“?
Niańka z przymileniem popatrzyła mi w twarz i odparła:
— Ależ to przecież jeszcze takie dziecko... Zupełne dziecko...
— Ile ma lat? — przerwałem.
— Dziewiętnasty roczek...
— To po kiego djabła matka pisała do nas, że on „z zębów“ śpi niespokojnie? Myśleliśmy, że jest dopiero w okresie ząbkowania...
— Gdzie tam! już dawno mu wyszły, — uspokajająco odparła kobieta. — Tylko, że bardzo go często zęby bolą. Tak czy owak krzywdy mu państwo przecież nie róbcie..
— Ależ co znowu! Czyż mógłbym się na coś podobnego odważyć, — wyszeptałem, patrząc z przerażeniem na potężne barki „dziecka”. — Niech już sobie ten miesiąc przemieszka A potem... zabierzcie go sobie, na miłość Boską, gdzie chcecie...
— No, do widzenia, Pawełku, — odezwała się niańka, całując młodziana. — Pociąg na mnie czeka. Sprawuj się tu dobrze, nie zaziębiaj się i nie rób państwu przykrości... A panią bardzo proszę uważać, aby on z domu nie wylatywał ubrany lekko; bo chociaż teraz jest pora letnia, to jednak trzeba go wieczorami ubierać cieplej... Masz tu, mój Pawełku, kanareczka... Powieś go na pamiątkę po starej niańce gdzie na ścianie — niech ci śpiewa Dowidzenia, kochanemu państwu, dowidzenia!

III.

W milczeniu poszliśmy we trójkę, ja, żona i nasz lokator — z powrotem do domu.
Po drodze Pawełek rozgadał się. Wyrażał się bardzo dobitnie, jędrnie, że tak powiem:
— Po kiego djaska ten stary babsztyl narzucił mi się z tym kanarkiem? — zamruczał. — Cisnę go gdzie do rowu...
I z młodzieńczą naiwnością, nie zastanawiając się, zamachnął się i cisnął klatkę z kanarkiem w krzaki.
— Dlaczego pan ptaka tak męczy?! — oburzyła się żona. — Wypuść go pan lepiej...
— Tak pani radzi? Ee... Ktoby się tam jakimś ptakiem zajmował! Zresztą, niech go tam...
Pawełek podniósł klatkę, odszukał niezgrabnemi paluchami drzwiczki, i nie znalazłszy go, lekkim ruchem rąk rozerwał drucianą klatkę na dwie części. Kanarek spadł na drogę i podskoczywszy raz i drugi, odleciał...
Poszliśmy dalej w milczeniu.
— A ryby w rzece tu macie? — zapytał nagle Pawełek.
— Czy pan może lubi łowić ryby? — spytała żona.
— Na sak lubię bardzo łowić. Jestem wielkim amatorem... rybów!
Kiedyśmy już podchodzili do domu, znowu przerwał milczenie i zapytał mnie.
— A las macie tu? Żeby można było czasem, tak na grzybki sobie pójść?...
— Ma pan zamiar grzyby zbierać?
— Coo? O, co to, to nie! Tylko tu dziewuszki muszą fajne, jak się zdaje po grzybki po lesie włóczyć się.. Cha — cha! Co?
Znowu zaniósł się od śmiechu.
Wprowadziliśmy go do ogrodu, poprosiliśmy, aby chwilkę poczekał, a sami weszliśmy do domu.
Żona wybuchła płaczem.
— No i poradź, co tu robić!
— Ładne mi poradź! — uśmiechnąłem się ironicznie. Co? Dziecka ci się zachciało? Chłopaczka maleńkiego?... Na piersi go swej usypiać miałaś, gdyby mu ząbki spać nie dawały? Masz go, spróbuj go teraz uśpić... ukołysać...
— I gdzie my go teraz podziejemy, — spytała zawsze praktyczna żona, ocierając łzy. — Przecież na tem łóżeczku nie zmieści się, choćby go na dwoje złożyć!...
— Chyba trzeba będzie ustąpić mu swój pokój, — mruknąłem posępnie. — A sam będę musiał tam... na podłodze... albo do ciebie pójdę...
— Bo widzisz, ja nawet kołderkę dla niego kupiłam, a innej nie mam...
— Możesz mu ją oddać zamiast chusteczki do nosa! A okrywać się może dywanem z podłogi. Nic mu nie będzie. Djabli go nie wezmą!...
Weszła pokojówka
— Ugotowałam dużo mleka dla dziecka.
— Dzięki, — rzekłem, lepiejbyś mu ty koniaku na kolację dała!
Przy otwartem oknie ujrzeliśmy twarz Pawełka.
— Doskonała rzecz koniaczek... — rzekł. — Fajny z pana chłop! A kotlety będą?
— Będą.
— A ryba będzie?
— Będzie.
— Fajny z pana chłop! Trzeba będzie koniecznie oblać dziś z panem tę naszą znajomość!
Żona rzuciła się:
— Pan możesz oblewać co ci się żywnie podoba — ale jemu ja nie pozwolę!

IV.

Nazajutrz nadszedł list od mamusi Pawełka:
„Proszę donieść mi — pisała — jak się czuje u państwa mój Pawełek? Jestem bardzo niespokojna — (mam go przecież jednego!) — jednakże narazie przyjechać jeszcze nie mogę. Czy zdrów aby? Jaki ma apetyt? Proszę się tem nie zrażać, jeżeli wyda się on państwu zbyt wstydliwym i nieco rubasznym... On wogóle jest jeszcze bardzo nieśmiały, zwłaszcza w towarzystwie mężczyzn.. Do kobiet wogóle zbliża się chętniej, ponieważ wyrósł w towarzystwie kobiecem. Nie trzeba go zbytnio pieścić ale i bez opieki zostawić też nie można... Dzieci wogóle mają tak delikatną organizację, że dalibóg, nieraz dojść nie można, skąd się u nich jaka choroba weźmie. Czy codzień pije mleczko? Z szacunkiem

Oddana państwu N. Zawideńska”.

Tegoż wieczoru przekonałem się niezbicie, że matka Pawełka miała rację: maleństwo „chętniej zbliżało się do kobiet, niż do mężczyzn“... Kiedy bowiem udałem się po gorącą wodę do kuchni, to przedewszystkiem rzuciła mi się w oczy potężna postać Pawełka. Siedział, trzymając na kolanach naszą Nacię i, objąwszy jej stan rękami, na zabój obcałowywał jej szyję i piersi. Nacia zaś kuliła się pod jego pocałunkami, piszczała śmiała się...

A ty co tu robisz gałganie?!? — krzyknąłem wściekły. — Marsz stąd zaraz!
Ten wybałuszył oczy, klasnął w ręce i zaśmiał się:
— Patrzcie-no go! Cha — cha! I on tu jest!... Nie wiedziałem, nie wiedziałem, że wejdę panu w paradę...
— Czego nie wiedziałeś? — krzyknąłem.
— Żeś pan taki zazdrośny! I pomyśleć, że jest człowiek żonaty...
— Wynoś mi się stąd natychmiast i żebyś się ani ważył więcej tu wchodzić!
— Cha-cha-cha! Ach, cha-cha-cha!
Wieczorem tego dnia pisałem do jego matki:
„Pawełek jest zupełnie zdrów, ale tęskni za panią. Myśmy, wyznam szczerze, nie przypuszczali, że jest to takie maleństwo, inaczej nie wzięlibyśmy go do siebie... Bowiem, jak się pokazało to Pawełek jest jeszcze zupełnem niemowlęciem i w dodatku dopiero co odstawionem od piersi — (dziś rano przezemnie!). — Czy nie lepiejby było zabrać go stąd z powrotem, co? Mybyśmy pani nawet pieniądze zwrócili! Tembardziej, że odmawia on picia mleka, a mleko z koniakiem pije o tyle, o ile w niem jest koniak... Apetyt też ma nieszczególny... Wczoraj przez cały dzień zjadł tylko: gęś, dwoje pieczonych kurcząt, i maleńką baryłeczkę korniszonów... Czy nie raczyłaby go pani zabrać sobie z powrotem? Co?“
Na to matka Pawełka odpowiedziała depeszą:
„Czyliż naprawdę nie możecie państwo zatrzymać go do końca miesiąca? Z tonu waszego listu widzę, że jesteście niezadowoleni. Dziwne to bardzo... On taki spokojny! Jeżeli jest to chłopiec zbyt wstydliwy żenujący się — to przecież to minie z czasem! Nie trzeba się zrażać... Cieszę się, że ma dobry apetyt. Czy aby nie tęskni bardzo za mamusią?“.
Poszedłem do wstydliwego dziecka. Wstydliwe dziecko siedziało właśnie w swoim pokoju w kłębach dymu tytuniowego, wysączając butelkę skradzionego mi z kredensu koniaku.
— Pawełku! — rzekłem. — Mama zapytuje, czy aby nie tęsknisz zbytnio za nią?
Ten popatrzył na mnie ironicznym wzrokiem:
— Jaka mama?
— No, chyba że nie moja!
— Pal ją djabłi!
— Za cóż to tak?
— Bo głupia! Dokąd mnie ona wysłała? Nudy tu, ot co! Ani to dzierlatek żadnych... ani grzybów w lesie... Naci nie rusz, tego nie rusz, owego nie rusz.. Innyby na mojem miejscu już dawno za pańską żoną się szwędał, jednakowoż ja tego nie robię. Ja, proszę pana, jestem fajny kolega... Innyby już dawno z pańską Żoną... Et, co tu gadać, wypij pan lepiej ze mną szklaneczkę!... Pal djabli mamę!...
Milczałem, medytując o czemś.
— Zgoda, — rzekłem. Pójdę, przyniosę koniaczku... Wypijemy sobie razem, moje ty maleństwo...
Przyniosłem świeżą butelkę.
— Masz tu szklankę, Pawełku. Butelki odrazu nie wypijesz...
Uśmiechnął się.
— Wypiję!
— Wypił, rzeczywiście, wypił!
— A drugiej nie wypijesz!
— Głupiś pan! Wypiję!
— No, dobrze. Teraz trzecią spróbuj. No, co? Smaczne? Co to? Spać ci się chce? No, śpij, śpij, moje ty maleństwo... Popamiętasz ty mnie teraz...
Ściągnąłem razem z żoną i pokojówką ze strychu ogromny biały kosz, zawinąłem Pawełka w prześcieradło i, zgiąwszy go we dwoje, wsunąłem do kosza.
Na głowie mu położyłem notatkę:
„Upraszam litościwe osoby usynowić go! Pan Bóg za to wynagrodzi... Ochrzczony: Zwie się: „Pawełek“.
I teraz oto ten nieszczęsny podrzutek spoczywa w pustym wagonie towarowego pociągu i jedzie gdzieś daleko, daleko, na południe...
Boże! Obrońco słabych!... Miej go w swojej opiece...



A. AWERCZENKO.
NASZA PROWINCJA.

Nasza prowincja.
(Humoreska).
I.

Literat Bondarew przybył do miasta Ptoszkina aby miee odczyt o współczesnych prądach w literaturze.
Na dworcu Bondarew, powitany został przez mieszkańca miasteczka pana Pierekusałowa — lekarza weterynaryjnego, starego przyjaciela literata, jeszcze z czasów gimnazjalnych.
Pierekusałów tak dalece ucieszył się ze spotkania Bondarewa, że nawet wionęło od niego jakgdyby winem... Objął oburącz Bondarewa, odszedł od niego, rozłożył ręce i rozkoszując się nim, z oddalenia rzekł, z pochyloną na bok głową:
— Ech, ty świntuchu jakiś! Ech ty psie! Aleś ty zmężniał!.. Toś ty się teraz stał znakomitym? Obawiam się, że tu wszyscy powarjują przez ciebie! Naturalnie, zatrzymujesz się u mnie?
— Nie w hotelu — ściskając ręce Pierekusałowa, odparł Bondarew. — Masz przecie żonę, dzieci, więc nie chciałbym cię sobą krępować. Przyjdź dziś wieczór na odczyt.
— Patrzcie go! On jeszcze zaprasza! Nie tylko, że bedę — ale i inni będą. Będzie inspektor szkół ludowych Chromow i Teodozy Iwanowicz Kohot, i członek rady Stamiakin! I żona Stamiakina też będzie. Przecudowne, powiadam ci stworzenie! Tutejsza królowa piękności! Poczekaj: zobaczysz ją — i odrazu się zakochasz! Jak pies! Wieczorem po odczycie wszyscy do mnie przyjdziecie. — Oblejemy uroczyście przyjazd — jak się to mówi — gwiazdy stołecznej! Ach, jak ja cię lubię i jak ja cię zawsze lubiłem, drogi mój ty Bondasiu.
— A tyś już... po obiedzie? — zapytał Bondarew.
— Bo co? Nie, bracie... tylko tak na drogę kropnąłem sobie kapeczkę, przed spotkaniem się z tobą. Jedźmy zatem do hotelu Riedkina. Tam spożyjemy dary boskie...
Wieczorem, na odczycie Bondarew widział w pierwszym rzędzie rozradowanego, uroczyście nastrojonego Pierekusałowa, obok niego czerwoną gębę jakiegoś tęgiego jegomościa, który jak się potem pokazało, był właścicielem nazwiska Kohot — a jeszcze dalej maleńkiego, wątłego Stamiakina z żoną, która w istocie była wyjątkowo piękną i bardzo interesującą kobietą.
Wszyscy ci ludzie wprost wściekle oklaskiwali Bondarewa, drąc się radośnie, co zaś do Stamiakina, to ten nawet był dumny nielada ze swej tak bliskiej znajomości z Pierekusałowem, którego łączy przyjaźń z tak znakomitym literatem.
Po odczycie wszyscy udali się do Pierekusałowa na kolację.

II.

Goście początkowo żenowali się wobec Bondarawa i kryli po kątach, dopiero gdy opowiedział ze dwie czy trzy śmieszne anegdoty i przytoczył jakiś arcyzabawny, pikantny skandal — wszyscy swobodniej odetchnęli.
Obfita kolacja, urozmaicona tuzinem butelek z rozmaitemi etykietami i różnorodnej zawartości, ostatecznie przełamała lody.
Wszyscy rozruszali się, ożywili.
Bondarew, siedząc obok czarującej pani Stamiakinowej, nie odrywał od niej oczu, dolewał jej wciąż wina i bez przerwy opowiadał o Petersburgu, o sobie, przytaczał tysiące śmiesznych, zabawnych anegdot, skutkiem czego Stamiakinowa uśmiechała się pięknie, przysuwała nieznacznie coraz bliżej do Bondarewa i rzucała znienacka na niego z poza drżących rzęs rozkoszne, trafiające wprost w serce czułe spojrzenia.
— AJeż przecież ona naprawdę piękna! — myślał Bondarew, przypatrując się jej. — Nieźle byłoby zabrać ją z sobą do Petersburga... Byłaby furora.
Pito wiele, ale nikt, oprócz wątłego, maleńkiego Stamiakina, nie upił się. Inspektor Chromów, siedzący z boku Bondarewa, rzucał na niego od czasu do czasu wzrok pełen zachwytu i wciąż czekał stosownej chwili, aby zacząć rozmowę.
Doczekał się.
— Bezzwłocznie tedy zapytał głosem nieśmiałym, trącając literata w rękaw:
— Jak też panu tak przychodzą do głowy rozmaite tematy? Co do mnie, to mógłbym myśleć, myśleć cały wiek i nicbym nie wymyślił!
— To przyzwyczajenie zawodowe — z wyrozumiałością odparł Bondarow — Co do nas, to zupełnie bezwiednie wchłaniamy w siebie wszystko, co się dokoła nas dzieje — wrażenia, fakty spostrzeżenia — potem opracowujemy je, przetwarzamy i odlewamy w pięknej, artystycznej formie.
— No tak... przetwarzamy w formy — zaśmiał się inspektor. — W ładną bym ja formę przetworzył cokolwiek! Napewno ze wszystkich redakcji zrzuciliby mnie ze schodów!
— Dolewając swej sąsiadce wina, literat nachylił się nieco i szepnął samemi tylko wargami, niby szelest wiaterka:
— Dro-o-ga...
Piękna pani Stamiakinowa zakryła gęstemi rzęsami oczy.
— Kto?
— Pani!
— Miej się pan na baczności — uśmiechnęła się cicho i słodko Stamiakinewa — pan igrasz z ogniem! Jestem niebezpieczna.
— A niech tam. Ja od dziecka lubiłem pożary.
— A jak panu płacą za przyjęte do druku utwory w redakcjach? — z oddaniem w oczach, patrząc na Bondarewa, przerwał inspektor szkolny. — Z góry, czy też potem?
— Przeważnie z góry — uśmiechnął się Bondarow. — Wszakże my podążamy naprzód, więc spieszymy się żyć!
— A podług mnie ludzi takich, jak pan, należałoby utrzymywać na koszt rządu. Jedz sobie, pij na rachunek rządu, wesel się bracie i nie myśl o przyziemnym metalu. Pisz sobie o czem chcesz i kiedy chcesz... Hm... Albo też was powinno utrzymywać społeczeństwo, które was czyta.
— Piękna myśl! — rzekł na to Bondarew, ściskając pod stołem rękę sąsiadki. — Ale to jeszcze utopia...
— Naturalnie utopia — potwierdziła Stamiakinowa, pieszcząc dłoń literata.
— Formalna utopia — wzruszył ramionami Bondarew, kładąc rękę na okrąglutkie kolano sąsiadki.
— Bezwarunkowo utopia — skinęła sąsiadka głową i spróbowała zdjąć łagodnie rękę, która paliła ją nawet przez suknię.
— Niech będzie tak, jak jest — rzekł Bondarew.
— Nie, tak nie można — uśmiechnęła się Stamiakinowa.
— Nie można? — wrzasnął inspektor Chromow. — Jak Boga kocham, można!!! Ot, naprzykład, powiedz pan, gdzie się pan zatrzymał?
— W hotelu Riedkina.
— Zupełnie niepotrzebnie! Zupełnie daremnie! Z jakiej racji masz pan pieniądze płacić? Kochany panie literacie! Czy dasz mi pan słowo, że spełnisz moją prośbę? No, daj pan słowo!
— Jeżeli leży to w mej możności, to spełnię — przyrzekł, uśmiechając się słodko Bondarew.
— Kochany panie literacie! Ja chylę czoło przed panem, przed pańskim genjuszem! Pan może mnie uszczęśliwić. Porzuć pan tego hotelarza i przyjedź jutro rano do mnie!
— Ale kiedy ja pojutrze wieczorem wyjeżdżam zupełnie, to po cóż? — rzekł Bondarew.
— Wszystko jedno! Chociaż na jeden dzień! Gdybym był bogatym, to wybudowałbym panu na brzegu cichego morza marmurową willę i rzekłbym:
„Bondarew! To twoje! Żyj sobie i pisz w tym domu! Ale ja nie jestem bogaty, więc ofiaruję panu tylko swe skromne mieszkanie. To ze szczerego serca, literacie! No, jakże?
— Dzięki, — rzekł wzruszony Bondarew. — Jeżeli to panu sprawi przyjemność, zaraz przeniosę się do pana.
— Brawo! — wrzasnął ucieszony inspektor szkolny, z hałasem zrywając się z miejsca. — Panowie! Proponuję wypić za zdrowie tego jasnego promienia, który na chwilę rozdarł ciemności naszego smutnego życia prowincjonalnego! Vivat!
— Vivat! — krzyknęli goście.

III.

— Pan musisz odwołać swoje słowa! — ze wściekłością wołał blady Pierekusałow, trzęsąc za ramię czerwonego, podnieconego Teodozego Iwanowicza Kohota.
— Nic nie odwołam! — odparł Kohot. — Nic a nic nie odwołam! — Choćbyś mnie zarżnął, nie odwołam! Po co mam odwoływać?
— Nie, ty odwołasz!
— Całuj psa w ogon! Jeszcze czego! Nie odwołam!
Reszta gości zebrała się koło tych dwóch i wpływała na nich pokojowo:
— Dajcie spokój... Takie głupstwo! Też jest o co!
— Jak dzieci jakie...
— Nie, ja tego tak nie zostawię... Muszę mieć satysfakcję!
Kohot z ironją wzruszył ramionami:
— Gdzie chcesz i kiedy chcesz!
— Słuchaj no pan — rzekł Bondarew, biorąc pod rękę Pierekusałowa, — O co chodzi? Czegoś się tak rozjędyczył?
— On mnie znieważył, — rzucił Pierekusałow, ciężko sapiąc. — Zniewagi tego rodzaju domagają się rozwiązania na jednej tylko drodze! Spodziewam się jednak, że to nie na serjo?
— Coo? Ty może myślisz, że jeżeli my mieszkamy w jakimś tam niedźwiedzim, zapadłym kącie, to zaraz i sprawy honorowe załatwiamy po niedźwiedziemu? Pięścią w gębę, albo pokazaniem sobie nawzajem języka? O, nie, bracie! Ja może i nawet zapleśniałem w tej głuszy, ale postawić swe życie na kartę — gdy honor zadraśnięty — zawsze jeszcze potrafię!
W oczach Pierekusałowa zaświeciło się, błysnęło coś nowego, coś pięknego i niezwykłego. Bondarew z szacunkiem patrzał na niego.
— Spodziewam się, że nie odmówisz mi być świadkiem z mojej strony.
Bondarew położył mu rękę na ramieniu i rzekł:
— Naturalnie. Urządzę sam wszystko. Ale, powiedz, proszę cię... czem cię ten pan tak znów obraził... Może to wszystko głupstwo?
— Głupstwo? Nie, bracie, nie głupstwo! Wcale nie głupstwo! Nie głupstwo, literacie! Nie mogę ci powiedzieć, czem obraził — zbyt mi to jeszcze ciąży — w każdym razie, nie głupstwo!
— Dobrze — rzekł poważnie Bondarew. — A zatem: postanowione. Jutro przyjadę do ciebie i zakomunikuję szczegóły
Goście poczęli zabierać się do domu. Kiedy Stamiakina poczęła szukać męża, pokazało się, że leży pijany w gabinecie gospodarza domu na kanapie. Kiedy go obudzono, z trudem otworzył oczy, rozpłakał się i oświadczył, że niech już lepiej ześlą go jutro na Sybir, niżby go mieli dziś zrywać z kanapy.
— Jutro możecie mnie zwymyślać, bić po gębie, bezcześcić, ale dziś — ja bardzo was o to proszę — nie ruszajcie mnie dziś.., Bo, tak czy owak, ja zaraz spadnę i zbiję sobie głowę. Nie ruszajcie mnie, moi drodzy...
— Świnia! — szepnęła pani Stamiakina i wzięła Bondarewa pod rękę. — Pan raczy mnie odprowadzić?
— Pani... Pani jeszcze pyta? — Jak można nawet!...
Gdy jechano w dorożce, Bondarew objął piękną panią za talję, ta zaś, patrząc mu w oczy zamglonem spojrzeniem, mówiła:
— Tyś moim panem! Tyś przyjechał zuchwały i mężny, porwał me życie, niby kruchy orzech, i zdruzgotał je swoją dłonią! A ja, biedna, myślałam, że moje życie — takie mocne, mocne... i nieugięte... Po coś pan to uczynił?
— Droga... Gdybym ja ci powiedział: jedź zemną, porzuć wszystko — tybyś pojechała? Pojechałabyś?
— Z tobą? Do Londynu! Nawet na księżyc! Umarłabym, gdybyś ty konał, płakałabym twemi łzami i śmiałabym się twoim śmiechem...
Wzięła rękę Bondarewa, podniosła ją do ust i pocałowała dwa razy.
— Jutro będę u ciebie — rzekł Bondarew. — I jutro wezmę cię z sobą. Pojedziesz zemną?
— Jam twoja!

IV.

Obudziwszy się nad ranem, Bondarew długo leżał w łóżku i medytował.
— I pomyśleć tylko — rzekł — że pośród tysięcy zarzuconych, opuszczonych punktów na nie zmierzonej Rosji — jest jeden; mikroskopijne miasteczko Płoszkin. A jednak ludzie tam — chociażby nie wiem jak miało się to wydać dziwnem — zupełnie inni i żyją wcale nie po prowincjonalnemu!
Pierwszego zaraz wieczora spotkałem i naiwnego fanatyka, wielbiciela literatury, mojego entuzjastycznego czciciela, i odważną, o niezwykłem sercu kobietę i człowieka, zdolnego zaryzykywać życie dla honoru... I wszystko to w takiej mieścinie! Jakież to piękne, jakież dziwne!...
Ubrał się, ułożył do niewielkiego sakwojażu swe rzeczy i, wyrównawszy rachunek, wyszedł na ulicę.
— Dorożkarz! Czy znasz pan inspektora szkolnego, pana Chromowa? Znasz? To zawieź mnie pan do niego!
Inspektora nie było w domu. Na spotkanie Bondarewa wyszła żona pana inspektora, w ciąży, i wylękniona, poczęła mu się przyglądać ze zdumieniem.
— Pan do męża ma interes?
— Otóż widzi pani... — niepewnym głosem zaczął Bondarew. — Małżonek pani zaprosił mnie wczoraj do siebie na jeden dzień, zamiast by siedzieć w hotelu... — Jestem Bondarew.
— On wiecznie swoje... — potrząsła smutnie roztrzepaną głową żona pana inspektora. — Albo panu w hotelu było niedobrze?
— Bynajmniej. Ale małżonek pani tak nastawał...
— Niepotrzebnie pan usłuchał tego durnia! Albo on co rozumie? Zaprosił! A my tu raptem mamy dwa pokoje, ruszyć się niema gdzie — proszę zobaczyć! Pan mi to wybaczy, ale gdy ten mój skarb wróci do domu, to już go chyba zeżrę za to!
— Smacznego! — wzruszył ramionami literat, obrócił się i wyszedł.
— Rzeczywiście — myślał sobie — idjota jakiś... Też trzeba mi było przyjmować jego zaproszenie. Dorożkarz! Wolny? Wieź, bracie, do pana Kohota. Znasz go?
— Jeszczeby! — splunął dorożkarz. — Zawsze go wożę w podejrzane miejsca...
— Ten pojedynek też mi potrzebny... Czart wie, co takiego... Gdybym był nie dał Pierekusałowi słowa — całe zajście nicby mnie nie obchodziło. A teraz wplątałem się, sam nie wiem, po co?
Po drodze wstąpił do jakiegoś doktora. Długo tłomaczył doktorowi sprawę pojedynku, podczas gdy doktór popijał herbatę i słuchał w milczeniu.
Więc jakże będzie? Pan się nie boi? Panu, jako lekarzowi, nie grozi żadna odpowiedzialność.
Doktór wstał, wyciągnął rękę do Bondarewa i rzekł:
— Pluń pan na to!
I odszedł wgłąb mieszkania.
— Też porządek! — myślał Bondarew, trzęsąc się na dorożce w kierunku domu Kohota. — Tu nawet pistoletów nie można znaleźć.
— Kohot powitał Bondarewa bardzo radośnie.
— A-ach! Literat! Gwiazda nasza! Siadaj pan! Herbatki pozwoli pan?
— Dzięki — odparł Bondarew. — Ja tu przybyłem właściwie w sprawie omówienia warunków...
— Warunków? jakich warunków?
— Co do pojedynku.
— Jakiego pojedynku?
— Z racji wczorajszego zajścia! Przecież Pierekusałow wyzwał pana i paneś przyjął wyzwanie.
— Humorysta z pana, panie literacie... — rzekł Kohot. — Wiecznie się pana żarty trzymają...
— Jakie żarty? Są przecież wypadki, kiedy trzeba być poważnym. Spodziewam się, że pan nie odmawia pojedynku?
— Czy pan to... naprawdę?
Kohot parsknął śmiechem, runął na kanapę, począł kaszlać od nagłego śmiechu i wywijać grubemi nogami
— A tom się ubawił! Ha, ha! A tom się ubawił! Więc powiada pan, ten idjota na pojedynek mnie wyzwał? Ha, ha, ha!
— Czego się pan śmieje? — zawołał Bondarew.
— Ależ panie! Zarżnij mnie pan, utop, ale literalnie nic a nic nie pamiętam! Gdzie, kiedy, co? Prawda, że piliśmy, jak nosorożce. A powiedzno pan, nie pobiliśmy się czasem?
— Nie, — oschle odparł Bondarew. — W takim razie żegnam.
Zły, pojechał Bondarew do Pierekusałowa.
Ten jeszcze leżał w łóżku.
— Powiedz — rzekł gniewnym głosem Bondarew — czy ty pamiętasz, jakeś wczoraj wyzwał na pojedynek Kohota?
Co ty powiadasz? Nie może być! — zdziwił się Pierekusałow. — A to za co, nie pamiętam.
— Toś ty powinien pamiętać, nie ja! — Toś ty zrobił ze mnie durnia, kazałeś mi jeździć do doktora, który kategorycznie odmówił pojedynkowania się. Jakież to podłe, jakie głupie!
— Co? tyś do doktora jeździł?! — dziko spojrzał na literata Pierekusałow.
Zakrył głowę kołdrą i począł się śmiać jakimś zwierzęcym, piskliwym śmiechem, jakby go dusił kto.
— Oj, oj, nie mogę! Oj, oj, oj! Ratujcie! Oj, oj! zaśmieję się na śmierć!
Bondarew ze wściekłością wyciął go pięścią po głowie, wypadł na ulicę i wskoczył do dorożki.
— Na kolej! — wrzasnął. — Albo nie... — Stój... Ty wiesz, gdzie mieszka Stamiakin? Wiesz, to wieź do niego!
Stamiakina w domu nie było. Zamiast niego wyszła na spotkanie Bondarewa owa piękność, otulając się w różowy szlafrok i mrużąc ciemnemi oczami.
— Kogo ja widzę! Ach, jaki pan dobry, że przyjechał!
— Odpowiedz mi pan na jedno pytanie.
— Pytaj o wszystko, co chcesz! Droga!
— Ile pan zarabiasz rocznie?
— Po co ci to? No, pięć, czy sześć tysięcy rubli...
— A zatem: bądźmy rozsądni. Pan proponujesz mi uciec z panem Pan, nie przeczę, podoba mi się. Ale co dalej będzie? Stanowisko żony, przez wszystkich szanowanej, żony znanego w całem mieście człowieka — mam zmienić na jakieś marne dwuznaczne położenie — kochanki człowieka, który przecież może mię także przestać kochać! Zresztą, cóż to jest: sześć tysięcy? My tu przeżywamy ośm, a w Petersburgu, aby żyć należycie, trzeba mieć dwanaście tysięcy rubli rocznie Ależ mój drogi... Nie gniewaj się! Trzeba mieć rozum...
— Droga! — jęknął, jak ugodzony, Bondarew. — Tyżeś to jest? Czy może ja marzę? Gdzież twe przyrzeczenia wczorajsze?
Pogroziła mu palcem.
— Wczorajsze? — rzekła. — Nie trzeba mi było tak wciąż dolewać wina przy kolacji.

V.

Pomimo, że Bondarew chciał umknąć z miasta niespostrzeżenie, to jednakowoż zebrała się cała wczorajsza kompania na pożegnanie.
W bufecie pito wino. Towarzystwo ożywiło się bardzo.
— Kochany mój literacie — odezwał się pan inspektor Chromow. — Podług mnie jest wielce niesprawiedliwem to, że ministerstwo komunikacji pobiera płacę od takich ludzi, jak pan, za przejazd koleją. Takich ludzi należałoby wozić bezpłatnie, w wagonie pierwszej klasy!
— Ech, — jęknął Pierekusałow, spuszczając głowę. — On chociaż i drugą klasą jedzie, jednakże jedzie na piękne, ciekawe życie! Żebyście wy, panowie, wiedzieli, jak mnie zawsze nęci piękno!
— Piękno — to straszna potęga! — potwierdził pan Kohot, zalewając aforyzm haustem wina.
Piękna pani Stamiakina przechyliła się nieco ku Bondarewowi i, trąciwszy się z nim kieliszkiem, szepnęła:
— Powiedz mi pan na pożegnanie coś takiego, od czego zrobiłoby mi się wesoło w duszy... Co upiększyłoby moje życie. Czy może pan?
— Mogę! — zaśmiał się głośno Bondarew. — Panowie! Pijcie wiele! Pijcie, ile się da! Pijcie jak najwięcej!...



A. AWERCZENKO.
ZAGINIONY RĘKOPIS.

Zaginiony rękopis.
(Humoreska).

Choćbyście mnie mieli zabić — nie umiałabym opowiedzieć tej historji od początku.
A zresztą, cała historja zdarzyła się właśnie dlatego, żem nie zauważył kiedy się zaczęła.
Środek jej — mniej więcej — taki.
Współpracownik naszego organu, pan Iks, przyjechał razu pewnego do mnie i jeszcze w przedpokoju począł krzyczeć:
— Dalibóg, sił nie mam! Kiedyż u djaska, dasz pan wreszcie odpowiedź temu doktorowi?
— Co za awantura! — rzuciłem się. — O jaką tam znowu chodzi odpowiedź?
— Ależ o odpowiedź: przyjęty czy nie przyjęty został do druku w naszym organie rękopis doktora Kizla, czy jak tam?
— Alboż on go dawał ten rękopis?
— Ma się rozumieć: wręczył go panu przeze mnie jeszcze w zeszłym tygodniu.
— Więc czego się pan tak rzucasz? Przejrzę rękopisy z ostatnich dni i znajdę ten bezcenny rękopis doktora Kizla.
Jakżeż nie mam się rzucać, kiedy mi spokoju nie dają.
— Otóż tak zrobimy: przeczyta się rękopis, da się mu odpowiedź — i odczepi się.
Przejrzałem rękopisy z ostatniego tygodnia i przedostatniego: „rękopisu doktora Kizla“ nie było. Przewertowałem wszystkie listy i papiery, wszystkie szpargały w kieszeniach surdutów i marynarek — rękopisu doktora Kizla nie było.
— Ee, — zadecydowałem. — Jest to jakieś nieporozumienie... Najlepiej będzie poprosić doktora Kizla, aby dał drugi egzemplarz manuskryptu ot i wszystko...
Aż naraz nad ranem, w trzy dni petem, ktoś zadzwonił do mnie:
— Hallo! Kto?
— No, co?
— Jakto co?
— Znalazł pan?
— Co znalazł pan?
— O la Boga! Cóżby, jak nie rękopis doktora Kizla!
— A ha szukałem, szukałem — głowy mało nie skręciłem, takem szukał. I nie znalazłem. Oczywiście, coś się musiało stać z rękopisem. Wie pan co, niech mu pan zaproponuje — aby dał drugi egzemplarz.
— O ja nieszczęśliwy! zajęczał pan Iks. Toż pan mnie zgubi! On mnie poprostu zje! On i bez tego poszukuje mnie codziennie po restauracjach, najeżdża w domu i tak wciąż stęka: przyjęty, czy nie przyjęty jego „rękopis“, i dlaczego tak długo nie ma odpowiedzi?
— Trzydziestu lat dożyłem — a jednakowoż zostałem takim samym lekkomyślnym człowiekiem, jakim byłem w dwudziestym roku życia. Rzekłem:
— No, dobrze... Skieruj go pan do mnie, ja sam z nim pomówię.
Przez trzy tygodnie z rzędu, dwa razy dziennie, doktór Kizel dzwonił do mnie z pytaniem, czy znalazłem jego rękopis?...
— Gdybym miał pisać pospolity szkic humorystyczny, to opowiedziałbym, jak doktór Kizel ukazywał mi się wszędzie: w łaźni, na potajemnem rendez-vous z ukochaną, w koszu balonu... Ale nie chcę fantazjować: to nie szkic humorystyczny, to prawda, smutno-wesoła prawda!
On dzwonił do mnie — ale jak! W żaden sposób nie mogłem się był ukryć przed tym przeklętym Kizlem: uciekał się do stu wybiegów, zmieniał głos, mówił głosem kobiecym, wywoływał mnie do telefonu rzekomo w imieniu współpracownika Iks, albo drukarni, albo redakcji — i ściągnąwszy mnie do aparatu, zanosząc się okrótnym śmiechem mówił:
— Aha! Pan myśli, że jeżeli zgubił mój rękopis to ja już się uspokoję? O nie! Jakiż z pana redaktor — jeżeli gubisz pan rękopisy? Paneś obowiązany go znaleźć!
— Słuchaj pan — ścisnąwszy zęby, mówiłem możliwie najłagodniejszym głosem...
— Czy panes taki pewny, że Iks wręczył mi pański manuskrypt?
— No, a jakżeż inaczej? Ja właśnie dlatego oddałem rękopis przez Iksa, że bałem się, aby taki ważny papier nie zaginął. — Dalibóg, nie wiem co się stało. Naogół bowiem rękopisy u nas nie giną.
— Naogół — to dla mnie: nic. Przez to ani odrobinę nie będzie mi lżej. A skoroś pan zgubił mój rękopis to powinieneś go zaleźć! Przecież odpisu nie mam.
— Dobrze... poszukam jeszcze... postaram się.
Czemprędzej zawiesiłem słuchawkę.
Zrzadka dolatywały mnie w telefonie stłumione jęki Iksa:
— O ja nieszczęsny! On mnie zje! Literalnie zagryzie mnie przeklęty! Co dnia mnie gryzie... Ani dnia ani godziny nie mam spokoju... Na Boga! Poszukajże pan w szafie na bieliznę pod dywanem, zerwij pan na mój rachunek tapety — może gdzie zalazł ten nieszczęsny rękopis do jakiej szpary?!
Miło jest wyładować na kimś nadmiar złości:
— I po kiego djabła paneś brał na siebie to idjotyczne polecenie! Skoro ten cymbał chciał dać do redakcji rękopis — to powinien był zrobić to w sposób ogólnie przyjęty: nalepić marki i przesłać pocztą. Wtedy napewnoby nie zaginął.
— Kiedy on właśnie dał go mnie, sądząc, że tak będzie pewniej.
— Ale kiedy i gdzie paneś mi złożył ten rękopis? Jakoś nie mogę sobie przypomnieć...
Co znowu! Spotkałem pana na Długiej ulicy... Paneś jeszcze wtedy pieska ciągnął na rzemieniu, a w drugiej ręce miałeś pan paczkę z cygarami. Jeszcze odezwałem się „Dzień dobry“, a paneś mi „moje uszanowanie“ powiedział: Pamięta pan? Wtedy właśnie panu oddałem.
— Żeby pana czarci wzięli! A ja go gdzie wsadziłem — ten rękopis?
— To już nie moja rzecz. Moją rzeczą było oddać rękopis A coś pan z nim zrobił, to już mnie nie obchodzi. Może pan go pieskowi dał na podwieczorek?
— Jeżeli pan jeszcze raz zrobisz coś podobnego — to doprawdy poszczuje Pana swym pieskiem i będę go tłukł paczką cygar po gołowie.
— Niedoczekanie pańskie! Chciałbym ja widzieć takiego drugiego człowieka, któryby narzucił podobne zlecenie. Jednakowoż...
— Co jednakowoż?
— Jednakowoż poszukaj pan gdzie tego rękopisu.
— Wynoś się pan póki cały!
— Hallo! — zadźwięczał w telefonie srebrzysty damski głosiczek. — To ty Arkadjuszu?
Zakręciło mi się w głowie ze szczęścia.
— Ja... ja... Jak się masz, moje złotko... (Ktoby to mógł być taki?)
— Czy przyjdziesz dziś do Akwarjum?
— Skroty tego pragniesz... Każde twoje życzenie jest dla mnie nakazem!
— Nakazem?! Cóż to za bas? W takim razie znajdźże już raz mój rękopis! Jakiż z pana redaktor, skoro gubisz pan manuskrypty? I nadomiar każesz pan pokojówce mówić, że go niema w domu. To niedobrze mój pania! Nieuczciwie....
Tak było przez trzy tygodnie.
Razu pewnego zjawił się u mnie jakiś mały, czerniawy człowieczek z zapadłą brodą i przenikliwemi oczami.
Miałem właśnie wtedy gości, więc nakazałem nikogo z obcych nie wpuszczać. Ale on odesłał pokojówkę, wtargnął do pokoju, nie zdejmując palta i rzekł:
— Znalazł pan?
— Poznałem go po głosie. Histeryczny kłęb utkwił mi w gardle.
— Żebyś pan pękł! Czego panu potrzeba? I czego mnie pan prześladuje?! Co kosztuje ten pański rękopis? Sto rubli, dwieście? Zaraz Zapłacę. Paneś mnie umęczył! I pan, pan zamierzałeś zostać współpracownikiem naszego organu?! Otóż, chociażby pański utwór pod względem humoru był równy arcydziełom Gogola, a pod względem siły Byrona — to i wtedy cisnąłbym go do kosza, ponieważ paneś nie człowiek, a wampir! I powiedz pan tylko, jak panu nie wstyd, jak panu nie wstyd tak nękać bliźniego swego?!... Hę?
— Eee. poszukałbyś go pan lepiej między papierami — doradził mi doktór Kizel, sadowiąc się. Musiał się gdzieś zapodziać.
Goście podzielili się na dwie grupy. Jedna daremnie usiłowała przystawić szklankę z wodą do moich skaczących warg — druga uprzejmie, ale daremnie błagała doktora Kizla, aby mi dał spokój chociaż przez tydzień.
— Gdy trochę odpocznie, będziesz pan mógł znowu wziąść się do niego; co? dobrze?
— Eee... On go musi odnaleźć dalibóg, musi — mówił na to doktór Kizel. — Ja nie po to pisałem aby on gubił...
— No zgoda my sami znajdziemy znajdziemy. Sami poszukamy... Jaki ma tytuł ten pański manuskrypt?
— Tytuł ma! „Nasze dzieci“. Podpis; „Medicuś“ Tylko proszę was, panowie, szukajcie starannie!
Dlaczego wspomniałem dziś o strasznej historji?
A oto, dlaczego:
Wczoraj było ciepło ciepło na dworze, przeto kazałem sobie podać palto jesienne Wkładając je, namacałem w małej, bocznej kieszonce jakiś papierek. Wyjąłem go był nieco większy od biletu tramwajowego, a na nim było napisane:

(rękopis)
„Nasze dzieci“.

— Ciociu, gdzie u ciebie jest klapa?
— Jaka „klapa”, kochanie?
— Bo mama ciągle mówi: kiedy nareszcie ta stara rudera zrobi klapę?
Podpisane: „Medicuś“.

I oto teraz, kiedy doktór Kizeł przydałby się — doktora Kizla niema. Gdyby zaś zjawił się, to walnąłbym go głową w brzuch, zapędziłbym go do kąta i tam począł obgryzać męsiste części jego fizjognomji — nos, usta, uszy, policzki...
Nic to, że wstrętne... Nic to...
I jaka szkoda, że ani ja, ani nikt z moich znajomych, nie ma małych dzieci! Gdyby tylko te małe urwisze zaczęły kaprysić — zaraz byśmy je postraszyli „rękopisem doktora Kizla“.



A. AWERCZENKO.
ŻÓŁTA PRASA.

Żółta prasa.
(Humoreska).
I.

Sam jest różowy, tużurek ma szary, krawat czerwony, zaś prasa, w której pracuje — żółta.
O sobie wyraża się zawsze otwarcie i ambitnie.
— Wygrzebuję pieniądze z rynsztoka, żeby ich djabli porwali!
— Z jakiego rynsztoka?
— Gazeta nasza rynsztokowa! Nie rozumiem jak publiczność może czytać taką szmatę?...
— Dlaczego?
— Toż tę gazetę redagują wprost kryminaliści! Pan nie wierzy? jak Bozię kocham! Każdy jej współpracownik jest zdolny i do szantażu i do złodziejstwa, a jeśli mu pan zagwarantujesz bezpieczeństwo osobiste — to i do morderstwa...
— Czyżby?
— Bezwątpienia.
— To dlaczego pan tam pracuje?
— Praca bardzo lekka! Ot, co! Pisz, bracie o czem chcesz, blaguj sobie, co ci się żywnie podoba i zbieraj grosze do kieszeni! Pan nie wierzy? Jak Boga kocham!
Spytałem z niedowierzeniem:
— Czyż rzeczywiście można zmyślać, co się podoba?
— Upewniam pana, że tak! No, coby pan naprzykład chciał, żeby jutro stało o panu w naszej gazecie?
Roześmiałem się:
— Napisz pan, że bardzo lubię ostrygi
— Dobrze! Jak ostrygi, to ostrygi...
Nazajutrz rano przeczytałem, ku wielkiemu swemu zdumieniu, w gazecie, w której pracował ów różowy młodzieniec, co następuje:

Ankieta:
„Czy ostrygi są pożyteczną potrawą?“

„Wobec panującej teraz epidemji cholery zajęliśmy się pytaniem: czy nie są z tego względu szkodliwe ostrygi? Z tego rodzaju pytaniem zwróciliśmy się najpierw do:

Doktora Kopytowa.

— Widzi pan — odparł sympatyczny lekarz — w gruncie rzeczy ostrygi są pożytecznym pokarmem, ale, naturalnie, nadmierne spożycie może wywołać niepożądane skutki.
Zainterpelowana z tejże racji popularna śpiewaczka.

pani I. O. Śmiatkina

oświadczyła, co następuje:
— Nie wiem. Nie jadam ostryg. Kilkokrotnie chciano mnie tego nauczyć, ale niestety bezowocnie!
Po powrocie z Marjenbadu popularna śpiewaczka znacznie poprawiła się i wyglądała wyśmienicie.
— No, a jak tam zagranicą? — spytałem ją.
Uśmiechnęła się, rzekła:
— Nieźle!
Trzecią osobą, do której zwróciliśmy się z interesującem nas pytaniem, był:

Redaktor satyrycznego tygodnika
p. A Awerczenko.

— Ostrygi! — zawołał p. Awerczenko. — Lubię je bardzo! Wątpię, by mogły być szkodliwe! Mówię naturalnie o świeżych ostrygach!
— No, a jak tam cenzura?... dusi bardzo?... — zagadnęliśmy cenionego redaktora.
Ten uśmiechnął się:
— Jeszcze jak!

II.

Przy spotkaniu ze mną, różowy młodzieniec zaśmiał się, uścisnął mi rękę i spytał:
— Czytałeś pan?
— Ba! Jednakowoż... Czy rzeczywiście rozmawiałeś pan w tej kwestji z doktorem Kopytowem i śpiewaczką Śmiatkiną?
— Dzieciak z pana! Doktór mieszka na Wasylewskim Ostrowie, a wilia pani Śmiatkinej aż w Nowej Wsi! Sami dorożkarze kosztowaliby mnie ze dwa ruble!
— Więc... jakże pan się urządza?
— Jakto jak? Sam! Dla nich to przecież lepiej! Tak czy owak, reklama! Ja swoje spełniłem... Dziękuję panu za ostrygi. Chce pan, to jeszcze co sfabrykujemy?
— Nie, dziękuję panu... Ale powiedzno pan — zagadnąłem — czy z rzeczywistymi wypadkami pan taksamo postępuje?...
— Nie. Tam trzeba być osobiście, Pan teraz wolny?
— Owszem, bo co?
— Właśnie pewien „człowieczek“ zastrzelił się... Mam pojechać sprawdzić... Czy nie raczyłby pan ze mną?
— Hm... I owszem.
Pojechaliśmy.
„Człowieczek“, który palnął sobie w łeb, leżał na stole, ale ja zainteresowałem się nie nim, lecz różowym młodym człowiekiem.
— Ach, to pani, witam panią... Pozwoli pani przedstawić się: jestem współpracownikiem dzienników petersburskich. A ten pan, to mój znajomy. Bardzo mi przyjemnie! Jak się pani powodzi?
Kobieta wyjęła chustkę z kieszeni i odwróciwszy się, wyszeptała:
— Jak pan widzi... Jedyny syn był. Wszystkie moje nadzieje! Nie wytrzymało młode serce.
— Hm... Rzeczywiście... Bywa i tak... A notatkę jaką zostawił?
— List... do mnie... „do kochanej Mamusi“...
— Tak, tak... Czy można zobaczyć?
— Co zobaczyć?
— No ten list? Oddam potem...
— Co? Wszakże to dla mnie najświętsza rzecz!
— Najświętsza?... Aha!
Młodzieniec wyjął notatnik i zapisał:
„Najświętsza rzecz — oświadczyła matka...“
— Dzięki pani. Jeszcze jedno pytanie: kiedy pani wpadła do pokoju, to... zastała pani syna w agonji, czy jak?
Matka zakryła twarz rękoma.
— Był już martwy.
— A zatem agonji pani już nie zastała? Jaka szkoda! A jaki system?
— Czego?
— Rewolweru
— Nie zauważyłam. Miałam to głowę do takich rzeczy?...
— A powiedz pani... Pani, ma się rozumieć, bardzo żałuje nieboszczyka?
— Niby syna?!
— Tak... tak... syna... ależ naturalnie! Ja to dobrze rozumiem. No, ale pewno zostało pani jeszcze trochę dzieci?...
Zerwałem się i chwyciłem za rękę owego różowego młodzieńca.
— Chodźmy stąd!
— Zaraz, zaraz... Pozwoli pani jeszcze, że ją zapytam: czy aby kucharka pani nie widziała agonji syna?
— Daruje pan... lecz zbyt boleśnie mówić o tem wszystkiem.
— Aha... dzięki! Hm... hm... To przynosi pani zaszyt!...
Położył na kolanie notatnik i odnotował:
„Matka złamana bólem — Ciężkie wspomnienia. — System nieznany“.
— A teraz jeszcze jedno pytanie: czy bardzo pani w pierwszej chwili zdziwiła się, gdy go zastała leżącym na podłodze zamiast na łóżku?
Schwyciłem go za rękę i pociągnąłem za sobą.

III.

Tegoż wieczora zawiózł mnie do teatru na premjerę sztuki, o której polecono mu napisać recenzje.
Kiedyśmy przyjechali, właśnie skończył się akt czwarty i pozostał piąty?...
— Czy pójdziemy na piąty? — spytałem.
— Nie warto! Komu to się pan kłaniał przed chwilą?
— To jeden znajomy. Bo co?
— Zapytaj się go pan — jak tam sztuka?
Podszedłem do znajomego i wszcząłem z nim rozmowę. Tuż obok fojer, o krok może od nas, stał sobie ów różowy młodzieniec i, z wyrazem znudzonego gapia, gorliwie przyglądał się witrynie z portretami aktorów.
— Sztuka? Hm... jakby to panu powiedzieć... Jest to jedna z tych sztuk, które przejęto nazywać „scenicznemi“. Sztuka beztreściwa, ale autor sprytny i doświadczony — i to go ratuje. Temat także stary! „Akrobaci filantropji“ — wszak o tem pisał jeszcze Grigorowicz! Dekoracje niezłe, zato reżyserja nieszczególna... Bardzo interesującą była w roli Eugenji — Barańska. Reszta — ot, tak sobie! Zresztą z pierwszego przedstawienia sądu wydać niepodobna...
Od strony witryny z fotografjami doleciał mnie szept:
— Zapytaj go pan czy autora wywoływano?
— A autora wywoływano?
— Nie było go w teatrze. Powiadają, że chory Przeziębił się, czy coś w tym rodzaju...
Różowy młody człowiek niespodzianie obrócił się ku mnie i rzekł:
— No, żegnam pana. Odjeżdżam. Muszę jeszcze do redakcji zdążyć.
Nazajutrz rano w tej samej gazecie, w której była ankieta o ostrygach, przeczytałem taką oto recenzję z wczorajszej sztuki:
„Jeszcze popularny pisarz Grigorowicz dotknął się był palącej sprawy „akrobatów filantropji“, tych obłudnych, przesiąkłych blagą i fałszem ludzi. Ten sam temat wziął za podstawę do swej sztuki autor „Śmietanki społeczeństwa“. Temat, co prawda, nie nowy, ale doświadczenie sceniczne, jak również znajomość teatralnych gustów publiczności, ocaliły tym razem utwór autora. Graną była rzecz, z wyjątkiem pani Barańskiej, która odtworzyła wizerunek pełen szczerości — bardzo średnio, aczkolwiek wszyscy dołożyli starań, nie wyłączając także i suflera. Zresztą z pierwszego przedstawienia wydać sądu niepodobna... Reżyserja sztuki nie spodobała się nam. Gdzież był reżyser? Ocaliły sytuację dekoracje, rzeczywiście piękne i wykonane z wielkim gustem. Publiczność próbowała wywołać autora, ale niestety, nie było go w teatrze. Ciężki rodzaj bronchitu przykuł utalentowanego autora „Śmietanki“ do łóżka. Ach, ten petersburski klimat“.



A. KUPRIN.
KRÓL i MĘDRZEC.

Król i mędrzec.
(Nowela)
Tłom. J. M.

Pewien sławny król rozkazał przyprowadzić do siebie poetów i mędrców swego kraju. A gdy przyszli, zapytał ich:
— Na czem polega szczęście?
— Na tem, — odparł czemprędzej pierwszy z nich — aby zawsze widzieć blask twego boskiego oblicza i wiecznie czuć...
Wyrwać mu oczy — rzekł król obojętnie. — Następny!...
— Szczęście — to władza. Tyś, o królu, szczęśliwy! zawołał drugi.
Ale król odparł z gorzkiem uśmiechem:
A jednakże... cierpię na hemoroidy i nie mogę się z niemi uporać. Wyrwać nozdrza tej kanalji! Następny!...
— Być bogatym! — rzekł, jąkając się następny:
Ale król odparł:
— Jestem bogaty, a jednak pragnę szczęścia. Czy starczy ci bryła złota, ważąca tyleż, co twa głowa?
— O królu!...
— Otrzymasz ją. Przywiążcie mu do szyji bryłę złota, ważącą tyleż, co jego głowa, i wrzućcie tego nędznika w fale morskie!
Poczem zniecierpliwiony zawołał:
— Czwarty!...
A wtedy przypełzał na brzuchu człowiek w łachmanach z obłędnemi oczyma i zamruczał:
— O, wszechpotężny! Mnie nie wiele trzeba do szczęścia! Jestem głodny! Daj mi się najeść, a będę szczęśliwy i będę sławił twe imię po całym świecie!
— Nakarmcie go — rzekł król z obrzydzeniem. — A gdy umrze z przejedzenia się, przyjdźcie powiedzieć mi o tem.
I przyszli jeszcze dwaj. Jeden — mocarny atleta, o ciele różowem i niskiem czole. Ten rzekł z westchnieniem:
— Szczęście w twórczości.
Drugi zaś był to blady, szczupły poeta, z czerwonymi wypiekami na twarzy. Rzekł:
— Szczęście — to zdrowie!
Uśmiechnął się sławny król smętnie i odezwał się:
— Gdyby to od mej woli zależała przemiana waszych losów, to ty poeto, już po miesiącu błagałbyś bogów o natchnienie, zaś ty o synu Herkulesa, biegałbyś do eskulapów po pigułki redukcyjne. Odejdźcie obaj w spokoju! Jest tam kto jeszcze?
— Śmiertelny! — rzekł dumnie siódmy, przystrojony w kwiaty narcyzu. — Szczęście — w niebycie!
— Uciąć mu głowę! — rzekł posępnie władca.
— O Królu, Królu! Ulituj się... — jęknął skazaniec bledszy niźli najbielszy listek narcyzu... — Ja nie to chciałem powiedzieć...
Ale władca skinął ręką rozkazująco, ziewnął i rzekł spokojnie:
— Weźcie go.. Uciąć mu głowę! Słowo królewskie jest twarde, jak agat.
Przyszli jeszcze inni. Jeden z nich rzekł tylko dwa słowa:
— Miłość kobiety!
— Dobrze — zgodził się król — dajcie mu tysiąc najpiękniejszych niewiast i dziewic tej ziemi. Ale dajcie mu jednocześnie czarę z trucizną. A kiedy nadejdzie chwila — powiedzcie mi, abym poszedł popatrzyć na jego trupa!
A inny rzekł:
— Szczęście polega na tem, aby każde moje pragnienie spełnione zostało natychmiast.
— A czegóż ty teraz pragniesz? — zapytał chytrze król.
— Ja?...
— Tak, ty.
— Królu... pytanie przyszło zbyt dla mnie niespodzianie.
— Zakopcie go żywego do ziemi... Ach, więc jeszcze jeden mędrzec? No dobrze. Przybliż się... Może ty będziesz wiedział, na czem polega szczęście?
Mędrzec ów — a był to prawdziwy mędrzec — odparł:
— Szczęście tkwi w rozkoszy myśli ludzkiej.
Brwi u króla poruszyły się szybko i zawołał gniewnie:
— Aha! Myśl ludzka! A cóż jest myśl ludzka?
Ale mędrzec ów — a był to prawdziwy mędrzec — uśmiechnął się tylko z politowaniem i nic nie odrzekł.
Wtedy rozkazał król wtrącić go do podziemnej ciemnicy, gdzie panował mrok wieczny i gdzie ani jeden odgłos z zewnątrz nie dolatywał. A kiedy po roku przyprowadzono do króla więźnia, który oślepł, ogłuch i ledwie się trzymał na nogach, na pytanie króla: — Co? Czy i teraz jesteś szczęśliwy? — ów mędrzec odparł spokojnie:
— Tak, Jestem szczęśliwy. Siedząc w więzieniu, byłem i królem i bogaczem, i zakochanym i sytym i głodnym wszystko to dawała mi moja myśl.
— A cóż jest myśl? — zawołał król wzburzony. Wiedz, że za kilka chwil każę cię powiesić i splunę w twą twarz przeklętą. Czy ocaleje wtedy twa myśl? I gdzież będą wtedy te myśli, które dziś mieści twa głowa?...
A mędrzec odparł spokojnie, gdyż był to prawdziwy mędrzec:
— O, głupcze! Myśl jest nieśmiertelna!




A. KUPRIN.
„Allez!“

...Ten właśnie szorstki, rozkazujący okrzyk, stanowił najpierwsze wspomnienie Nory w jej posępnem, monotonnem i pełnem włóczęgi dzieciństwie.
Ten wyraz najwcześniej ze wszystkich słów wymówił jej słaby, niemowlęcy języczek i wraz z nim zawsze, nawet we śnie powstawały w pamięci Nory: chłód nieopalonej areny cyrkowej, odór stajni, ciężki bieg koni, suchy trzask długiego bata i żrący ból, nagle zagłuszający chwilowe lękliwe wahania się...
— Allez!
W pustym cyrku panuje zimno i mrok. Gdzieniegdzie, zaledwie przedarłszy się poprzez oszklone ramy, promienie zimowego słońca układają się słabemi plamami na pozłocie i purpurowym szkarłacie lóż, na tarczach ozdobionych łbami końskimi, i na chorągiewkach upiększających słupy areny; promienie te lśnią na matowych szkłach lamp elektrycznych i po stali trapezu, tam na tej strasznej wysokości, gdzie splątała się cała sieć maszynerji cyrkowej i sznurów. Oko zaledwie rozróżnia pierwsze rzędy krzeseł, gdy tymczasem wszystkie miejsca za lożami i galerją zupełnie toną w ciemności...
Wraz ze świtem zaczyna się praca. Pięciu, czy sześciu artystów w futrach i czapkach siedzi w krzesłach pierwszego rzędu przy wejściach do stajni i pali cygara. Pośrodku maneżu stoi gruby, krótkonogi mężczyzna w cylindrze, włożonym na tył głowy i z czarnymi wąsami, starannie podkręconemi do góry. Okręca on długi sznur naokoło pasa stojącej przed nim miniaturowej, pięcioletniej dziewczynki, drżącej ze strachu i zimna. Ogromna, biała klacz, oprowadzana przez stajennego wokoło barjery, głośno parska rzucając wygiętą szyją, a z nozdrzy jej co chwila wylatują kłęby pary.
Przechodząc koło mężczyzny w cylindrze, klacz każdy raz spogląda na szpicrutę, sterczącą u niego pod pachą, chrapie bojaźliwie i rzucając się, pociąga za sobą opierającego się stajennego...
Mała Nora słyszy za swemi plecami jej nerwowe rzucanie się i drży jeszcze bardziej. — Dwoje krzepkich rąk obejmuje ją zaraz za lejce i lekko wrzuca na grzbiet klaczy, na szeroki skórzany materac. I oto w jednej chwili cały amfiteatr i białe słupy i matowe kurtyny u wejść — wszystko to zlewa się w jeden pstry chaos, szybko obracający się wokoło konia. Daremnie ręce opadają, kurczowo wpijając się palcami w falistą grzywę, a oczy przymykają, przerażone wściekłem wirowaniem chaosu! Mężczyzna w cylindrze chodzi ciągle w środku maneżu, trzymając u głowy klaczy koniec długiego bata i trzaska nim ogłuszająco, wołając:
— Allez!
Oto znów w krótkiej, gazowej spódniczce, z obnażonemi, chudemi dziecięcemi rękami stoi w morzu ogni, u kopuły cyrku, na mocno rozhuśtanym trapezie. U tego samego trapezu, u nóg dziewczynki, wisi głową na dół, zaczepiony kolanami za drążek, inny gruby mężczyzna w różowym trykocie ze złotem bramowaniem, wypomadowany i okrutny... Oto podniósł ku górze opuszczone ręce, wyciągnął je, utkwiwszy w oczach Nory ostre, przenikliwe i hypnotyzujące spojrzenie akrobaty i... klasnął w dłonie. Nora robi szybki ruch naprzód, aby rzucić się w dół, wprost w te krzepkie, bezlitosne ręce, ale serce naraz ziębnie i przestaje uderzać ze strachu i dziewczynka tylko coraz mocniej ściska cienkie sznurki trapezu. Opuszczone, bezlitośnie ręce akrobaty podnoszą się znów, wzrok jego staje się jeszcze bardziej okrutny... Przestrzeń w dole, pod nogami wydaje się być otchłanią...
— Allez!
Nora balansuje, zaledwie mogąc oddychać, na samym szczycie „żywej piramidy“ z sześciu ludzi. Przemyka się, wywijając giętkiem ciałem pomiędzy szczeblami długiej drabiny, którą w dole ktoś trzyma na głowie, Wywraca kozła w powietrzu, wyrzucona w górę mocnemi i strasznemi, niby stalowe sprężyny nogami żonglera „specjalisty od sztuk ikaryjskich“, Stąpa wysoko nad ziemią po cienkim, drżącym drucie, nieznośnie wpijającym się w stopy... A zewsząd otaczają ją teżsame co zawsze idjotycznie wymazane gęby, wyperfumowane koczkodony, rozwichrzone fryzury, dziwacznie powywijane wąsiska, zapach cygar i spoconego ciała ludzkiego, zewsząd ten sam lęk i ten sam nieunikniony, fatalny okrzyk, ten sam dla ludzi, koni i psów tresowanych:
— Allez!
Właśnie tedy Nora ukończyła lat szesnaście, stając się coraz bardziej urodziwą, gdy zaszedł ten nieszczęśliwy wypadek, że raz podczas przedstawienia urwał się wraz z nią górny trapez i Nora przeleciawszy koło siatki, spadła na piasek areny. Podniesiono ją natychmiast zemdlałą i przeniesiono za kulisy, a tam podług tradycyjnego zwyczaju cyrkowego, poczęto ze wszystkich sił trząść nią za ramiona, by ją ocucić... Gdy przyszła do siebie i poczęła jęczeć z bólu, spowodowanego zwichniętą ręką — „publiczność niepokoi się i zaczyna wychodzić z cyrku“ — ryknięto jej nad głową „idź i pokaż się publiczności!... Nora z pokorą wywołała na swych ustach zwykły cyrkowy uśmiech, uśmieszek „pełnej wdzięku woltyżerki“, ale przeszedłszy dwa kroki, zachwiała się i upadła wskutek strasznego bólu. Wtedy dziesiątki rąk porwały ją i przemocą wypchnęły poza kurtynę, zagłuszając jęki okrzykiem:
— Allez!
„Pracował“ w tym samym sezonie w cyrku clown Menotti. Nie był to pospolity i niekosztowny clown-nędzarz — tarzający się w piasku, bijący się bezustannie po twarzy i zdolny pomimo całkowitego głodu rozśmieszać publiczność przez cały wieczór swym błazeńskim komizmem, — ale clown-znakomitość, pierwszy solo-clown i prestitigator, posiadacz licznych medali itd. Na piersiach nosił cały szereg tych medali, pobierał za występ po dwieście rubli i więcej i dumny był z tego, że oto już piąty rok jak nie nosi innych kostjumów, prócz atłasowych; zawsze po występach czuł się „rozbitym“, a podczas napływu goryczy mawiał do siebie! „o, tak! my klowni musimy bawić sytą publiczność! Na arenie fałszywie i z pretensjami śpiewał stare kuplety lub deklamował wiersze swego układu, w których wyśmiewał, jak umiał oświetlenie miejskie, tramwaje i kanalizacje, co wywierało na publiczności, ściągniętej do cyrku, niebywale szumną reklamą, wrażenie nudnego i niewłaściwego małpowania. W życiu codziennem miał wyraz protekcjonalny i znudzony, lubił z tajemniczem lekceważeniem wspominać o sweni pokrewieństwie czy znajomościach z niezwykle pięknemi i bogatemi hrabinami, „które już mu obrzydły“.
Kiedy po wyleczeniu swego wywichnięcia ręki, Nora poraz pierwszy ukazała się w cyrku na porannej repetycji, Menotti zatrzymał dłużej niż wypadało przy powitaniu jej rękę w swojej, przybrał zmęczony wyraz twarzy i jakimś nienaturalnym głosem zapytał ją o zdrowie... Ta zawstydziła się, sponsowiała i wydarła swą rękę. Moment ten zadecydował o jej losie.
W tydzień potem, odprowadzając Norę po wielkiem wieczornem przedstawieniu, Menotti poprosił ją pójść z nim na kolację do restauracji w tym wspaniałym hotelu, w którym ten wszechświatowo znany, pierwszy solo-clown zawsze zwykł był zatrzymywać się.
Osobne gabinety znajdowały się na pierwszem piętrze. Wszedłszy na górę. Nora przez chwilę zatrzymała się — częściowo wskutek zmęczenia, trochę w niepewności, czy też wprost przez dziewiczą obawę. Ale w tejże chwili Menotti mocno ścisnął jej łokcie. W głosie jego przebijała zwierzęca namiętność i okrutny rozkaz byłego akrobaty, gdy wyrzekł:
— Allez!
I Nora weszła...
Odtąd widziała w nim coś niezwykłego, nie ziemskiego. pół-boga prawie... Odtąd poszłaby w ogień, gdyby zażądał...
Przez rok cały jeździła wraz z nim od miasta do miasta. Strzegła jak oka w głowie jego „brylantów“ i medali; podczas gdy występował czuwała nad jego garderobą, pomagała mu tresować szczury i świnie, rozmazywała po jego twarzy gold creme i — co najważniejsze — wierzyła z fanatyzmem bałwochwalcy w jego „wszechświatowe“ znaczenie. Gdy byli sami, Menotti nie wiedział, o czem z nią mówić i przyjmował jej zmysłowe pieszczoty z wymuszeniem znudzonym wyrazem człowieka „przesyconego“, lecz pomimo to pozwalającego jeszcze ubóstwiać się.
Po roku już mu obrzydła. Wtedy jego „znudzone spojrzenie padło na jedną z sióstr Wilson, wykonywujących „wzloty napowietrzne“. Teraz już zupełnie nic sobie z Nory nie robił, nie krępował się jej obecnością i nieraz w ubieralni, w oczach artystów i stajennych, bił ją po twarzy za jakiś guzik nieprzyszyty. — Nora znosiła to z tą samą pokorą, z jaką przyjmuje kije od swego pana stary, rozumny i całkowicie oddany mu pies.
Wreszcie razu pewnego po „benefisie“, na którym ten pierwszy w świecie clown został wygwizdany za to, że nazbyt mocno uderzył szpicrutą psa, Menotti wprost powiedział Norze, aby bezzwłocznie wyniosła się od niego do wszystkich djabłów“... Ta usłuchała, lecz przy samych już drzwiach numeru zatrzymała się i obejrzała z błagalnem spojrzeniem. Wtedy Menotti prędko podbiegł do drzwi, otworzył je szalonem pchnięciem nogi i wrzasnął:
— Allez!
Jedakże już po dwóch dniach, niby skopaną i wygnaną sukę, znów ją coś przypędziło do drzwi gospodarza. Zamroczyło się jej w oczach, gdy lokaj hotelowy z szyderczym uśmiechem zakomunikował na wstępie: „teraz nie można, bo z jakąś panną zajęty“...
Nora. chwiejąc się, poszła na górę, i snadź instynktem wiedziona, zatrzymała się przed drzwiami tego samego gabinetu, gdzie rok temu była poraz pierwszy z Monettim. Tak, on był tu: poznała odrazu ten głos „przesyconej znakomitości, niekiedy przerywany wyuzdanym śmiechem rudej angielki. Szybko weszła za drzwi...
Ujrzała ponsowe obicia, jaskrawe światło dwóch kandelabrów, blask kryształów, na stole góra owoców i butelki w srebrnej wazie. Menotti leżał bez surduta na kanapie, a panna Wilson z rozpiętym gorsetem... Poczuła zapach perfum, wina, cygar, i pudru. Wszystko to oszołomiło ją naraz: potem rzuciła się na Wilson i kilka razy uderzyła ją pięścią w twarz. Ta zapiszczała rzuciła się — i zaczęła się obustronna walka...
Gdy Menottiemu z trudem udało się rozłączyć obie kobiety, Nora padła przed nim na kolana i całując mu buty, z obłędną namiętnością błagała go, by wrócił do niej. Wtedy Menotti, z siłą odepchnął ją od siebie i mocno zdławiwszy za szyje palcami, rzekł:
— Jeżeli mi natychmiast nie wyjdziesz, to cię każę lokajom stąd za drzwi wyrzucić!
Nora wstała i chwiejąc się, szepnęła:
— A — a! W takim razie... w takim razie...
Spojrzenie jej padło w otwarte okno. Szybko i lekko, jako długoletnia woltyżerka, wskoczyła na parapat i nachyliła się w dół, trzymają rękami za ramę.
W dole głęboko huczały po bruku powozy, wyględające z okna niby jakieś dziwnie małe zwierzątka; lśniły się po deszczu chodniki, a w kałużach chwiały się odbicia latarń ulicznych.
Palce Nory skostniały i serce przestało uderzać pod wpływem chwilowej bojaźni... Wtedy, — przymknąwszy oczy i wstrzymując oddech w piersiach, podniosła ręce nad głową, wychylając się przez okno i ostatnim woli wysiłkiem zwalczając chwilową niemoc, krzyknęła niby w cyrku:
— Allez!...



A. KUPRIN.
„Maestro”.
(Humoreska)

...Tak, moi panowie, wykształcić głos prawidłowo — to nie w kij dmuchał, nie kot zapłakał, i nie karaluch... zresztą już nie pamiętam, co tam zrobił ten karaluch... Doświadczyłem tego na sobie, daję wam słowo i brzuchem i plecami i gardłem...
Do tej brzydkiej sprawy zachęcili mnie — czy dacie wiarę — moi bliscy znajomi, u których na dość licznych familijnych zebrańkach, niekiedy ot, tak sobie zaśpiewałem! „Hej koledzy“, „Nie kuś mnie, nie kuś, dziewczyno“, „O podły świecie“ i tym podobne aryjki. Otóż poczęli oni wmawiać we mnie bezustanku: masz głos, masz głos i masz głos. Zważ tylko — mówili — teraz wszędzie odkrywają głosy. Ot, był sobie np. zwyczajny adwokacina, lub gryzipiórek biurowy, albo piekarz czy też krawiec lub nauczyciel kaligrafji, aż tu, ni stąd ni zowąd odkryto w nim głos i teraz tysiące zgarnia i sławę ma wszechświatową! Główne zaś, głos tylko trzeba na czas wykształcić prawidłowo. Idź do profesora Leopardi’ego: ten ci głos cudnie wyszkoli.... Pierwszy maestro..
I oto — czy dacie wiarę — poszedłem. Wchodzę. Przyjmuje mnie sam pan profesor we własnej osobie. Taki, wiecie państwo, tęgi jegomość. Włoch, podstarzały, wysoki, na głowie grzywa, na nosie złote binokle, bródka hiszpanka... Pogawędziłem z nim o tem i o owem, między innemi także o tem, że sztuka śpiewu — jest to wielka sztuka, bo wykształcić głos prawidłowo, to nie w kij dmuchał i nie pomidory marynował i tak dalej; że najważniejszem w tej sztuce jest: cierpliwość i spokój.
Poczem maestro pyta:
— A zatem zaczniemy?
— Zaczniemy, panie profesorze.
— Ti gotowe?
— Naturalnie! odpowiadam z wielką pewnością siebie.
— Zupełnie gotowe?
— Oczywiście.
— Sprobujemy na poczotik diafragma. W góre głowe!
Nie zdążyłem nawet mrugnąć okiem, aż tu jak nie huknie mnie kułakiem w podbródek. Aż mi się coś w żołądku oderwało...
Rozdziawiam gębę — ani rusz nie mogę odetchnąć. Zginam się wpół, siadam na ziemi. Cały pokój wraz zemną płynie po jakiemś zielonem morzu, a w oczach kręcą się z niesłychaną szybkością koła ogniste,.. Profesor podnosi mnie z ziemi, łagodnie klepie po ramieniu i podaje szklankę z wodą:
— Niicz to, mon ami, niicz, niicz. O — widacz, że zupełnie zdrowi diafragma! Inni mój uczeni leży na podłoga, jak kadawer. — Teraz otwórz trochi gęba. Taak... jeszcze trochi... O — o! Ti czteri zęba precz! Precz, zupełne precz! język poderznąć. Podniebienie poderznąć! Mali język trochi — czyk!
Poczem nagłym ruchem pociągnął mnie za sobą ku pianinu.
— Teraz sprobujemi głos! Śpiewaj to: a-a-a-a-a-a-a-a.
Śpiewam ma się rozumieć: a-a-a-a-a-a-a-a.
— Nie tak, nie tak! Twoja głos śpiewa, jak byk! Kanta jeszcze jeden raz.
Przyznam się, że wcale się nie gniewałem na niego za to, iż mnie traktował per ty. Zawczasu bowiem słyszałem, że maestro wszystkim swoim ukochanym uczniom mówi: ty. A jeżeli mówi: pan, to daje do zrozumienia, że: z głosu twego będą nici..
— Śpiewaj jeszcze raz.
Śpiewam.
— O dyabolo! Ti nie jest ani pies, ani bies, ani kot! Trzymaj ton na diafragma. Śpiewaj tak, jakby ti brzucho boli!
Śpiewam — Nie tak! Nie tak! „Posługacz, daj jeden ręcznik“.
Przychodzi posługacz, jakieś wyschłe, nieogolone indywiduum, przypominające stróża z muzeum anatomicznego; na twarzy maluje się posępność i rozpaczliwa stanowczość. Okręcono około mych biódr ręcznik, a wtedy maestro bierze za jeden koniec ręcznika, posługacz za drugi i oba opierają się nogami o moje biodra, każdy ciągnąc do siebie.
— Śpiewaj! — krzyczy maestro. — Wyższy ton, niższy ton, niższy. Trzymaj diafragma.
Krew mi uderza do głowy, czuję, że ponsowieję, potem staję się sinym; oczy mi wyłażą na wierzch, wreszcie poczynam krztusić się, jak topielec.
— O — o — o!.. Wiedziałem, że ti tak będzie... Tenore — digrazia. Teraz spróbujemy swobodni ton. Wisuń język!
Rzeczywiście ulegam mu. Profesor tym samym ręcznikiem okręca mocno mój język i wyciąga go na zewnątrz, aż do zetknięcia się z górnym guzikiem surduta.
— Śpiewaj: E-e-e-e-e-e-e-e..
Śpiewam, kaszlę, krztuszę się, dławię się, ale śpiewam, śpiewam.
— Teraz rozszerzymy nieco szczęki. Otwórz gęba...
Otwieram. Maestro chwyta ręką, niby kleszczami, moją dolną szczękę i dalejże machać nią z góry na dół, jakby pompował wodę.
Śpiewaj: Be-be-be-be-be-be-be-be...
Teraz każe mi uklęknąć na podłodze i odzywa się:
Wypróbujemy oddech... Bierz ta nota. O, tata! Bierz i trzymaj prosto, jak jeden lokomotiwa: u-u-u-u-u-u-u...
— U-u-u-u-u...
A gdy to się udało, kładzie mi na piersi jedną wielką książkę, na nią drugą, trzecią, czwartą, piątą, szóstą...
— Bierz: u-u-u-u-u,, Poczem — czy dacie wiarę — na tę wielką kupę książek znosi kuferki, pudła, poduszki z otomany i nadomiar złego usadawia się na tem wszystkiem, sam w swej profesorskiej osobie.
Nie mogę wytrzymać i proszę o litość.
Profesor, jak się zdaje, jest zemnie zadowolony, ponieważ co chwila pociera radośnie ręce.
— Teraz ostatnia próba. Oto wiedeńskie krzesła. Wleź pod krzesła i siedź tam
— Ależ panie profesorze! To niepodobna...
— Milcz! jeżeli ti będziesz mogła śpiewać, siedząc pod krzesełka, ti będziesz mogła śpiewać w każdej innej position.
Wiem, że niewielu mi uwierzy, ale klnę się na wszystkie bogi greckie i rzymskie, żem postanowił i zdołał wleźć pod zwyczajne krzesło wiedeńskie i usiadłem tam, zwinąwszy się niemal w kłębek, a profesor siadł na krześle i huknął:
— Śpiewaj!
— Ale co mam śpiewać, maestro!
Co chcesz.. Co tylko chcesz: arję, duet, kwartet... Śpiewaj dotąd, aż przestane palić moja cigareta.
To mówiąc, zapala, moi państwo, olbrzymie cygaro austrjackie, ja zaś zaczynam śpiewać, siedząc w takiej pozycji, jak poroniony kawaler w muzealnym słoiku ze spirytusem. Śpiewam cały pierwszy akt z „Fausta“ epitalamę z Nerona prolog z „Pałaców“, kwartet z „Torreadora“, Gwiazdę wieczorną z „Tanhaeusera“... ten wciąż pali. Wreszcie braknie mi głosu.
Z gardła wyrywa się syczenie, niby z syfona wody sodowej. A ten wciąż pali... Wtedy, zniecierpliwiony, odzywam się nieśmiało: Nie mogę więcej, maestro...
Maestro wstaje, podnosi krzesełko, i... daje mi takiego kopsa poniżej fraka, że lecę jak piłka po posadzce, dopóki nie uderzam głową o ścianę. Podnoszę się wreszcie na nogi i zdumiony bełkoczę tylko jedno słowo:
— Profesorze...
— Aha — profesorze... Djabli was pobierz, kiedy profesorowi nie dajecie spokoju. Ja przecie jestem profesor nie waszego głupiego śpiewu, ale profesor gimnastiki, atletiki, boksa, pływania i fechtowania! Moja tilko familia jest taka sama, jak tego głupiego waszego profesora. To jest moje nieszczęście. Przez ta głupia szarlatana, do mnie każda dzień od rana do wieczora przyłażą różne głupie śpiewaki, jak ti, i ja postanowiła choć raz nauczić taki idiota. Ti może mnie skarżyć do sądu, ti może zemną pojedynkować na armaty, albo na francuska boksa na palki, rapiri, a dżiudżitsu.
A teraz — precz za drzwi!
Cóż miałem robić?
Ruszyłem ramionami i wyszedłem.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: zbiorowy i tłumacza: anonimowy.