Olalla (1909)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Olalla
Wydawca Spółka Wydawnicza Polska
Data wyd. 1909
Druk Kraków, Druk. „Czasu”
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Olalla
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


L. Stevenson




Olalla




Spółka Wydawnicza Polska w Krakowie. — 1909.



Z drukarni »Czasu« w Krakowie, pod zarządem A. Świerzyńskiego.






A teraz — rzekł doktor — moje zadanie spełnione i mogę powiedzieć z pewną dumą, dobrze spełnione. Pozostaje tylko wydobyć pana z tego zimnego, zatrutego miasta i zapewnić panu dwa miesiące świeżego powietrza i czystego sumienia. To ostatnie jest pańską rzeczą. Co się tyczy pierwszego, sądzę, iż mogę być panu pomocnym. Składa się to, co prawda, trochę dziwnie. Dopiero wczoraj powrócił Padre ze wsi, a ponieważ ja i on jesteśmy starymi przyjaciółmi, jakkolwiek przeciwnych zawodów, zwrócił się on do mnie w jakiejś potrzebie, dotyczącej pewnych jego parafian. Była to rodzina, ale nie znasz pan Hiszpanii i nawet nazwiska naszych grandów zaledwie ci są wiadome. Dość, że był to niegdyś wielki ród, dziś zupełnie podupadły, nieomal w nędzy. Nic już im nie pozostało, oprócz »rezydencyi« i kilku mil nagich gór, gdzie nawet i skalna koza nie wyżyłaby. Ale »rezydencya« jest to ładna i stara posiadłość; stoi na wielkiej wyniosłości pomiędzy wzgórzami i w bardzo zdrowem położeniu. To też, wysłuchawszy opowiadania mego przyjaciela, wnet przypomniałem sobie pana. Powiedziałem księdzu, że mam ranionego oficera, ranionego w dobrej sprawie, który poprawił się już na tyle, że można go przenieść, i zaproponowałem, aby jego przyjaciele przyjęli cię, jako lokatora. Ale twarz wielebnego Padre wnet spochmurniała, jak to złośliwie przewidywałem. Oświadczył, że nie może być o tem ani mowy. A więc niech giną z głodu — odparłem — gdyż nie mam najmniejszej sympatyi dla obszarpańczej dumy. Z temi słowami rozstaliśmy się niezbyt radzi z siebie; ale wczoraj, ku wielkiemu memu zdziwieniu, Padre powrócił i zgodził się na ustępstwo. »Trudność — mówił — okazała się po bliższem zbadaniu mniejszą, niż się obawiał, czyli innemi słowami, ci dumni ludzie ulokowali swoją dumę w swej kieszeni«. Przyjąłem propozycyę, i z zastrzeżeniem pańskiej zgody, wziąłem dla pana kilka pokoi w »rezydencyi«. Powietrze tych gór odnowi twoją krew, a spokój i cisza, w której będziesz pan tam żył, więcej są warte, niż wszystkie lekarstwa w świecie.
— Doktorze — odparłem — byłeś we wszystkiem moim dobrym aniołem i twoja rada jest rozkazem. Ale opowiedz mi, proszę, cokolwiek o rodzinie, z którą mam zamieszkać.
— Właśnie chciałem mówić o tem — rzekł doktor — wszakże zachodzi tu pewna trudność. Ci żebracy pochodzą, jak mówiłem, z bardzo wysokiego rodu i nadęci są najnikczemniejszą pychą. Żyli oni w ciągu kilku pokoleń w coraz większem osamotnieniu, stroniąc zarówno od bogatych, którzy stanęli obecnie zbyt wysoko po nad nimi, i od ubogich, na których spoglądali stale, jako na niższych od siebie; a nawet dziś, gdy ubóstwo zmusza ich otworzyć drzwi swe dla gościa, czynią to niechętnie i z bardzo nieuprzejmem zastrzeżeniem. Masz im pozostać, mówią, najzupełniej obcym. Chcą mieć staranie o tobie, ale odrzucają z góry wszelką myśl najlżejszej znajomości.
Nie będę zaprzeczał, że byłem tem trochę dotknięty i może właśnie to uczucie zaostrzyło moją chęć udania się tam, gdyż pochlebiałem sobie, że potrafię przełamać tę zaporę, jeżeli zechcę.
— Niema nic obrażającego w podobnem zastrzeżeniu — odparłem — i owszem, rozumiem i podzielam uczucie, które je natchnęło.
— Prawda, że nigdy nie widzieli pana — odpowiedział doktor uprzejmie — i gdyby wiedzieli, że jesteś pan najprzystojniejszym i najmilszym człowiekiem, jaki kiedykolwiek przybył do nas z Anglii (gdzie, jak mi mówiono, przystojni ludzie są bardzo pospolici, ale mili nie tak znowu), niewątpliwie powitaliby cię z milszą chęcią. Ale ponieważ przyjmujesz to tak lekko, więc mniejsza z tem. Mnie, co prawda, wydaje się to niezbyt uprzejmem. Wszakże, ostatecznie, sam wygrasz na tem. Rodzina nie znęci cię zbytecznie. Matka, syn i córka; stara kobieta, jak mówią, niespełna zmysłów, wiejski chłopak i wiejska dziewczyna, stojąca wysoko w mniemaniu swego spowiednika, co pozwala przypuszczać — zaśmiał się doktor — że pięknością nie grzeszy. Nie wiele to może pociągnąć wyobraźnię świetnego oficera.
— A przecie mówiłeś pan, że są wysoko urodzeni — odparłem.
— Tak, co do tego, należy rozróżnić — odpowiedział doktor. — Matka jest nią, ale nie dzieci. Matka była ostatnią przedstawicielką książęcego rodu, zwyrodniałego zarówno na umyśle jak i na fortunie. Ojciec jej był nietylko biednym, był waryatem, i dziewczę chowało się dziko w »rezydencyi« aż do jego śmierci. Potem, ponieważ znaczna część majątku przepadła z nim razem, a cały ród dawno już wygasł, dziewczyna dziczała coraz bardziej, aż nakoniec poślubiła, Bóg wie kogo, poganiacza mułów, jak powiadają, czy też kłusownika. Niektórzy nawet utrzymywali, że nie zachodziło tu wcale małżeństwo i że Olalla i Felipe są naturalnemi dziećmi. Związek ów, jakimkolwiek on był, został zerwany tragicznie kilka lat temu, ale ludzie ci żyją w takiem odosobnieniu, a kraj znajdował się wówczas w takiem zamieszaniu, że właściwy rodzaj śmierci męża jest znanym pewnie zaledwie ich spowiednikowi, jeżeli nawet jemu.
— Zaczynam przypuszczać, że czekają mnie ciekawe przygody — rzekłem.
— Na pańskiem miejscu nie wdawałbym się w romanse — odparł doktor. — Obawiam się, że znajdziesz pan bardzo niepowabną i powszednią rzeczywistość. Felipe na przykład, widziałem go. Cóż mam o nim powiedzieć? Jest to nieokrzesany, przebiegły, prostakowaty wiejski drągal, powiedziałbym prawie idyota; reszta zapewne w tym samym guście. Nie, nie, sennor commandante, musisz sobie poszukać odpowiedniego towarzystwa pomiędzy wspaniałymi widokami naszych gór, a co do tych ostatnich przynajmniej, jeżeli jesteś miłośnikiem dzieł przyrody, obiecuję ci, że nie doznasz zawodu.


Następnego dnia Felipe przyjechał po mnie prostym wozem wiejskim, ciągnionym przez muła. Przed samem południem, po czułem pożegnaniu z doktorem, gospodarzem zajazdu i różnemi poczciwemi duszyczkami, które darzyły mnie swą przyjaźnią w czasie mej choroby, wyjechaliśmy z miasta przez bramę Wschodnią i zapuściliśmy się w góry. Byłem tak długo więźniem, odkąd porzucono mnie jako umarłego po stracie konwoju, że sam zapach ziemi cieszył mnie. Okolica, którą przejeżdżaliśmy, była dzika i skalista, po części pokryta gęstym lasem, to znów drzewem korkowem, albo wielką hiszpańską leszczyną, i gęsto poprzerzynana łożyskami strumieni górskich. Słońce świeciło, wiatr igrał wesoło. Ujechaliśmy z kilka mil i miasto skurczyło się już w maleńki punkcik, wystający po nad równiną za nami, zanim mój towarzysz podróży zaczął zwracać ku sobie moją uwagę. Na pierwsze wejrzenie wydawał się on tylko niewielkiego wzrostu, niezgrabnym, dobrze zbudowanym chłopakiem wiejskim, jak mi go doktor opisał, ogromnie żywym i ruchliwym, ale bez najmniejszej kultury; i dla wielu osób to pierwsze wrażenie było też ostatecznem. Co mnie przedewszystkiem uderzyło, to jego poufała i gadatliwa paplanina, tak dziwnie niezgadzająca się z tymi warunkami, na których zostałem przyjęty, i w części może dla jego niedoskonałej wymowy, a w części dla wielkiej nieścisłości i nagłych przeskoków w treści, tak trudno dająca się śledzić dokładnie, bez pewnego wysiłku myśli. Prawda, że zdarzało mi się rozmawiać i przedtem z osobami analogicznej organizacyi duchowej, osobami, które, podobnie jemu, zdawały się żyć tylko zmysłami, opanowane i pochłonięte widzialnym i dotykalnym przedmiotem danej chwili, niezdolne oswobodzić umysłu z pod jego wrażenia. Był to rodzaj rozmowy właściwy woźnicom, którzy spędzają większą część czasu w wielkiej próżni umysłowej, mając wciąż przed oczyma widoki dobrze znanej okolicy. Ale to nie mogło stosować się do Felipe, który, jak sam oświadczył, był wielkim domatorem.
— Chciałbym być teraz w domu — rzekł i nagle ujrzawszy jakieś drzewo na zboczu drogi, przerwał rozpoczęte zdanie, aby mi powiedzieć, że widział kiedyś wronę pomiędzy jego gałęźmi.
— Wronę? — powtórzyłem, zdumiony niedorzecznością tej uwagi, i sądząc, że się przesłyszałem, czekałem niecierpliwie na odpowiedź.
Ale tymczasem pochłonęła go już nowa myśl: zaczął nagle przysłuchiwać się czemuś z natężoną uwagą, przechylił na bok głowę, twarz mu drgała; uderzył mnie silnie na znak milczenia. Potem uśmiechnął się i potrząsnął głową.
— Posłyszałeś co? — zapytałem.
— O, nic szczególnego — odpowiedział i począł zachęcać muła okrzykami, odbijającemi się dzikiem echem o ściany gór.
Przyjrzałem mu się uważniej. Był doskonale zbudowany, lekki, śmigły i silny, rysy miał regularne; jego żółte oczy były bardzo wielkie, choć może niezbyt wyraziste; wogóle biorąc, był to wcale przystojny chłopak i nie mogłem mu nic zarzucić, oprócz śniadej cery i skłonności do zbyt gęstego uwłosienia, dwa rysy, których nie lubię. Ale umysł jego zadziwiał i równocześnie pociągał mnie. Przyszło mi na myśl określenie doktora: idyota, i rozważałem właśnie, czy było to rzeczywiście trafne określenie, gdy droga zaczęła spuszczać się w wązkie i nagie łożysko strumienia. Wody przelewały się pieniąc i szumiąc na dnie i wąwóz pełen był huku, lekkich bryzgów piany i podmuchów wiatru, towarzyszących ich spadkowi; widok był zapewne przejmujący, ale droga w tej części wąwozu najzupełniej bezpieczną pomiędzy dwiema ścianami parowu. Muł postępował śmiało naprzód i zdziwiłem się wielce, spostrzegłszy, że twarz mego towarzysza zbielała z przerażenia. Głos tej rzeki chwiał się niejednostajnie, to opadając nizko, jakby w wyczerpaniu, to podwajając swe chrapliwe dźwięki; dorywcze potoki górskie zdawały się wydymać jej objętość, zlatując z impetem w dół wąwozu, szumiąc i uderzając wściekle o baryerę skalną. Zauważyłem, że za każdym razem, gdy się hałas wzmagał, woźnica mój szczególniej drżał i bladł. Przypomniały mi się szkockie przesądy i rzeka Kelpie. Czyliżby i w tej okolicy Hiszpanii spotykało się coś podobnego? a zwracając się do Filipa, postanowiłem go wybadać.
— Co ci jest? — spytałem.
— Och, boję się — odpowiedział.
— Czego się boisz? — odparłem. — Wszak to, zdaje się, najpewniejsze miejsce z całej tej niebezpiecznej drogi.
— Robi hałas — powiedział z tą prostotą strachu, która odrazu uspokoiła moje wątpliwości.
Chłopiec był dzieckiem pod względem umysłowym; jego umysł był podobnie, jak jego ciało, ruchliwym i prędkim, ale powstrzymanym w rozwoju, i począłem odtąd spoglądać nań z pewnem politowaniem i przysłuchiwać się zrazu pobłażliwie, a potem nawet z przyjemnością jego nieskładnej paplaninie.
Około czwartej po południu przerżnęliśmy wierzchołek pasma górskiego, i pożegnawszy blask zachodniego słońca, poczęliśmy spuszczać się po przeciwnym stoku, okrążając krawędzie licznych przepaści górskich i poruszając się w cieniu mrocznych lasów. Ze wszech stron wzbijał się poszum spadającej wody, już nie zmieszany i potężny, jak w wąwozie, ale rozprószony i dźwięczący wesoło i śpiewnie z doliny w dolinę.
Towarzysz mój uspokoił się tu również i począł nucić donośnym falcetem, zdradzając przytem szczególną tępość muzykalnego słuchu. Nie trzymał się ani melodyi, ani klucza, ale przeskakiwał dowolnie, co jednak zlewało się w całość ogólną, pełną naturalnej prostoty i miłego wdzięku, podobną świergotowi ptaków. W miarę, jak mrok gęstniał, poddawałem się coraz bardziej czarowi tego nieuczonego gędzenia, nasłuchując uważnie i starając się uchwycić jakieś słowa śpiewu, ale napróżno, a gdy wreszcie zapytałem go, co śpiewał:
— O! — zawołał — śpiewam sobie.
Co mnie przedewszystkiem uderzyło, to uporczywość, z jaką powtarzał niezmordowanie wciąż te same nuty z małymi przestankami. Nie było to jednak wcale monotonnem, jakby można było sądzić, i owszem, zdawało się tchnąć tem cudownem zadowoleniem z tego, co jest, jakie lubimy wyobrażać sobie w postawie drzew, albo nieruchomym spokoju sadzawki.
Ciemna noc już zapadła, gdy wjechawszy na małe płaskowzgórze, stanęliśmy niebawem przed jakąś ruderą niezmiernej czarności; mogłem się tylko domyślać, że była to właśnie »rezydencya«. Tu mój przewodnik, zlazłszy z wozu, wołał i gwizdał dość długo napróżno. Wreszcie, z pośród otaczających ciemności, wysunął się ku nam jakiś stary chłop z zapaloną świecą w ręku. Przy świetle tej świecy zdołałem rozpoznać wielki sklepiony portal w maurytańskim stylu. Zamykały go szczelnie żelazne wrzeciądze. W jednem ich skrzydle Felipe otworzył małą boczną furtkę. Chłop odjechał z wozem do jednego z zewnętrznych zabudowań, mój przewodnik i ja wsunęliśmy się przez furtkę, która się wnet zatrzasnęła za nami. Przy drżącym płomieniu świecy minęliśmy podwórze, a potem szliśmy po kamiennych schodach, wzdłuż otwartej galeryi i jeszcze wyżej po schodach, aż nareszcie zatrzymaliśmy się przed drzwiami obszernego, jakkolwiek trochę pustego apartamentu. W pokoju tym, który, jak się domyśliłem, przeznaczony był dla mnie, wycięte były trzy okna, posadzka z błyszczącego drzewa ułożona była w tafle i wyścielona skórami wielu dzikich zwierząt. Wesoły ogień palił się na kominku, rozlewając wokoło migotliwy, chwiejny blask; tuż przed ogniskiem wysunięty był stół, zastawiony do kolacyi, a w dalekim rogu pokoju stało pościelone już łóżko. Podobały mi się te przygotowania i powiedziałem to Filipowi, on zaś z tą naiwnością uczucia, jaką już w nim zauważyłem, począł gorąco wtórzyć moim pochwałom.
— Piękny pokój — rzekł — bardzo piękny pokój. I ogień także, ogień jest dobry. Rozlewa radość w kościach. I łóżko — ciągnął dalej, zwracając się ze świecą w ręku w tym kierunku — patrz, jak cienkie prześcieradła, jakie miękkie, jakie gładkie, gładkie!
I wodził z lubością po ich tkaninie, a następnie ukrył w niej głowę i począł ocierać się nią z tak brutalnie zmysłowem zadowoleniem, że czułem się tem prawie obrażonym. Wziąłem mu świecę z rąk (obawiając się, że może podpalić łóżko) i wróciłem do stołu z zastawioną wieczerzą. Spostrzegłszy butelkę wina, nalałem kieliszek i zawołałem Filipa, by je przyszedł wypić. Porwał się natychmiast i przybiegł do mnie z silnym wyrazem nadziei, ale gdy zobaczył wino, drgnął widocznie.
— O, nie — odparł — to nie, to dla pana. Ja tego nie cierpię.
— Bardzo dobrze, sennor — odpowiedziałem. — W takim razie ja sam wypiję to wino za twoje zdrowie i za pomyślność pańskiego domu i rodziny. A ponieważ o tem mowa — dodałem, wypiwszy — czy nie będę miał przyjemności złożenia osobiście mego uszanowania u stóp sennory, pańskiej matki?
Ale na te słowa znikł w mgnieniu oka cały dziecięcy wyraz jego twarzy, a zastąpiło go spojrzenie nieopisanej chytrości i tajemniczości. Równocześnie cofnął się gwałtownie w tył, jak gdybym był dzikiem zwierzęciem, gotującem się do skoku, albo niebezpiecznym łotrzykiem ze sztyletem w ręku, lecz gdy już był blizko drzwi, błysnął ku mnie ponuro z pod nasępionych powiek.
— Nie — wyrzekł nareszcie i w chwilę potem wysunął się cichutko z pokoju.
Słyszałem niknący w oddali odgłos jego kroków, tak lekkich, jak krople spadającego deszczu, a potem niezmącona cisza zawisła nad domem.
Zjadłszy kolacyę, przysunąłem stół do łóżka i zacząłem przygotowywać się do spoczynku, gdy wtem, widocznie wskutek zmiany w ustawieniu światła, uderzył mnie obraz, wiszący na ścianie. Przedstawiał on kobietę młodą jeszcze. Sądząc ze stroju i przygasłych, rozpływających się barw płótna, musiała już dawno umrzeć, lecz z ożywienia całej postawy, oczu i rysów, mógłbym sądzić, że widzę w zwierciadle sam obraz życia. Postać jej była smukła i silna, bardzo kształtna. Ognisto-rude sploty leżały, jak dyadem, u jej czoła. Jej oczy złoto-brunatne przykuwały moje swem spojrzeniem. Twarz o doskonale subtelnych, jakby rzeźbionych rysach, oszpecał jednakże dziwnie okrutny, ponury, zmysłowy wyraz. Coś, zarówno w twarzy jak i w całej postaci, coś najdoskonalej nieuchwytnego, jakoby echo, odbite od echa, zdawało się przypominać rysy i postawę mego przewodnika. Stałem tak przez długą chwilę, czując się niemile pociąganym i odpychanym równocześnie, rozmyślając nad tem zdumiewającem podobieństwem. Wspólny, cielesny materyał tego rodu, przeznaczony pierwotnie dla tak dostojnych, możnych dam, jak ta patrząca na mnie z płótna, służy teraz podlejszym celom, nosi proste, wiejskie suknie, siada na koźle i trzyma w ręku lejce zaprzęgu z mułami, aby przywieźć do domu lokatora. Może zachowało się jeszcze ogniwo łączne, może jaka cząsteczka delikatnego ciała, przyodzianego niegdyś w atłasy i złotogłowia zmarłej damy, drży teraz za szorstkiem dotknięciem bajowej kurtki Filipa.


Pierwsze promienie poranku oświetlały portret w całej pełni, gdy obudzony ze snu, leżałem na łóżku, a oczy moje spoczywały wciąż na tej twarzy z coraz rosnącem upodobaniem. Piękność jej omotywała mi zdradnie serce, uciszając moje skrupuły, jedne po drugich. I chociaż wiedziałem, że kochać taką kobietę, znaczyłoby to podpisać i przypieczętować własny wyrok śmierci, wiedziałem zarazem, że gdyby żyła, kochałbym ją. Podwójna świadomość jej przewrotności a mojej słabości czyniła mi się z każdym dniem jaśniejszą. Postać z portretu stała się bohaterką moich marzeń dziennych, w których oczy jej wiodły do... sowicie nagrodzonych... zbrodni! Rzucała ponury cień na moją wyobraźnię, i gdy przebywałem na świeżem powietrzu jasnego nieba, oddając się z zapałem ćwiczeniom ciała, by odnowić zbawiennie obieg mojej krwi, myślałem nieraz z przyjemnością, że moja czarodziejka leżała spokojnie w grobie, że różdżka jej piękności strzaskana, usta zawarte w wiecznem milczeniu, miłosny napój wyschnięty. A jednak ogarniał mnie czasem wpół przesądny strach, że może nie umarła całkowicie, ale zmartwychwstała w ciele, którego ze swych potomków.
Felipe podawał mi posiłki w moim własnym pokoju i podobieństwo jego z portretem prześladowało mnie, jak zmora. Czasami znikało; czasami z jakimś odmiennym ruchem postawy, albo nagłym błyskiem w wyrazie oczu lub twarzy, wyskakiwało ku mnie znienacka, jak widmo. Ale przedewszystkiem tryumfowało ono w chwilach jego złego humoru. Z pewnością lubił mnie. Dumnym był z uwagi, jaką mu okazywałem, i starał się ją ściągnąć z pomocą różnych prostych i dziecinnych środków. Lubił siadywać tuż przed ogniem mojego kominka i gawędzić, po swojemu, urywkami, albo śpiewać swoją dziwną, nieskończoną piosnkę bez słów, a czasami wodził ręką po moich sukniach z pewnym rodzajem tkliwej pieszczoty, co mnie zawsze wprawiało w zamieszanie, którego się potem wstydziłem. Ale z tem wszystkiem zdolnym był do nagłych wybuchów bezprzyczynowego, porywczego gniewu i napadów tępego, ponurego smutku. Widziałem raz, jak na jedno słowo nagany wywrócił półmisek, z którego jeszcze jadłem, i to nie przypadkiem, ale urągliwie i wyzywająco. Podobnież przy najlżejszej chęci wybadania go. Ciekawość moja była całkowicie naturalną w tem obcem miejscu i wśród najzupełniej obcych mi ludzi, ale sam cień zapytania płoszył go, cofał się gwałtownie, nieufny i groźny. Wtedy to, na jedno mgnienie sekundy, chłopak ten mógłby uchodzić za brata pani z obrazu. Ale gniewy te mijały bardzo szybko, a wraz z nimi umierało nagle i podobieństwo.
W ciągu tych pierwszych dni nie widziałem nikogo, oprócz Filipa, jeżeli nie liczyć portretu, a ponieważ chłopiec był najwidoczniej słabym na umyśle i miewał chwile szału, mogłoby się wydawać dziwnem, że znosiłem ze spokojną obojętnością jego niebezpieczne sąsiedztwo. Mówiąc prawdę, było to przez czas niejaki dość męczącem, ale wkrótce otrzymałem nad nim tak zupełną władzę, że mogłem pozbyć się wszelkiej obawy.
Zdarzyło się to w następujący sposób. Był on z natury leniwym i wielkim włóczęgą, a jednak siedział w domu i nietylko wypełniał wszystkie me zlecenia, ale codzień jeszcze pracował w ogrodzie, albo w małej fermie, położonej na południe od »rezydencyi«. Tu pomagał mu stary chłop, którego widziałem w noc mego przybycia i który mieszkał daleko, na skraju zagrody, o jakie pół mili odległości, w pustej szopie. Dla mnie wszakże było jasnem, że z nich obu Felipe pracował stanowczo więcej. A choć nieraz widziałem, jak rzucał łopatę i kładł się spać pomiędzy tem samem zielskiem, które wykopywał, jednakże wytrwałość jego i energia były godne podziwu same przez się, tem bardziej, że najwidoczniej były one obce jego usposobieniu, owocem trudnego wysiłku. Ale podziwiając jego pracowitość, zdumiewałem się równocześnie, co mogło obudzić i podtrzymywać w chłopaku tak ograniczonym to wytrwałe poczucie obowiązku? Jak długo, zapytywałem, zdoła ono przeważyć jego naturalne instynkta? Prawdopodobnie ksiądz był jego doradcą i kierownikiem; ale ksiądz zjawił się pewnego razu w »rezydencyi«. Widziałem go z niewielkiego wzgórza, na którem rysowałem, jak przyjechał i odjechał po upływie godziny, a przez cały ten czas Felipe pracował spokojnie w ogrodzie.
Nakoniec, w duchu bardzo niechwalebnym, postanowiłem zachwiać chłopca w jego dobrych postanowieniach i zaczaiwszy się nań u bramy, nakłoniłem go łatwo, by mi towarzyszył w przechadzce. Był piękny, pogodny dzień, i las, dokąd go zaprowadziłem, pełen był świeżej zieloności, miłej woni i ożywionego brzęku owadów. Tu Felipe odsłonił mi się w zupełnie nowem świetle, wznosząc się do wyżyn wprost ogłuszającej radości, energią i wdziękiem ruchów czarując oczy. Skakał, obiegał mnie wokoło, uosobienie niefrasobliwego wesela. Chwilami stawał, patrzał i nasłuchiwał i zdawał się wchłaniać w siebie świat, jak kordyał; a potem nagle jednym susem wskakiwał na drzewo, zawieszał się i pląsał między jego gałęźmi, jakby u siebie w domu. Nie wiele mówił do mnie i nic ważnego, ale rzadko kiedy cieszyłem się tak ożywionem towarzystwem. Widok jego zachwytu był nieustannem świętem. Szybkość i sprawność jego poruszeń podobała mi się niewymownie i byłbym może tak nierozważnie uprzejmym, aby spacer ten zamienić w zwyczaj, gdyby przypadek nie był się postarał o bardzo szorstkie zakończenie mojej zabawy. Dzięki swej chyżości, czy zręczności, chłopiec złapał wiewiórkę na wierzchołku jednej z sosen. Wyprzedził mnie był nieco, ale widziałem, jak prędko spuścił się z drzewa i przykucnął na ziemi, krzycząc głośno z wielkiego ukontentowania, jak dziecko. Dźwięki te pobudzały całą moją sympatyę, tak brzmiały świeżo i niewinnie; lecz gdy przyspieszywszy kroku, przystąpiłem bliżej, bolesny krzyk wiewiórki wpił mi się w serce. Słyszałem często o okrucieństwie młodych wyrostków, a zwłaszcza chłopów; sam nieraz byłem jego świadkiem; ale wobec widoku, jaki mi się teraz przedstawił, zawrzałem cały z gniewu. Odtrąciłem chłopca na bok, wyrwałem biedne zwierzę z jego rąk i z szybką litością zabiłem je. Potem, zwracając się do młodego dręczyciela, przemawiałem doń długo w zapale mego oburzenia, nazywałem go imionami, na które zdawał się wić cały, i nakoniec, wskazując ręką w stronę »rezydencyi«, kazałem mu iść precz i zostawić mnie, gdyż chciałem przechadzać się z ludźmi, nie z gadami. Upadł na kolana i wyrażając się z większą płynnością i jasnością, niż zwykle, obrzucił mnie całym potokiem najbardziej wzruszających zaklęć, błagając, bym mu przebaczył łaskawie ten raz jeden, bym zapomniał o tem, co uczynił, i chciał wierzyć w jego poprawę w przyszłości.
— O, staram się tak bardzo! — mówił — O, commandante! przebacz mi ten raz. Felipe nie będzie nigdy więcej okrutnikiem!
Wobec tej skruchy, czując się daleko silniej wzruszonym w głębi duszy, niżbym to chciał okazać, dałem się nareszcie przebłagać. Uścisnęliśmy sobie ręce na zgodę i puściłem rzecz w niepamięć. Ale wiewiórkę musiał za pokutę własnoręcznie pochować. Mówiłem mu podczas tego, jak pięknem było to biedne stworzonko; wystawiałem, jak wiele ono musiało cierpieć i jak podłą jest rzeczą nadużywać swej siły.
— Patrz, Felipe — rzekłem — silnym jesteś niewątpliwie; ale w moich rękach równie słabym i bezradnym, jak ta biedna istotka leśna. Daj mi rękę. Nie możesz jej poruszyć, prawda? A teraz przypuść, że byłbym równie okrutny, jak ty, i znajdował przyjemność w zadawaniu męczarni. Dośćby mi było ścisnąć cię silniej i patrz, jakbyś cierpiał.
Krzyknął głośno, twarz jego spopielaciała i pokryła się kłującemi kropelkami potu; a gdy go puściłem, rzucił się na ziemię i począł pieścić swą rękę i płakać nad nią, jak małe dziecię. Ale nauka nie poszła w las i czy to dzięki jej, czy temu, co mu powiedziałem, czy też wysokiemu mniemaniu, jakie powziął teraz o mojej fizycznej sile, jego pierwotne przywiązanie do mnie zmieniło się w pełną uwielbienia psią wierność.
W międzyczasie zdrowie moje poprawiało się szybko. »Rezydencya« położoną była na szczycie kamiennego płaskowzgórza. Ze wszystkich stron zamykały ją góry, tylko z wysokości dachu, gdzie znajdował się gołębnik, można było widzieć między dwoma szczytami mały skrawek równiny, rozbłękitniony w niezmiernej dali. Powietrze w tych wysokościach poruszało się swobodnie i szeroko; wielkie obłoki gromadziły się tu często, ale wiatr je rozrywał i przerzucał w strzępach po za szczyty wzgórz. Chropawy, choć przyciszony bełkot potoków górskich podnosił się ze wszech stron wokoło. Można tu było badać dziksze, właściwe bardziej odległym czasom, cechy natury, która zachowała tu coś ze swej pierwotnej dziewiczej siły. Zachwycałem się od pierwszego dnia przyjazdu tym wspaniałym widokiem i wciąż zmiennem powietrzem, a także starożytnym i wpół-zrujnowanym gmachem, który zamieszkiwałem. Ten ostatni wysoki, podłużny, zaopatrzony był po bokach, u dwóch przeciwnych rogów w konstrukcye na kształt baszt, z których jedna panowała po nad bramą, obie zaś podziurawione były strzelnicami muszkietowemi. Dolne piętro było oprócz tego całkowicie ogołocone z okien, tak, że jeżeliby budynek obsadzono załogą, nie możnaby go wziąć bez pomocy artyleryi. W pośrodku znajdowało się otwarte podwórze, wysadzane drzewami granatu. Z podwórza marmurowe schody wstępowały szerokim szlakiem ku otwartej galeryi, biegnącej wokoło i wspierającej się od strony dziedzińca o wysmukłe, kształtne kolumny. Stąd znowu liczne wewnętrzne schody prowadziły do górnych piętr domu, który był rozłamany tym sposobem na wyraźne kondygnacye. Okna wewnątrz i zewnątrz były szczelnie pozamykane; niektóre z kamiennych ornamentów poodpadały, zwłaszcza w górnych częściach; dach został wyszczerbiony w jednem miejscu przez jeden z tych gwałtownych wichrów, tak pospolitych w tych górach, a cały dom, przeglądający z po nad gaju strzyżonych drzew korkowych, prawie bezbarwny od pokrywającego go gęstemi warstwami pyłu, wyglądał w jarzącym, znojnym blasku słońca jak zaczarowany w sen pałac z legendy. Podwórze, szczególniej, zdawało się królestwem snu. Chrapliwe gruchanie gołębi obijało się nieustannie o rynny dachu. Wiatry nie miały dostępu, ale gdy wiały po za murami, pył górski opadał tak gęsto, jak deszcz, i przysłaniał czerwone kwiecie granatu. Wokoło spoglądały zabite na głucho okna i zamknięte drzwi licznych lochów i piwnic, oraz puste łuki galeryi, a przez cały dzień słońce kreśliło łamane profile po wszystkich czterech rogach i słało cienie kolumn po posadzce galeryi. Na równym poziomie z ziemią znajdowało się zaciszne ustronie, otoczone kolumnami, zdradzające oznaki zamieszkania ludzkiego. Mimo frontu otwartego na podwórze, zaopatrzone było w kominek, na którym płonęły codzień wesoło wiązki drzewa; a podłoga z tarcic wyścielona była skórami zwierzęcemi.
W tem to miejscu zobaczyłem po raz pierwszy panią domu. Wyciągnęła jedną ze skór nieco ku przodowi i siedziała w słońcu, oparta o jedną z kolumn. Przedewszystkiem rzuciła mi się w oczy jej suknia, bogata i jaskrawa, jaśniejąca na opylone podwórze lśniącym połyskiem kwiecia granatu. Dopiero za drugiem spojrzeniem uderzyła mnie jej niezwykła piękność. Gdy tak siedziała nieco odwrócona, wypatrując mnie ukradkiem, myślałem, jakkolwiek niewidocznemi oczyma, z tem wyrażeniem prawie idyotycznego wesela i zadowolenia, okazywała skończoną doskonałość rysów i spokojną szlachetność postawy, niezrównaną nawet w posągu. Gdy mijając ją, uchyliłem kapelusza, twarz jej drgnęła podejrzliwie, ale tak przelotnie i niedostrzeżenie, jak wody sadzawki, gdy je muśnie lekki powiew zefiru. Nie zwróciła jednak żadnej uwagi na mój uprzejmy ukłon. Udałem się na zwykłą przechadzkę, niemile zmieszany tą niewzruszoną obojętnością indyjskiego bożka, nie mogąc się otrząsnąć z pod jej przykrego wrażenia. Gdy przechodziłem z powrotem, nie zmieniła wprawdzie pozycyi, ale spostrzegłem ze zdumieniem, że posunęła się ku następnemu filarowi, postępując za światłem słońca. Tym razem wszakże zwróciła się do mnie z jakiemś pospolitem pozdrowieniem, dość uprzejmie pomyślanem i wyrażonem głosem niewyraźnym i przyciszonym, o nizkiem, piersiowem brzmieniu. Odpowiedziałem na los szczęścia, gdyż nie tylko nie zrozumiałem dokładnie znaczenia słów, ale uwagę moją zajęły całkowicie jej nagle rozwarte oczy. Były one niezwykle wielkie, o tęczówce złotej, jak u Felipe, ale źrenica ich była w tej chwili tak rozszerzoną, że wydawały się prawie czarne. Lecz co mnie uderzało, to nie tyle ich wielkość, ile (co może było właśnie tego skutkiem) dziwna martwota spojrzenia. Bezmyślniejszego, tak wprost głupiego wzroku nigdy nie zdarzyło mi się spotkać. Spuszczałem mimowoli przed nim oczy nawet wtedy, gdy mówiłem z nią. Wróciłem na górę do mego pokoju, strapiony i zakłopotany. Ale gdy przyszedłszy tam, zobaczyłem portret na ścianie, przypomniało mi się znowu to cudowne podobieństwo familijne. Moja gospodyni była wprawdzie starszą i pełniejszej tuszy; oczy jej miały odmienną barwę, a twarz nietylko pozbawioną była tego złośliwego wyrazu, który mnie odtrącał i przyciągał zarazem w malowidle, owszem, ogołoconą była wogóle ze wszelkiego złego lub dobrego, moralna pustka, niewyrażająca literalnie nic. A jednakże istniało podobieństwo nie tyle jawne, ile ukryte, nie tyle w jakim pojedynczym rysie, ile w ogólnej całości. Zdawało się, że gdy mistrz kładł swój podpis pod tem smutnem malowidłem, nietylko pochwycił obraz uśmiechającej się, przewrotno-okiej kobiety, ale wycisnął na niem istotną cechę rasy.
Począwszy od tego dnia, wychodząc czy wracając, mogłem być zawsze pewny, że zastanę sennorę, siedzącą w słońcu, opartą o jeden z filarów, lub rozciągniętą na kosmatym dywanie przed ogniem. Od czasu do czasu tylko zmieniała pozycyę, przenosząc się ku szczytowi, wokoło kamiennej klatki schodowej, gdzie leżała z tą samą nonszalancyą w sam raz w poprzek mojej drogi. W ciągu tych wszystkich dni nie spostrzegłem ani razu, by przejawiła kiedykolwiek najmniejszą iskrę energii, oprócz tej, jaką traciła na czesaniu i przyczesywaniu swych bujnych włosów koloru miedzi, albo na wyszeptanie w swym bogatym, łamiącym się chropawo głosie, kilku nic nie znaczących słów zwykłego pozdrowienia, jakiem mię witała. Były to, jak sądzę, jej dwie główne uciechy, oprócz rozkoszy absolutnej bezczynności. Wydawała się zawsze bardzo dumną z wygłaszanych przez siebie zdań, jak gdyby to były wyszukane dowcipy — i w istocie, jakkolwiek rozmowa jej była dość pustą, nie różniąc się w tem wiele od rozmowy wielu bardzo szanownych osób, i obracała się w bardzo szczupłym zakresie przedmiotów, nie była jednak bezsensowną, ani bez pewnego związku; owszem, posiadała pewną, właściwą sobie piękność, tchnąc tem uczuciem najzupełniejszego zadowolenia, jakie wyrażała cała jej postać. Mówiła to o cieple, w którem się (podobnie jak i jej syn) wielce rozkoszowała; to o kwiatach granatu, albo znów o białych gołębiach i długo-skrzydłych jaskółkach, prujących powietrze podwórza. Ptaki szczególniej wywierały na nią podniecające wrażenie.
Gdy ocierając się o rynny dachu, w lekkim, chyżym locie, lub prześlizgując wzdłuż, mijały ją z szumem wiatru, poruszała się czasami, unosząc zlekka na siedzeniu i jakby budząc z rozkosznego uśpienia. Ale przez resztę dnia leżała lubieżnie zwinięta w sobie, pogrążona w ospałem radosnem odurzeniu. Jej niezmienne samozadowolenie zrazu nudziło mnie, ale stopniowo oswoiłem się z tym widokiem, a potem nawet stało się moim zwyczajem siadać przy niej cztery razy dziennie, gdy wychodziłem, lub wracałem i rozmawiać z nią sennie, sam nie wiem, o czem. Powoli polubiłem to nieme, nieledwie zwierzęce sąsiedztwo, jej piękność i jej głupota rozbrajały mnie. Począłem upatrywać pewien transcendentalny rozsądek w jej spostrzeżeniach, a jej niezgłębiona dobroduszność wzbudzała mój podziw i zazdrość. Sympatya moja była odwzajemnioną; moja obecność cieszyła ją wpółświadomie, podobnie jak człowieka, pogrążonego w głębokich medytacyach, cieszyć może szmer strumienia. Nie mogę, co prawda, powiedzieć, aby twarz jej rozjaśniała się za mojem nadejściem, gdyż zadowolenie było wiecznie rozlane na jej obliczu, jak u niektórych bezmyślnych posągów; ale mogłem poznać przyjemność, jaką jej moja obecność sprawiała po pewnych, bardziej poufałych oznakach, aniżeli spojrzenie. Jednego dnia, gdy siedziałem obok niej dość blizko na marmurowym szczeblu schodów, wyciągnęła nagłym ruchem jedną ze swych rąk i poklepała moją. Potem przybrała obojętnie swą zwykłą postawę, zanim umysł mój zdołał wyczuć tę pieszczotę, a gdy zwróciwszy się ku niej, spojrzałem jej w twarz, nie mogłem dostrzedz na niej żadnego uczucia, któreby odpowiadało temu postępkowi. Było widocznem, że nie przywiązywała doń żadnego znaczenia i byłem zły sam na siebie, że mogłem na chwilę przypuszczać inaczej.
Widok maski i (jeżeli mogę się tak wyrazić) znajomość z nią utwierdziły mię w mniemaniu, jakie wytworzyłem już sobie o synu. Krew tej rodziny widocznie zubożała, może wskutek długiego zwyczaju zawierania małżeństw tylko między krewnymi, co, jak wiedziałem, było pospolitym błędem pysznych i wyłącznych. Ciało, wszakże, nie zdradzało jeszcze żadnych oznak upadku, przekazane potomkom w swej niezrównanej kształtności i sile, a twarze, które spoglądały na mnie dzisiaj, były równie krzepkie i charakterystyczne, jak ta, co uśmiechnęła się do mnie z portretu z poza mgły dwu stuleci. Ale umysł (to najcenniejsze dziedzictwo) był zwyrodniały, i potrzeba było domieszki zdrowej, plebejskiej krwi poganiacza mułów, czy też kontrabandzisty górskiego, aby to, co graniczyło prawie z zupełnem ogłupieniem u matki, podnieść do ruchliwego dziwactwa syna. A jednak z nich dwojga, matkę wolałem. Felipe, mściwy i okrutny, pełen różnych wybryków i przywidzeń, wydawał mi się istotą niemal szkodliwą. Matka budziła we mnie tylko tkliwe i łagodne myśli. Wszakże, z tą skłonnością widzów do bezwiednej stronniczości, ja sam stawałem się niejako stroną w tej głębokiej nieprzyjaźni, jaka widocznie tkwiła między matką i synem. Mówiąc prawdę, przejawiało się to głównie po stronie matki. Czasami, gdy zbliżał się ku niej, zaczynała dyszeć ciężko, chwytając powietrze i źrenice jej martwych oczu kurczyły się, jakby obrzydzeniem lub strachem. Wzruszenia jej, jakiekolwiek mieć mogła, były bardzo powierzchowne i przelotne, lecz ta stała niechęć zaprzątała żywo mój umysł, każąc mi doszukiwać się przyczyny, która ją budziła, i czy przypadkiem nie było w tem winy syna.
Bawiłem już około dziesięciu dni w rezydencyi, gdy nagle zerwał się silny i ostry wiatr, pędząc przed sobą chmury pyłu. Dął on z malarycznych nizin, ponad śnieżnemi sierrami. Nerwy ludzi, na których wicher ten wiał, były naprężone i drżące; oczy ich mrużyły się boleśnie od kurzu, nogi uginały pod brzemieniem ciała, a dotknięcie ręki o rękę przejmowało wprost odrazą. Oprócz tego wiatr przedzierał się przez szczeliny pomiędzy wzgórzami i szalał naokoło domu z wielkiem, głuchem brzęczeniem i przeciągłym świstem, nieznośnie męczącym dla ucha i rozpaczliwie przygniatającym umysł. Nie wiał on nagłymi dorywczymi porywami, ale jednostajnie i nieprzerwanie, jak potok kaskady, tak, że niebyło chwili przerwy i ulgi. Ale wyżej ponad górami, siła jego była prawdopodobnie zmienną z nagłym wybuchem furyi, gdyż dochodziło stamtąd chwilami z niezmiernej oddali płaczliwe wycie, bezdennie smutne i bolesne; a od czasu do czasu także, na wysokich wzgórzach czy terasach, wznosiły się nagle gromadzone i wnet zdmuchnięte przez wicher, wieże pyłu, niby gęsta kurzawa po gwałtownej eksplozyi.
Zaledwie się obudziłem, w łóżku jeszcze, odczułem to nerwowe naprężenie i przygnębienie, wywołane przez zmianę powietrza, a rozstrój ten rósł z postępem dnia. Daremnie starałem się zapanować nad nim; daremnie wyszedłem na zwykłą, poranną przechadzkę, bezrozumny, niemilknący szał burzy wyczerpał wkrótce moje siły i zburzył pogodę mego usposobienia.
Wróciłem do rezydencyi, płonąc niemal od suchego żaru, wpół-oślepiony i szary od pyłu. Podwórze miało wygląd rozpaczliwie opustoszały. Od czasu do czasu prześlizgiwał się po niem błysk słońca, od czasu do czasu wicher zsuwał się gwałtownie wzdłuż granatów i roztrącał ich szkarłatne kwiecie i trzaskał hałaśliwie okiennicami o ściany domu. W ustroniu sennora przechadzała się tam i sam z płonącą twarzą i iskrzącemi oczyma; zdawało mi się nawet, że mówiła sama do siebie, jak ktoś w gniewie. Ale gdy zwróciłem się do niej ze zwykłem powitaniem, odpowiedziała mi tylko nagłym ruchem ręki, nie przerywając spaceru. Powietrze wytrąciło z równowagi nawet tę niewzruszoną istotę. Poszedłem na górę do siebie trochę mniej wstydząc się mojego własnego rozdrażnienia. Cały dzień wiatr nie ustawał. Siedziałem w moim pokoju i udawałem, że czytam, albo chodziłem po nim z końca w koniec i przysłuchiwałem się piekielnemu hałasowi ponad głową. Noc zapadła, a ja nie miałem nawet kawałka świecy. Zacząłem wreszcie pożądać jakiegokolwiek towarzystwa i wysunąłem się po cichu na podwórze. Było ono teraz pogrążone w niebieskawej mgle pierwszego zmroku, ale ustronie lśniło z daleka, czerwono oświetlone ogniem. Drzewo, ułożone na ognisku w wysoki stos, wieńczyła płomienna kita, którą wiatr, dmący z komina, potrząsał tam i sam. W tym jaskrawym i drgającym blasku sennora chodziła wciąż od ściany do ściany, gwałtownie gestykulując, załamując dłonie, wyciągając ręce, odrzucając w tył głowę, jakby w niemem wyzwaniu ku niebu. Wśród tych bezładnych poruszeń piękność i wdzięk tej kobiety uwydatniały się jeszcze wymowniej, ale w jej oczach tlił się ogień, który mię uderzył bardzo niemile. Stałem przez chwilę, spoglądając w milczeniu, prawdopodobnie niepostrzeżony, a potem wróciłem tak, jak przyszedłem, szukając drogi po omacku, do mego pokoju na górę.
Zanim Felipe przyniósł mi kolacyę i świece, nerwy moje rozigrały się na dobre i gdyby chłopiec znajdował się w swem zwykłem usposobieniu, byłbym go z pewnością zatrzymał (nawet siłą, jeśliby to było koniecznem), aby obecnością swoją złagodził choć trochę przykre uczucie mej nieznośnej samotności. Ale i na Filipa także wywarł wiatr swój wpływ. Był rozgorączkowany przez cały dzień; teraz z nadejściem nocy, ogarnął go posępny i bojaźliwy nastrój, który i na mnie oddziaływał. Widok jego tak bardzo zmienionej twarzy, jego gwałtownych uniesień i blednięć, nagłych wykrzyków i nadsłuchiwań, rozstroił mię do reszty, i gdy przypadkiem upuścił na ziemię i stłukł półmisek, niemal podskoczyłem na siedzeniu.
— Zdaje się, że wszyscy poszaleliśmy dzisiaj — rzekłem z udanym śmiechem.
— To czarny wiatr — odpowiedział żałośnie. — Ma się uczucie, jak gdyby powinno się coś uczynić i nie wie się co.
Zauważyłem trafność określenia. Filipowi udawało się czasem z przedziwną wiernością oddawać sensacye ciała.
— A matka twoja także — dodałem — zdaje się cierpieć bardzo z powodu tego powietrza. Czy nie lękasz się, że może się czuć niedobrze?
Patrzył na mnie przez chwilę, a potem odpowiedział: »Nie«, ale prawie groźnie, i natychmiast, chwytając się za głowę, począł się żalić głośno na wiatr i hałas, od którego wirowała mu głowa, jak koło młyńskie.
— Kto może się czuć dobrze? — wołał, i w rzeczy samej mogłem tylko wtórować jego pytaniu, gdyż byłem aż nadto rozdrażniony sam.
Położyłem się spać wcześnie, znużony tym niespokojnym dniem, ale jadowita natura wiatru i jego nieprzerwany, nieznośny łoskot nie dozwoliły mi zasnąć. Leżałem na łóżku wzburzony, a nerwy moje i zmysły wiły się jak na torturze. Chwilami zapadałem w drzemkę, śniłem coś okropnego i budziłem się znowu. Te krótkie chwile zapomnienia zmąciły me pojęcia co do czasu. Ale musiało już być późno w nocy, gdy nagle obudziły mnie gwałtownie wstrząsające, pełne nienawiści krzyki. Wyskoczyłem z łóżka, sądząc, że to przywidzenie senne, ale krzyki wciąż napełniały dom, krzyki bolu, pomyślałem, ale z pewnością i wściekłości także, a tak dzikie i rozpaczliwe, że rozdzierały serce. To nie było złudzenie: jakaś żyjąca istota, jakiś lunatyk, lub dziki zwierz, był niemożliwie, szalenie katowany. Wspomnienie Filipa i wiewiórki błysło w mym umyśle i przybiegłem do drzwi, ale znalazłem je z zewnątrz zamknięte. Mogłem potrząsać niemi dowoli, byłem prawie więźniem. Krzyki rozlegały się wciąż. Chwilami słabły, przechodząc w głęboki, prawie artykułowany jęk, i wówczas miałem prawie pewność, że były to krzyki ludzkie, to znów wybuchały z dawną siłą, napełniając dom wrzawą, godną piekła. Stałem przy drzwiach, przysłuchując się im, aż nareszcie zamarły w oddali. Lecz długo jeszcze potem zdawało mi się, że je wciąż słyszę, zmieszane w wyobraźni z wyciem burzy, a gdy nakoniec dopełzłem do łóżka, śmiertelny smutek i czarna zgroza ścisnęły mi serce.
Nic dziwnego, że nie mogłem zasnąć więcej. Dlaczego zostałem zamknięty? Co się stało? Kto był sprawca tych nieopisanych, rozdzierających krzyków? Istota ludzka? To nie do pojęcia. Zwierzę? Krzyki te z pewnością nie były zupełnie zwierzęce i jakiż inny zwierz, wyjąwszy lwa, lub tygrysa, byłby w stanie wstrząsnąć podobnie swoim rykiem krzepkie mury rezydencyi? Gdy tak pogrążony byłem w dociekaniu nad przyczynami tej tajemnicy, przyszło mi nagle na myśl, że nie oglądałem jeszcze ani razu córki domu. Cóż prawdopodobniejszego, że córka sennory i siostra Filipa była obłąkaną? Albo cóż naturalniejszego, że ci ograniczeni i wpół bezrozumni ludzie mogli postępować ze swoją chorą krewną w okrutny i gwałtowny sposób? Tu leżało rozwiązanie: a wszakże, gdy przypominałem sobie te krzyki (wspomnienie których przenikało mnie zawsze zimnym dreszczem), wydawało się ono niewystarczającem; nawet najdziksze okrucieństwo nie zdołałoby wyrwać takich krzyków obłąkaniu. Ale jednej rzeczy byłem pewny: nie mogłem żyć w domu, w którym działy się takie dziwne, niepojęte rzeczy; musiałem sprawdzić je na miejscu i wmieszać się, jeśliby tego było potrzeba.
Przyszedł dzień, wiatr wyczerpał swą siłę i ustał, nic nie przypominało mi historyi nocnej. Felipe powitał mnie swobodnie i wesoło, jak zawsze. Gdy przechodziłem przez podwórze, sennora wygrzewała się na słońcu ze zwykłą nieruchomością; a gdy wyszedłem za bramę, natura miała twarz pogodnie uśmiechniętą, niebiosa jaśniały chłodnym błękitem, usianym wielkiemi wyspami obłoków, a stoki gór mieniły się plamami światła i cienia. Krótki spacer orzeźwił mnie i zagrzał w postanowieniu zgłębienia tej tajemnicy, i gdy z wyniosłości mego wzgórza spostrzegłem Filipa, zabierającego się do pracy w ogrodzie, wróciłem szybko do rezydencyi, ażeby przywieść mój zamiar do skutku. Sennora wydawała się pogrążoną we śnie; stałem przez chwilę i przyglądałem się jej bacznie, ani drgnęła. Nawet gdyby zamysły moje były przestępne i niedyskretne, nie potrzebowałem lękać się takiego dozorcy. Odwróciłem się i wszedłszy na galeryę, rozpocząłem poszukiwania po domu.
Cały ranek błąkałem się od jednych drzwi do drugich, przechodząc przez obszerne, zakurzone pokoje, jedne o szczelnie zamkniętych okiennicach, inne zalane światłem słońca, wszystkie puste i niezamieszkałe. Był to bogaty i piękny dom, ale tchnienie czasu pokryło go pleśnią i pyłem, siejąc smutek i zwątpienie. Pająk tkał tu swoją misterną sieć, wydęta tarantula umykała szybko wzdłuż gzymsów, mrówki wyżłobiły mnogie, krzyżujące się ścieżki po posadzce dawnych sal audyencyonalnych, tłusta i złośliwa mucha, która żywi się padliną i bywa często zwiastunem śmierci, uwiła sobie gniazdo w spruchniałem drzewie sprzętów i brzęczała ciężko, latając po pokojach. Tu i ówdzie stało, jakby zapomniane, jedno lub parę krzeseł, sofa, łóżko, albo wielki fotel o rzeźbionych poręczach, wznosząc się na kształt wysepek na ogołoconej podłodze, jakby ku świadectwu, że było to niegdyś mieszkanie człowieka, a wszędzie ściany uwieszone były portretami zmarłych. Mogłem sądzić z tych poblakłych podobizn, do jak możnej i pięknej rasy należał niegdyś ten dom, po którym błądziłem w tej chwili. Wielu mężczyzn miało ordery na piersiach i wygląd wysokich dygnitarzy; kobiety były wszystkie bogato ustrojone, na wielu wyobrażających je malowidłach widniał podpis znakomitego pendzla. Ale nie te oznaki wielkości zaprzątały głównie mój umysł, nawet w porównaniu z dzisiejszem wyludnieniem i upadkiem tego możnego domu, lecz raczej podobieństwo życia pokoleń owej rodziny, które czytałem w tem następstwie pięknych twarzy i kształtnych ciał. Nigdy przedtem nie ukazał mi się w takiej jasności cud ciągłości rasy, tworzenie się i odtwarzanie, snucie, przemiana i przekazywanie pierwiastków cielesnych. Że dziecko rodzi się z matki, że rośnie i przyobleka się samorzutnie (nie wiemy jak) w kształty ludzkie, że przybiera odziedziczone spojrzenia, że zwraca głowę w taki sposób, jak to czynił jeden z przodków, a podaje rękę ruchem, właściwym niegdyś drugiemu, są to cuda, spowszedniałe dla nas wskutek ciągłego powtarzania. Ale z dziwnej jedności spojrzenia, wspólności rysów i postawy wszystkich tych malowanych pokoleń na ścianie rezydencyi cud wyglądał jawnie i patrzał mi w twarz. I spotkawszy szczęśliwym przypadkiem lustro po drodze, stanąłem i starałem się odczytać przez długą chwilę moje własne rysy, kreśląc na każdej z rąk linie pochodzenia i łączniki, wiążące mię z moim rodem.
Nareszcie, w ciągu tych poszukiwań, otworzyłem drzwi jednego pokoju, który nosił ślady zamieszkania. Był on dość wielkich rozmiarów, zwrócony na północ, gdzie góry piętrzyły się w najbardziej dziki krajobraz. Żarzące głownie syczały i dymiły na ognisku, do którego bardzo blizko przysuniętym był fotel. A jednakże pokój nosił wygląd ascetyczny, aż do zupełnego obnażenia. Fotel twardy, niewyścielony, podłoga i ściany nagie, i oprócz książek, rozrzuconych bezładnie tu i tam, nie było ani jednego narzędzia, mogącego służyć pracy lub przyjemności. Widok książek w domu podobnej rodziny zdziwił mię niewymownie i począłem z wielkim pospiechem, z nagłą obawą, by mi nie przerwano, podchodzić od jednej ku drugiej i przeglądać je pospiesznie. Były one rozmaitego rodzaju: nabożne, historyczne i naukowe, ale po większej części bardzo stare i po łacinie. Niektóre zdradzały widocznie ślady długich studyów; inne były przedarte i odrzucone, jakby w gniewie lub niechęci. Na koniec, wśród tego krążenia po pustym pokoju, dostrzegłem zwitek papieru, zapisany ołówkiem i leżący na stole u okna. Wiedziony bezmyślną ciekawością, wziąłem jedną kartkę. Była to strofa wierszy, o dość utykającym rytmie, w oryginalnem narzeczu hiszpańskiem. Możnaby je przetłómaczyć mniej więcej w następujący sposób:

»Rozkosz z boleści i wstydu rumieńcem
Smutek się zbliżył z liliowym wieńcem,
Rozkosz przyjazne rozelśniło słońce,
O Jezu drogi, jak słodko pieszczące!
Smutek swym cierniem wskazał milcząco,
O Jezu mój, ku Tobie!

Ogarnął mię nagle wstyd i zmieszanie; położyłem papier i wyniosłem się natychmiast z pokoju. Ani Felipe, ani jego matka nie mogli czytać tych książek, a tem bardziej napisać tych szorstkich ale pełnych uczucia wierszy. Było jawnem, że wtargnąłem świętokradzką nogą do pokoju córki tego domu. Bóg świadkiem, moje własne serce skarciło mię najsurowiej za popełnioną niedyskrecyę. Myśl, że ośmieliłem się przeniknąć ukradkiem zwierzenia młodej dziewczyny, znajdującej się w tak dziwnem położeniu, i obawa, że mogłaby kiedykolwiek dowiedzieć się o tem, ciążyły mi, jak wina. Wyrzucałem sobie oprócz tego moje podejrzenia z poprzedniej nocy. Dziwiłem się, jak mogłem przypisywać podobnie dzikie krzyki tej, którą wyobrażałem sobie teraz, jako świętą, o uduchowionej twarzy widma, wycieńczoną umartwieniami, zatopioną w praktykach mechanicznego nabożeństwa, przebywającą w wielkiem odosobnieniu ducha, w pożyciu ze swymi niepoczytalnymi krewnymi. I gdy, oparłszy się o balustradę galeryi, spojrzałem w dół na lśniący w blaskach słońca zakątek wśród drzew granatowych i na jaskrawie przyodzianą, senną kobietę, która właśnie w tej chwili przeciągając się wygodnie oblizywała swe wargi, jakby uosobienie zmysłowej ociężałości, porównałem szybko w myśli ten widok z chłodnym północnym pokojem, od strony gór, który służył za mieszkanie córce.
Tegoż samego południa zobaczyłem ze wzgórza, na którem siedziałem, wielebnego Padre, wchodzącego w podwoje rezydencyi. Odkrycie jakie uczyniłem co do charakteru córki, zajęło całkowicie moją wyobraźnię i prawie zatarło wspomnienie okropności minionej nocy, ale na widok tego zacnego człowieka pamięć ożyła. Zeszedłem więc ze wzgórza i przecinając w poprzek lasy, stanąłem z ubocza na drodze, którą Padre miał przechodzić. Skoro tylko się ukazał, zbliżyłem się doń i przedstawiłem, jako nowy mieszkaniec domu. Miał on wyrazistą, uczciwą twarz, na której można było łatwo przeczytać zmieszane uczucia, z jakiemi spoglądał na mnie, cudzoziemca i heretyka, który wszakże, mimo to, walczył i został ranionym w dobrej sprawie. O rodzinie, zamieszkującej rezydencyę, wyrażał się powściągliwie, ale z szacunkiem. Nadmieniłem, że nie poznałem jeszcze córki, na co zauważył, że tak właśnie powinno było być i spojrzał na mnie trochę z ukosa. Na koniec, zebrawszy odwagę, wspomniałem o krzykach, które zaniepokoiły mnie ubiegłej nocy. Wysłuchał mnie w milczeniu, a potem stanął i wpół odwracając się, jak gdyby chciał zaznaczyć bez najmniejszej wątpliwości, że pragnie pożegnać mnie:
— Czy zażywasz pan tabakę — rzekł podając mi tabakierkę, a gdy odmówiłem — jestem stary człowiek — dodał — i sądzę, iż wolno mi przypomnieć panu, że jesteś pan tutaj tylko gościem.
— A więc — odparłem dość pewnym głosem, jakkolwiek zmieszany zawartą w tych słowach przyganą — mam upoważnienie pańskie pozostawić rzeczom wolny bieg i nie wtrącać się do niczego?
Odpowiedział »tak« i z trochę niezręcznym ukłonem odwrócił się i pozostawił mnie samego. Ale zrobił dwie rzeczy: uspokoił moje sumienie i obudził moje poczucie delikatności. Zdobyłem się na wielki wysiłek; raz jeszcze wyrzuciłem z myśli wspomnienia nocne i raz jeszcze pogrążyłem się w rozmyślaniach o mojej świętej poetce. Ale równocześnie nie mogłem zapomnieć całkowicie, że mnie zamknięto i gdy wieczorem Felipe przyniósł mi kolacyę, zaatakowałem go walecznie na obu punktach.
— Nigdy nie widziałem twojej siostry — rzekłem, niby przypadkiem.
— O, nie! — odpowiedział — ona jest dobra, bardzo dobra — i niestały jego umysł wnet zwrócił się ku czemu innemu.
— Siostra twoja jest zapewne bardzo pobożną — dodałem po chwili.
— O! — zawołał, składając ręce z nadzwyczajnem przejęciem — święta; to ona mnie podtrzymuje.
— Jesteś bardzo szczęśliwy — rzekłem — gdyż boję się, że my wszyscy niemal i ja między innymi czujemy się tem lepiej, im niżej upadamy.
— Sennor — rzekł Felipe poważnie — nie powiedziałbym tego. Nie powinieneś pan kusić swego anioła. Jeżeli kto upada, gdzież się zatrzyma?
— Doprawdy, Felipe — odparłem — nie wiedziałem, że jesteś kaznodzieją, i wcale niezłym, muszę dodać. Przypuszczam, że to wpływ twojej siostry?
Mrugnął na mnie krągłemi oczyma.
— A zatem — ciągnąłem dalej — karciła cię pewno nieraz za twój grzech okrucieństwa?
— Dwanaście razy — zawołał gwałtownie, gdyż tem zdaniem dziwaczna ta istota zwykła wyrażać pojęcie częstości.
— Powiedziałem jej, że pan także uczyniłeś to samo, nie zapomniałem o tem — dodał z uczuciem dumy. — Podobało się jej to.
— A więc, Felipe — zapytałem — co to były za krzyki, które słyszałem zeszłej nocy? gdyż niewątpliwie były to krzyki jakiejś istoty, wijącej się z bólu.
— Wiatr — odpowiedział Felipe, patrząc w ogień.
Ująłem go za rękę. Sądząc, że jest to pieszczota, uśmiechnął się tak radośnie, że omal mnie nie rozbroił. Ale opanowałem to uczucie słabości.
— Wiatr — powtórzyłem — a jednak ja myślę, że była to ta sama ręka, i podniosłem ją do góry, która mnie pierwej zamknęła.
Chłopak zadrżał widocznie, ale nie odpowiedział ani słowa.
— Dobrze — rzekłem — jestem cudzoziemcem i gościem. Nie jest moją rzeczą wtrącać się do waszych spraw i krytykować je, możesz co do nich zasięgnąć rad twojej siostry, które niezawodnie będą wyborne. Ale, o ile to mnie tyczy, nie chcę być niczyim jeńcem i proszę o klucz.
W pół godziny potem drzwi moje otworzyły się nagle i klucz upadł z głośnym brzękiem na podłogę.
Następnego dnia, czy też parę dni potem wróciłem ze spaceru na parę chwil przed wybiciem dwunastej. Sennora leżała, pogrążona we śnie na progu ustronia, gołębie fruwały wokoło gołębników, jak płatki śniegu, dom leżał uśpiony pod głębokiem zaklęciem południowej ciszy, i tylko leciutki, wędrowny wietrzyk górski prześlizgiwał się wokoło galeryi, szumiał między drzewami granatowymi i poruszał swawolnie ścielące się po podwórzu cienie. Coś w tej ciszy skusiło mój popęd naśladowniczy i wysunąwszy się zcicha na podwórze, wstąpiłem na marmurowe schody. Stanąłem właśnie na najwyższym stopniu, gdy wtem otwarły się jakieś drzwi i znalazłem się twarzą w twarz w obec Olalli. Zdrętwiałem ze zdumienia; jej piękność i wdzięk chwyciły mię za serce. Błyszczała w mrocznym cieniu galeryi, jak barwny klejnot. Oczy jej wpiły się w moje i zawisły w nich, łącząc nas, jak uścisk dłoni. Chwilę, gdy staliśmy tak twarzą w twarz, chłonąc się wzajemnie, były to uroczyste sakramentalne chwile poślubienia się dwóch dusz. Nie wiem, jak długo trwało, zanim obudziłem się jakby z głębokiego, magnetycznego uśpienia, i skłoniwszy się pospiesznie, poszedłem dalej. Nie poruszyła się, ale patrzała za mną swemi wielkiemi spragnionemi oczyma, a gdy znikałem jej z widoku, zdawało mi się, że się zachwiała i pobladła.
Znalazłszy się w moim pokoju, otworzyłem okno i wyjrzałem na świat. Nie mogłem pojąć, co za zmiana zaszła nagle wtym dzikim krajobrazie górskim, że wydawał się tak rozśpiewanym i promieniejącym pod wyniosłem niebem. Widziałem ją, Olallę! I kamienne szczyty gór odpowiedziały: Olalla! i niezgłębione, milczące przestworze lazurowe odpowiedziało: Olalla! Blada święta mych marzeń zniknęła bezpowrotnie. W jej miejscu widziałem dziewczę, na które Bóg zlał przerozrzutnie najbogatsze barwy i najbujniejsze siły życia, którą uczynił zwinną, jak jeleń, smukłą, jak sarna, i w której wielkich oczach rozpalił pochodnię duszy. Tętno jej młodego życia, napięte jak u dzikiego zwierzęcia, przenikało moje, siła jej ducha, która jaśniała z jej oczu i przemogła moją, rozpościerała się nad mem sercem i podnosiła do mych ust w śpiewie. Przeniknęła moje żyły, była jednem ze mną.
Nie mogę powiedzieć, aby zachwyt mój osłabł, przeciwnie, dusza moja zamknęła się w swej ekstazie, jak w fortecy, wytrzymując mężnie oblężenie chłodnych i smutnych rozmyślań. Było rzeczą niewątpliwą, że pokochałem ją od pierwszego wejrzenia, z tą drżącą i niecierpliwą żarliwością, tak obcą memu doświadczeniu. Cóż dalej? Była ona dzieckiem rodu słabego na umyśle, córką sennory, siostrą Filipa, sama jej piękność świadczyła o tem. Była i lekką, jak brat, rączą, jak strzała, miłą, jak rosa. Jak matka jaśniała na szarem tle świata promienną świetnością kwiatu. Nie mogłem nazywać imieniem brata tego wpół idyotycznego chłopaka, ani imieniem matki tej nieruchliwej, a jednak wdzięcznej masy ciała, której niemądre oczy i nieustanne mizdrzenie wydawało mi się w tej chwili czemś prawie nienawistnem, a jeżeli nie mogłem się z nią ożenić, cóż więc? Była rozpaczliwie bezbronną. Jej oczy, w tem jedynem i długiem spojrzeniu, które było całą naszą rozmową, wyznały słabość równą mojej; ale sercem czułem, że ona to była tajemniczą uczennicą z północnego pokoju i autorką owych tęsknych strof, a świadomość ta mogła rozbroić najbrutalniejsze zwierzę. Uciekać! To przenosiło siłę mej odwagi, ale powziąłem uroczyste postanowienie niezmordowanej baczności.
Gdy odwróciłem się od okna, oczy moje padły na portret. Zblakł i przygasł, jak płomień świecy po wschodzie słońca; spoglądał na mnie martwemi oczami malowidła. Wiedziałem, że był podobny i podziwiałem hartowną żywotność typu w tej wyradzającej się rasie; ale tym razem podobieństwo zacierały różnice. Pamiętałem, jak wydawał mi się niegdyś czemś niedościgłem w życiu, arcydziełem raczej malarskiego geniuszu, aniżeli tworem skromnych sił przyrody. Teraz zdumiewałem się nad dziwacznością podobnej myśli i rozpływałem z zachwytu nad obrazem Olalli. Piękne kobiety widziałem i przedtem, lecz pozostawiały mnie obojętnym, a nieraz czułem się pociąganym ku kobietom, które były pięknemi tylko dla mnie, ale Olalla łączyła w sobie wszystko to, czego pożądałem i o czem nie śmiałem nawet marzyć.
Nie widziałem jej następnego dnia i serce moje było pełne smutku, a oczy tęskniły za jej widokiem, jak ludzie tęsknią za porankiem. Ale nazajutrz, gdy wracałem około zwykłej godziny z przechadzki, była znowu na galeryi i oczy nasze spotkały się znowu i spoiły w namiętnym uścisku. Chciałem przemówić, zbliżyć się do niej, ale pomimo, że serce moje wydzierało się ku niej całą mocą tłumionego uczucia, jakaś wyższa siła powstrzymywała mnie. Skłoniłem się tylko, mijając ją w milczeniu, a ona, nie odpowiadając na mój ukłon, przeprowadzała mnie swemi szlachetnemi oczyma.
Miałem teraz obraz jej, wyryty w myśli, jak żywy, i gdy odtwarzałem w pamięci te dostojne rysy, zdawało mi się, jak gdybym czytał do dna w jej sercu. W sposobie ubierania przejawiała coś z kokieteryi matki i zamiłowanie jaskrawych barw. Jej suknia, którą, wiedziałem to z pewnością, uszyła sobie własnemi rękoma, obejmowała jej smukłą postać z czarującym wdziękiem. Wedle mody tej okolicy stanik był głęboko wycięty wpośrodku i tu, pomimo ubóstwa domu, złota moneta, zawieszona na wstążce, leżała na jej smagłej piersi. Były to dowody, świadczące, jeżeliby tego jeszcze było potrzeba, o wrodzonem ukochaniu życia i własnej piękności. Z drugiej strony w oczach jej, zawieszonych w moich, widzieć mogłem głębie nad głębiami namiętności i smutku, błyski poezyi i nadziei, czarne otchłanie rozpaczy i myśli zgoła ponadziemskie. Było to piękne ciało, ale zamieszkująca je dusza była niewypowiedzianie godną tego mieszkania. Czyż mam pozwolić, aby ten kwiat niezrównany zwiędnął w ukryciu i zapomnieniu wśród tych dzikich gór? Czyż mam pogardzić wspaniałym darem, ofiarowanym mi w wymownem milczeniu jej oczu? Dusza ta była zamurowaną, czyż nie powinienem rozwalić jej więzienia. Wszystkie uboczne względy pierzchły mi z myśli. A gdyby nawet była córką Heroda, przysiągłem, że uczynię ją moją! i tegoż wieczoru ze zmieszanem uczuciem upokorzenia i podstępnej zdradliwości począłem ujmować sobie jej brata. Może być, że patrzałem nań łaskawszemi oczyma, a może myśl o siostrze wydobywała zawsze na jaw szlachetniejsze przymioty tej niedoskonałej duszy, ale nigdy nie wydawał mi się tak miłym i nawet jego podobieństwo z Olallą, drażniło mnie wprawdzie, ale i ujmowało zarazem.
Trzeci dzień minął na próżno, samotna pustka godzin. Nie chciałem stracić ani jednej sposobności i błąkałem się wciąż po podwórzu, gdzie (dla dodania sobie kontenansu) rozmawiałem więcej, niż zwykle z sennorą. Bóg świadkiem, że badałem ją teraz z najtkliwszem i najszczerszem zajęciem. Jak niegdyś w stosunku do Filipa, tak teraz wobec matki, ogarniało mnie coraz cieplejsze uczucie miękkiej, wyrozumiałej pobłażliwości. A wszakże dziw mnie brał. Nawet podczas gdy z nią rozmawiałem, zapadała nagle w lekką drzemkę i po chwili budziła się znowu bez najmniejszego zakłopotania, a ten jej niezmącony spokój mieszał mnie. To znowu, gdy obserwowałem te niedostrzeżenie drobne zmiany w jej postawie, przyczem cała jej istota zdawała się rozpływać i omdlewać w rozkoszy fizycznego ruchu ciała, ta bezdeń biernej zmysłowości przejmowała mnie głębokiem zdumieniem. Ta kobieta żyła w swem ciele: cała jej świadomość wsiąkła i rozproszyła się w jej członkach, gdzie rozkosznie przebywała. A wreszcie nie mogłem się oswoić z jej oczami. Za każdym razem, gdy zwracała ku mnie te ogromne, przepiękne, bezmyślne kule, szeroko rozwarte dla światła dziennego, lecz zamknięte dla wszelkiej ludzkiej myśli; za każdym razem, gdy miałem sposobność obserwować szybkie i zmienne ruchy jej powiek, rozszerzających się i skurczających w jedno mgnienie, nie wiem, co się zemną działo, nie umiem znaleźć nazwy dla zmieszanego uczucia rozczarowania, niechęci i niesmaku, jakie targało mi nerwy nieznośnie. Umyślnie poruszałem wobec niej różne przedmioty, zawsze napróżno. W końcu skierowałem rozmowę ku jej córce, ale i to nie wzruszyło jej obojętności. Oświadczyła tylko, że Olalla jest piękną, co (jak u dzieci) było z jej strony najwyższą pochwałą, ale okazała się całkiem niezdolną jakiejkolwiek wyższej myśli; a gdy zauważyłem, że Olalla wydaje się bardzo milczącą, ziewnęła mi poprostu w twarz i odparła, że mowa nie na wiele się przyda, gdy się niema nic do powiedzenia. »Ludzie mówią dużo, bardzo dużo« dodała, patrząc na mnie rozszerzonemi źrenicami, i znowu ziewnęła, ukazując mi pyszczek tak różowy i misterny, jak cacko. Tym razem zrozumiałem alluzyę i zostawiając ją w spokoju, poszedłem na górę do mego apartamentu, gdzie siadłem przy otwartem oknie, patrząc na wzgórza i nie widząc ich, zatopiony w rozkosznych i głębokich marzeniach, przysłuchując się w wyobraźni dźwiękowi głosu, którego nigdy nie słyszałem.
Obudziłem się piątego poranku z pełnem radości przeczuciem, zdającem się wyzywać sam los. Byłem pewny siebie, czułem dziwną lekkość w sercu i w nogach i postanowiłem natychmiast wyznać głośno i jawnie mą miłość. Nie powinna już więcej zamierać, krępowana więzami milczenia; biedne, nieme uczucie, żyjące tylko oczyma, podobne miłości źwierząt; ale, ożywiona duchem, winna zakosztować rozkoszy najdoskonalszego ludzkiego obcowania. Myślałem o tem, pełen najśmielszych nadziei, jak wędrownik, zdążający do El-Dorado, bez lęku i drżenia postanowiłem przeniknąć do tej nieznanej i wdzięcznej krainy jej duszy. A wszakże, gdy spotkałem ją, ta sama potęga namiętności zstąpiła na mnie i jednem tchnieniem zalała mój umysł. Mowa zdawała się opuszczać mnie, jak dziecinne przyzwyczajenie. Zbliżyłem się tylko do niej, jak człowiek, dotknięty zawrotem, pochyla się nad skrajem przepaści. Cofnęła się nieco przedemną, gdy podchodziłem, ale oczy jej nie odwracały się przed moimi i ciągnęły ku sobie. Nakoniec, gdy już mogłem prawie jej sięgnąć, zatrzymałem się. Słowa zamarły mi na ustach. Krok dalej, a mógłbym tylko przycisnąć ją w milczeniu do serca, i wszystko, co jeszcze pozostało zdrowem we mnie, wszystko, co jeszcze nie było pokonanem, burzyło się na myśl podobnego zetknięcia. Tak staliśmy przez jedno mgnienie sekundy, z całą siłą życia, zawieszoną w naszych oczach, porywani ku sobie przemożnym prądem, a jednak opierając się każde, a potem, z wielkim wysiłkiem woli i równocześnie z pełną gwałtownej goryczy świadomością zawodu, odwróciłem się i odszedłem w tem samem milczeniu.
Jakaż siła oczarowała mnie, że nie mogłem przemówić? A ona, dlaczego ona milczała także? Dlaczego cofała się przedemną, bez słowa, z jakby urzeczonemi oczami? Byłaż to miłość? czy też jedynie brutalny popęd, bezmyślny i nieunikniony, jak działanie magnesu na stal? Nigdy nie przemówiliśmy do siebie, byliśmy sobie najzupełniej obcy, a wszakże dziwny wpływ, potężny jak ujęcie dłoni olbrzyma, niósł nas milcząco ku sobie. Co do mnie, niecierpliwiło mnie już to; a jednak pewien byłem, że była godną mego uczucia. Widziałem jej książki, czytałem jej wiersze, i w pewnem znaczeniu, przeczuwałem duszę mej pani. Ale gdy myślałem o jej postępowaniu, przeszywał mnie niemal chłodny dreszcz. Cóż wiadomem jej było o mnie, oprócz mej powierzchowności? Czuła się pociąganą ku mnie, jak kamienie spadają na ziemię. Prawa, rządzące ziemią, popychały ją, wbrew jej woli, w moje ramiona, i odwracałem się na myśl podobnych zaślubin i począłem być zazdrosnym sam o siebie. Nie, nie w taki sposób pragnąłem być kochanym. A potem, zdjęła mnie ogromna litość dla tej dziewczyny. Pomyślałem, jak ciężkiem musi być jej upokorzenie na myśl, że ona, zatopiona w swych studyach i modlitwie pustelnica, świątobliwa mistrzyni Filipa, zmuszoną była wyznać w podobny sposób swą niepokonaną słabość dla człowieka, z którym nie zamieniła nigdy słowa. Litość pochłonęła wnet wszystkie inne uczucia. Pragnąłem tylko odnaleźć ją, pocieszyć i uspokoić, powiedzieć, jak całkowicie miłość jej odwzajemnioną była z mej strony i jak wybór ten, choć dokonany na ślepo, był godnym jej samej.
Dnia następnego mieliśmy wspaniałą pogodę. Niezgłębiona toń błękitu rozpostarła się, jak modry baldachim po nad górami. Słońce lało blaski wokoło. Szelest wiatru pomiędzy drzewami i szmer niezliczonych potoków, spadających z gór, napełniał powietrze delikatną i czarowną muzyką. Ale nieznośny smutek przytłaczał mą duszę. Serce moje płakało za widokiem Olalli, jak dziecko płacze za matką. Usiadłem na głazie skalnym u stóp nizkich skał, okalających płaskowzgórze z północy. Stamtąd spoglądałem w zalesioną dolinę strumienia, gdzie nie stąpiła noga ludzka. W usposobieniu, w jakiem się znajdowałem, miłym mi był widok tej odludnej pustki. Brakowało tu tylko Olalli, i myślałem, jak wspaniałem i rozkosznem byłoby życie, spędzone wyłącznie z nią, wśród tego orzeźwiającego powietrza, w tem dzikiem i wdzięcznem otoczeniu. Myśl ta, zrazu drżąca i nieśmiała, wzbierała w mej duszy taką dumną radością, że zdawałem się rosnąć w sile i postawie, jak Samson.
I w tem nagle spostrzegłem zbliżającą się Olallę. Wyłoniła się z gaiku drzew korkowych i szła wprost ku mnie. Podniosłem się i czekałem. Gdy tak stąpała, wydawała się istotą tak powiewną, tak pełną życia i ognia, że stałem olśniony, a jednak szła spokojnie i powoli. Jej energia tkwiła w jej powolności. Gdyby nie niezrównana moc panowania nad sobą, czułem, że biegłaby, leciała ku mnie. W miarę, jak się zbliżała, oczy jej pochylały się ku ziemi, a gdy była już całkiem blizko, przemówiła do mnie, lecz nie podnosząc wcale wzroku. Drgnąłem gwałtownie na dźwięk jej głosu; na to właśnie czekałem; to była ostatnia próba mej miłości. I oto, wymowa jej była czysta i jasna, nie szepleniąca i nieskładna, jak u jej rodziny. Głos wprawdzie brzmiał głębiej, niż zwykle u kobiet, ale młodzieńczo i niewieścio gnąc się w bogatych, pełnych akordach, złote dźwięki kontr-altowe przeplatały się naprzemian z bardziej szorstkiemi, jak czerwone pasma zmieszane były z brunatnemi w jej warkoczach. Był to nietylko głos, który przemawiał wprost do mego serca, ale mówił on jeszcze do mnie o niej. A jednakże słowa jej pogrążyły mnie na nowo w rozpacz bezdenną.
— Musisz odejść stąd — mówiła — dzisiaj.
Przykład jej przywrócił i mnie zdolność mowy. Uczułem, jak gdyby nieznośny ciężar spadł mi z ramion, albo jakby prysł czar zaklęcia. Nie wiem, w jakich słowach odpowiedziałem, ale stojąc tak przed nią na złomach skalnych, wylałem cały żar mej miłości, mówiąc jej, że żyłem tylko myślą o niej, że zasypiałem tylko, aby śnić o jej piękności, że gotów byłem z radością zaprzeć się mej ojczyzny, mowy i moich przyjaciół, aby tylko żyć wiecznie przy jej boku. A potem, opanowując się z wysiłkiem, zmieniłem ton. Uspakajałem, pocieszałem ją. Mówiłem, że odgadłem w niej pobożnego i bohaterskiego ducha, że byłem godny jego przyjaźni, że pragnąłem współdziałać z nim i wspierać go. »Natura, mówiłem, jest głosem Boga i nie wolno mu się opierać bezkarnie; a jeśli byliśmy tak milcząco pociągani ku sobie, jakby cudem miłości, to dowodzi doskonałej zgodności naszych dusz. Musimy widocznie być stworzeni, dodałem, stworzeni jedno dla drugiego. Bylibyśmy szalonymi buntownikami, krzyknąłem, tak, szalonymi buntownikami przeciwko woli Bożej, gdybyśmy się opierali temu instynktowi«.
Potrząsnęła głową. »Odjedziesz dzisiaj«, powtórzyła, a potem, z nagłym wybuchem, »Nie, nie dzisiaj!« krzyknęła, »jutro!«
Ale na tę oznakę chwiejności wstąpiła we mnie jednem tchnieniem moc niepokonana. Wyciągnąłem ramiona i zawołałem ją po imieniu. Skoczyła ku mnie i zawisła w mych objęciach. Góry zawirowały wokoło nas, ziemia drgnęła. Nagłe wstrząśnięcie, jakby od gwałtownego uderzenia, przeszyło mnie na wskróś, tak że stałem olśniony, wpół oślepły, nieprzytomny prawie. Lecz w następnej chwili odepchnęła mnie gwałtownie, wyrwała się dziko z mych ramion, i znikła z szybkością łani pomiędzy drzewami korkowemi.
Stałem i krzyczałem do gór; potem odwróciłem się i poszedłem ku rezydencyi, stąpając jakby wskróś powietrze. Kazała mi odejść, a jednak dość mi było zawołać ją po imieniu, a wracała do mnie. To były tylko kaprysy dziewczęce, od których nawet ona, najdziwniejsza ze swej płci, nie była wolną. Odejść? O nie! ja nie odejdę, Olallo! Nie odejdę? Olallo, moja Olallo! Jakiś ptaszek śpiewał w pobliżu, a w tej porze roku ptaki są rzadkie. Kazał mi być dobrej myśli. I raz jeszcze cała postać natury, od ciężkich, nieruchomych gór, aż do najlżejszego listka i najdrobniejszej muszki, przelatującej w cieniu gajów, poczęła poruszać się przedemną i przyoblekać kontury życia, ukazując twarz wprost przerażającego wesela. Blask słońca bił o wzgórza potężnie, jak młot, spadający na kowadło; ziemia pod wpływem tej przemożnej insolacyi, wydawała odurzające wonie; lasy płonęły w upale. Wyczuwałem tętno znoju i rozkoszy, przebiegające wskróś ziemię. Coś żywiołowego, coś szorstkiego, gwałtownego i dzikiego, co tkwiło w miłości, śpiewającej w mem sercu, było mi jakby kluczem tajników natury i nawet żwir, skrzypiący pod memi nogami wydawał się czemś żywem i przyjacielskiem. Olallo! Jej dotknięcie paliło i orzeźwiało, unosząc mnie na wyżyny szczytnego zjednoczenia z surową ziemią, takiego wezbrania duszy, o jakiem ludzie zapominają w swych uprzejmych zebraniach. Miłość płonęła we mnie, jak wściekłość, tkliwość stawała się prawie dziką. Nienawidziłem, uwielbiałem, litowałem się nad Olallą, poważałem ją, jak w ekstazie. Wydawała się ogniwem, łączącem mię z martwemi przedmiotami z jednej strony, i z naszem czystem i litościwem bóstwem z drugiej, istotą brutalną i boską, pokrewną równocześnie pierwotnej niewinności i nieokiełzanym siłom przyrody.
W tym stanie, z głową wirującą wszedłem na podwórze rezydencyi i widok matki uderzył mię, jak nagłe objawienie. Siedziała tam, uosobienie leniwego zadowolenia, mrużąc oczy w jarzącym blasku słonecznym, jaśniejąca biernem rozradowaniem, istota zgoła odrębna, wobec której cały mój entuzyazm rozwiał się, jakby w zawstydzeniu. Zatrzymałem się na chwilę i drżącym głosem na jaki zdobyć się byłem zdolny, przemówiłem parę obojętnych słów. Spojrzała na mnie ze swą niezmienną uprzejmością. Głos jej, gdy mi odpowiadała, brzmiał głucho i nieokreślenie, jak echo z królestwa niewzruszonego spokoju, w którem drzemała, budząc w mym umyśle po raz pierwszy pewne uczucie szacunku dla istoty, tak jednostajnie niewinnej i szczęśliwej. Minąłem ją, zapytując z pewnym podziwem sam siebie, co mogło mię w niej tak dalece odrażać.
Na stole moim leżał arkusz tego samego żółtego papieru, jaki widziałem w pokoju północnym, zapisany ołówkiem tą samą ręką, ręką Olalli. Pochwyciłem go z nagłym dreszczem trwogi i przeczytałem:
»Jeżeli masz choć trochę życzliwości dla Olalli, jeżeli tli w tobie choć iskra rycerskości dla istoty srogo dotkniętej losem, odejdź stąd dzisiaj; przez litość, przez honor, przez pamięć Tego, który umarł, błagam cię, odejdź«.
Patrzałem przez jakąś chwilę na te słowa, jakby w osłupieniu, potem zacząłem się budzić powoli, niby z głębokiego snu, z poczuciem nieopisanego znużenia i wstrętu do życia. Słońce bladło już po za nagiemi wzgórzami i zacząłem drżeć nagle, jak człowiek w strachu. Pustka, jaka się tak raptownie rozwarła w mojem życiu, obezwładniała mnie, jak fizyczna próżnia. Chodziło tu już nie o moje serce, nie o moją szczęśliwość, ale o samo życie. Nie mogłem jej stracić. Stałem, powtarzając to bezwiednie. A potem, jak ktoś, stąpający we śnie, podszedłem do okna, wyciągnąłem rękę, aby je otworzyć, i gwałtownym ruchem, z całej siły pchnąłem nią o szybę. Krew trysnęła z dłoni i natychmiast, z niezachwianym spokojem i zimną krwią, nie tracąc ani chwili panowania nad sobą, przycisnąłem wielkim palcem malutką, skaczącą fontannę i rozważałem, co mi uczynić należy. W tym pustym pokoju nie było nic, coby się nadawało do mego celu, czułem przytem, że potrzebuję koniecznie pomocy. Nagle strzeliła mi w myśli nadzieja, że Olalla sama mogłaby być moją siostrą miłosierdzia. Odwróciłem się i zeszedłem na dół, przyciskając wciąż palcem ranę.
Ale nie było tu nigdzie Olalli, ani Filipa. Skierowałem się więc do ustronia, gdzie sennora, wsunięta w głąb, drzemała tuż koło ognia, gdyż żadne gorąco nie było dla niej zbyt silnem.
— Przepraszam — rzekłem — jeżeli przeszkadzam pani, ale muszę prosić panią o pomoc.
Spojrzała na mnie sennie i spytała, co mi jest, ale zaledwie wymówiła te słowa, gdy nozdrza jej zaczęły się szybko poruszać, chwytając niespokojnie powietrze, a cała postać nagle i gwałtownie się ożywiła.
— Skaleczyłem się — rzekłem — i dość dotkliwie. Patrz pani. I wyciągnąłem obie ręce, z których krew ociekała kroplami.
Jej wielkie oczy rozwarły się szeroko, powieki skurczyły, jak małe punkciki; zasłona zdawała się opadać z jej twarzy, ukazując ostre, pełne nieodgadniętego wyrazu rysy. I gdy stałem wciąż, ździwiony trochę jej nieoczekiwanem wzruszeniem, podeszła szybko do mnie, stanęła i pochwyciła moją rękę! W jednej chwili podniosła ją do swych ust i ugryzła aż do kości. Ostry ból ukąszenia, raptowny wytrysk krwi i przeraźliwa zgroza tego czynu, oszołomiły mój umysł, jakby nagłą błyskawicą i odtrąciłem ją gwałtownie. Lecz wnet poskoczyła ku mnie, znowu i znowu, wydając prawdziwie źwierzęce, potworne krzyki, krzyki, które natychmiast poznałem, te same, co zbudziły mię niegdyś owej pamiętnej, burzliwej nocy. Siły jej rosły, podniecane szałem, moje opadały szybko z upływem krwi, przytem mąciło mi się w myśli i czułem się wprost odurzony tym przerażająco dziwacznym wybuchem krwiożerczości. Byłem już prawie przyparty do muru, gdy Olalla rzuciła się pomiędzy nas, a Felipe, znalazłszy się przy niej jednym susem, powalił matkę na ziemię. Ogarnęło mnie głębokie omdlenie, niby letarg. Widziałem, słyszałem i czułem wszystko, ale nie zdolny byłem najmniejszego ruchu. Słyszałem, jak Felipe z sennorą szamotali się na podłodze, słyszałem dzikie jej wycia, wznoszące się aż ku niebu za każdym razem, gdy usiłowała dosięgnąć mnie. Czułem, jak Olalla obejmuje mnie swemi ramionami, jak włosy jej opadają mi na twarz i jak z męzką siłą podnosi mię i półwlecze, pół niesie na górę, do mego pokoju, gdzie rzuca mnie na łóżko. Potem widziałem, jak poskoczyła ku drzwiom i zamknęła je szybko, przysłuchując się przez chwilę dzikim krzykom, wstrząsającym rezydencyą. A potem, lekka i chyża, jak myśl, była znów przy mnie, przewiązując mi rękę, przyciskając ją do łona, jęcząc i zawodząc nad nią z tkliwością gołąbki. Nie były to słowa, ale dźwięki, piękniejsze od słów, nieskończenie wzruszające, niewymownie tkliwe. A przecie gdy tak leżałem, nagła myśl ugryzła mię w samo serce, myśl, co mię raniła, jak mieczem, myśl, co jak robak w pąku kwiecia, profanowała świętość mej miłości. Tak, były to piękne dźwięki, natchnione przez ludzką czułość, ale czy piękność ich była ludzką?
Cały dzień przeleżałem na mojem łóżku. Przez długi czas jeszcze krzyki tej bezimiennej żeńskiej istoty rozlegały się po całym domu, napełniając mą duszę rozpaczliwym smutkiem i niesmakiem. Były to śmiertelne krzyki mej miłości; to miłość moja została zamordowaną; była ona już nie tylko martwą, ale prawie obrazą dla mnie. A jednak, daremnie, mogłem myśleć, co mi się podobało, i czuć, jak czuć musiałem, wzbierała ona we mnie burzą niewysłowionej słodyczy. Serce moje rozpływało się na samo spojrzenie Olalli i dotknięcie jej ręki. Ta nagle ujawniona straszna tajemnica, ta wątpliwość, nękająca mnie co do Olalli, ten dziki, zwierzęcy rys, przebijający nietylko w całem zachowaniu się jej rodziny, ale tkwiący w samych podstawach i historyi naszej miłości, jakkolwiek przerażał, jakkolwiek zachwiewał mnie i zasmucał, nie był wszakże dość potężnym, aby złamać urok mego oczarowania.
Gdy krzyki zamilkły, usłyszałem ciche drapanie do drzwi, poczem poznałem, że Felipe znajdował się za niemi. Olalla wyszła i powiedziała mu coś, nie wiem co. Z tym jednym wyjątkiem stała wciąż tuż przy mnie, to klęcząc przy mem łóżku i modląc się gorąco, to wlepiając swe oczy we mnie. Tak więc, mogłem przez całe te sześć godzin upajać się jej pięknością i czytać milcząco w jej twarzy. Widziałem, jak złota moneta, zawieszona u jej szyi, poruszała się za jej oddechem. Widziałem, jak piękne jej oczy to chmurzyły się, to znów rozjaśniały, ale stale przemawiały do mnie jedną tylko mową, niewysłowionej czułości. Widziałem przepiękną, doskonałej czystości twarz, a przez powiewną suknię linie jej doskonale kształtnego ciała. Noc zapadła nareszcie, i postać Olalli rozpływała się powoli w gęstniejącym mroku pokoju, ale nawet wtedy delikatna jej ręka spoczywała w mojej, a usta jej rozmawiały ze mną. Leżeć tak w śmiertelnem omdleniu i poić się rysami ukochanej, to znaczy przebudzić się dla miłości, i po najgłębszem rozczarowaniu, rozumowałem sam z sobą, i zamykając oczy na wszystkie okropności, gotów byłem znowu przyjąć śmiało wszystko najgorsze. Cóż mnie to obchodzi, jeżeli to wszechwładne uczucie przetrwało mimo wszystko, jeżeli jej oczy wciąż mnie czarowały i ujarzmiały, jeżeli teraz, jak i przedtem, każdy nerw mego osłabłego ciała pożądał jej i drżał ku niej?
Późno w nocy uczułem się trochę silniejszym i zacząłem mówić.
— Olallo — rzekłem — to wszystko nic. Nie pytam o nic. Jestem szczęśliwy. Kocham cię.
Uklękła i modliła się przez chwilę. Księżyc oświetlał jedną stronę okien, zasnuwając pokój mglistym, przyćmionym blaskiem, w którym nie mogłem jej dostrzedz wyraźnie. Powstawszy, uczyniła znak krzyża.
— Teraz moja kolej mówić — odezwała się — a twoja słuchać. Wiem, nie możesz nawet się tego domyślać. Modliłam się, och! jak się modliłam, abyś opuścił to nieszczęsne miejsce. Prosiłam cię o to i wiem, że nie byłbyś odmówił mojej prośbie, nawet takiej, a jeżeli nie, pozwól mi przynajmniej wierzyć temu.
— Kocham cię — odpowiedziałem.
— A przecie żyłeś w świecie — odparła po chwili milczenia. — Jesteś mężczyzną, jesteś uczonym, a ja jestem tylko dziecko. Wybacz mi, jeżeli zdaję się nauczać ciebie, ja, która jestem tak nieświadoma, jak drzewa tych gór, ale ci, co uczą się wiele, zbierają tylko pianę z powierzchni wiedzy. Chwytają oni prawa, rozumieją wielkość zamysłów, ale zgroza żyjącego zjawiska blednie zbyt często w ich pamięci. Lecz my, którzy przebywamy w domu ze złem, my pamiętamy, sądzę, i my jesteśmy też ostrzegani litośnie. Odejdź, proszę, odejdź teraz i zachowaj mię w myśli. W taki sposób zachowam życie w najdroższych zakątkach twej pamięci, życie tak wyłącznie moje własne, jak to, które prowadzę w tem ciele.
— Kocham cię — powtórzyłem raz jeszcze, i wyciągając moją słabą rękę, ująłem jej dłoń, podniosłem ją do ust i pocałowałem. Nie opierała się, ale drgnęła lekko; widziałem jej spojrzenia, zwrócone ku mnie, wyraz ich nie był niechętnym, tylko smutnym i znużonym. A potem zdawało się, jak gdyby przywoływała całą moc swego postanowienia. Ujęła moją rękę i pochylając się z lekka przed siebie, położyła ją na swem sercu.
— Tu — zawołała — tu czujesz bijące tętno mego życia. Bije ono tylko dla ciebie, jest twojem. Ale czyż jest nawet mojem? Czy jest mojem, bym mogła ofiarować ci je tak, jak mogę zdjąć złotą monetę z mej szyi, albo ułamać żywą gałąż drzewa i dać ci ją? A jednak nie jest mojem! Ja żyję, albo myślę, że żyję (jeżeli istnieję w ogóle) gdzieś zgoła w odrębnym świecie, słaby więzień, wleczony i zagłuszany przez tłuszczę, której urągam. Ta torebka, taka sama, jaka bije w boku zwierząt, uznaje cię na pierwsze spojrzenie za swego pana; owszem, kocha cię. Ale moja dusza, czy mogę powiedzieć to samo o mojej duszy? Nie sądzę; nie wiem; boję się pytać. A wszakże, gdy mówiłeś do mnie, słowa twoje mówiły o duszy; o duszę moją pytasz się, tylko dla mojej duszy chciałeś mię wziąć.
— Olallo — rzekłem — dusza i ciało to jedność, a przynajmniej zawsze tak bywa w miłości. Co ciało wybiera, dusza kocha; do czego lgnie ciało, do tego i dusza przywiera; ciało przy ciele, dusza przy duszy, stają razem na znak, dany przez Boga; a niższa część (jeżeli możemy cokolwiek nazywać niższem) jest tylko podnóżkiem i podwaliną najwyższej.
— Czy widziałeś — spytała — portrety w domu moich ojców? Czy widziałeś matkę i Filipa? Czy oczy twoje nie zatrzymały się nigdy na tym obrazie, zawieszonym u twego łóżka? Ta, której jest wyobrażeniem, umarła już dawno, i czyniła wiele złego w swojem życiu. Ale, spojrz tylko! oto moja ręka do ostatniej linii, oto moje oczy i moje włosy. Cóż więc jest mojem i kim jestem ja? Jeżeli każde zagięcie mego biednego ciała (które kochasz, marząc sennie, że kochasz mnie), każdy mój ruch, każdy dźwięk mego głosu, każde spojrzenie mych oczu, nawet teraz, w tej chwili, gdy mówię do tego, którego kocham, jeżeli wszystko to należało już do drugich? Inne kobiety, przed wiekami, wabiły mężczyzn mojemi oczyma; inni mężczyźni słuchali tego samego głosu, który teraz brzmi w twoich uszach. Ręce zmarłych spoczywają na mojem łonie; one poruszają mną, popychają mnie, prowadzą; jestem tylko manekinem w ich władzy, odtwarzam jedynie rysy i zalety, które dawno już spoczęły w ciszy grobu. Czy mnie kochasz, przyjacielu? czy też rasę, która mnie stworzyła? dziewczę, które nie wie i nie może ręczyć za najdrobniejszą cząstkę siebie samej? czyli też strumień, którego jest ona tylko przejściowym wirem; drzewo, którego jest przemijającym owocem? Rasa istnieje, ona jest starą, jest wiecznie młodą i chowa w zanadrzu swe wieczyste przeznaczenie; na jej powierzchni, jak fale, goniące się po morzu, jednostki następują po jednostkach, mamione ułudą samoświadomości, ale one są niczem. Mówimy o duszy, ale dusza żyje w rasie.
— Powstajesz przeciwko powszechnemu prawu — rzekłem — buntujesz się przeciwko głosowi Boga, temu głosowi, który On uczynił tak zniewalającym w mowie, tak władnym w rozkazywaniu. Słuchaj go, słuchaj, jak przemawia do nas! Ręka twoja lgnie do mojej, twoje serce bije przyśpieszonem tętnem za mojem dotknięciem, nieznane elementa, z których jesteśmy złożeni, budzą się i zlewają razem w jednem spojrzeniu, glina ziemi przypomina swe niezależne życie i tęskni, by połączyć się z nami. Jesteśmy popychani ku sobie, jak gwiazdy krążące w przestrzeni, jak fale przypływu i odpływu, przez siły dawniejsze i potężniejsze, niż my.
— Niestety — odparła — cóż ci odpowiem? — Moi ojcowie, osiemset lat temu, rządzili tą prowincyą. Byli oni mądrzy, potężni, przebiegli i okrutni; byli jednym z najdumniejszych rodów Hiszpanii. Chorągwie ich wiodły zbrojne hufce do boju; król nazywał ich swymi kuzynami; poddani, gdy postronek ściskał im szyję, lub gdy znajdowali za powrotem dymiące zgliszcza swych osad, klęli ich imię. Teraz rzeczy się zmieniły. Człowiek powoli wzniósł się, jeżeli powstał ze zwierzęcia, może spaść znowu do tego samego poziomu. Taką była kolej członków mego rodu. Tchnienie śmiertelnego znużenia wionęło na ich człowieczeństwo i struny się rozluźniły. Poczęli opuszczać się coraz niżej, ich umysł zapadł w martwą senność, ich namiętności budzą się dorywczo, ciężkie i apatyczne, jak wiatr w rozpadlinach gór. Piękność wciąż jeszcze przekazywaną była w spadku następnym pokoleniom, ale nie przewodniczy im ani ona, ani ludzkie serce. Nasienie wydawało płód, przyoblekało się w ciało, ciało pokrywało kości, ale było to ciało i kości zwierząt, a mózg ich był mózgiem much. Mówię do ciebie, jak umiem, ale widziałeś sam, jak koło przeznaczenia odwróciło się wstecz dla mego przeklętego rodu. Ja stoję, żeby się tak wyrazić, jakby na małej wyniosłości wśród tego rozpaczliwego spadku, skąd spoglądam po za i przed siebie i widzę, cośmy już stracili i naco jeszcze skazani jesteśmy w przyszłości, zstępując coraz niżej. I mamże ja, ja co żyję samotna w domu umarłych, gnąc się nienawistnie pod brzemieniem ciała, mamże ja powtórzyć zaklęcie? Mamże uwięzić nowego ducha, opornego, jak mój, w tej zaczarowanej i burzą strzaskanej powłoce, w której dręczę się obecnie sama? Mamże przedać dalej to przeklęte naczynie ludzkości, napełnić je świeżem życiem, jakby świeżym jadem, i rzucić, jak płonący żagiew, w twarz przyszłych pokoleń? Ale ślub mój jest nieodwołalny; mój ród zniknie wraz ze mną z oblicza ziemi. W tej chwili mój brat czyni ostatnie przygotowania; wkrótce usłyszymy jego kroki na schodach, pójdziesz z nim i znikniesz na zawsze z mych oczu. Pomyśl czasem o mnie, jako o tej, dla której nauka życia nie była łatwą, ale która przyjęła ją odważnie, jako o tej, co kochała cię, niewątpliwie, ale nienawidziła siebie tak głęboko, że sama jej miłość stała się jej nienawistną; jako o tej, co cię odtrąciła, a jednak pragnęłaby zatrzymać cię na zawsze; której najdroższą nadzieją było zapomnieć cię, a najwyższą obawą zostać zapomnianą.
Mówiąc to, wstała z krzesła i szła wolnym krokiem ku drzwiom. Dźwięczny jej głos brzmiał coraz łagodniej i ciszej z oddali.
Przy ostatnich słowach wyszła i zostałem sam w zalanym miesięczną pełnią pokoju. Nie wiem, cobym był uczynił, gdyby nie obezwładniające mnie niezwykłe osłabienie, ale wobec tej zupełnej niemocy, ogarnęła mnie czarna, bezbrzeżna rozpacz.
Niebawem zabłysło w drzwiach blade światełko latarni. Wszedł Felipe, wziął mnie, nie mówiąc słowa, na ramiona i zaniósł do oczekującego przed bramą wjazdową powozu.
Usrebrzone poświatą księżycową sylwetki wzgórz stały sztywnie na horyzoncie, jakby wycięte z delikatnej tektury. Na błyszczącej powierzchni płaskowzgórza, z pośród niskich drzew słaniających się ku sobie i rozelśnionych srebrzyście w podmuchach wiatru, wielki, czarny sześcian rezydencyi przeglądał, jak zbita, ciemna masa, przerwana w trzech odstępach jasnemi smugami, padającemi z trzech blado oświetlonych okien północnej fasady, ponad wjazdową bramą. Były to okna Olalli i gdy powóz ruszył, podskakując po nierównej drodze, wlepiłem w nie moje oczy, póki przy nagłym zakręcie drogi w dolinę nie straciłem ich z widoku na zawsze. Felipe szedł w milczeniu obok wozu, lecz od czasu do czasu wstrzymywał muły i spoglądał ku mnie ukradkiem... Wreszcie przybliżył się zupełnie i położył lekko rękę na mej głowie. Było tyle serdeczności w tem dotknięciu i tyle prostoty, jak czasem w pieszczocie zwierząt, że łzy rzuciły mi się z oczu, niby gorąca krew z tryskającej arteryi.
— Felipe — rzekłem — zawieź mnie tam, gdzie mnie nie będą o nic pytać.
Nie powiedział ani słowa, ale zawrócił muła i przejechawszy powtórnie część drogi, którąśmy już przebyli, skręcił w boczną ścieżkę i zawiózł mnie do małej wioski wśród gór, która, jak to mówimy w Szkocyi, stanowiła kirktone[1] tego mało ludnego powiatu. Pozostały mi w umyśle niejasne, rwące się wspomnienia tego dnia, świtającego ponad równiną, gdy powóz mój zatrzymał się przed jakąś chatą. Jakieś ramiona uniosły mnie delikatnie i złożyły na łóżku w dużym, pustym pokoju. Potem zmorzył mnie ciężki sen, jak omdlenie.
Nazajutrz i przez kilka następnych dni stary ksiądz zjawiał się często przy mojem łożu ze swoją tabakierką i brewiarzem, a po niejakim czasie, gdy zacząłem wracać do sił, powiedział mi, że jestem już na dobrej drodze do zupełnego wyzdrowienia i że powinienem jak można najprędzej przyspieszyć mój wyjazd, poczem, nie dodając żadnego tłumaczenia, zażył tabaki i zerknął na mnie z ubocza. Nie udawałem wcale, że nic nie wiem, byłem pewny że musiał widzieć Olallę.
— Panie — rzekłem — wiesz, że nie pytam się dla próżnej ciekawości. Co się dzieje z rodziną?
Powiedział, że byli to bardzo nieszczęśliwi ludzie; że są, jak się zdaje, rodem zupełnie zwyrodniałym, a przytem bardzo biedni i bardzo zaniedbani.
— Ale nie ona! — zawołałem. — Dzięki zapewne pańskim staraniom, posiada ona rozleglejszą wiedzę i bystrzejszy umysł, niż się go pospolicie spotyka u kobiet.
— Tak — odpowiedział — sennorita otrzymała staranne wykształcenie. Ale rodzina była zaniedbaną.
— Matka? — badałem.
— Tak, matka także — odparł padre, zażywając tabaki. — Ale Felipe jest dobry chłopiec.
— Matka jest dziwna? — spytałem.
— Bardzo dziwna — odrzekł ksiądz.
— Zdaje mi się, panie, że gramy w chowanego — rzekłem. — Musisz pan wiedzieć więcej o mnie, niż to pokazujesz. Musisz wiedzieć, że ciekawość moja usprawiedliwioną jest z wielu względów. Czy nie zechcesz pan być szczerym ze mną?
— Mój synu — odpowiedział starzec — będę bardzo szczerym w tych rzeczach, które podlegają mojej kompetencyi, ale co do tych, które mnie samemu są niewiadome, nie trzeba zbyt wielkiej dyskrecyi, aby zamilczeć o nich. Nie będę udawał przed tobą, rozumiem cię doskonale, i cóż ci powiem? jedno tylko, że jesteśmy wszyscy w ręku Boga, i że Jego drogi różne są od naszych! Radziłem się nawet moich zwierzchników w Kościele, ale i oni także nie umieli mi nic odpowiedzieć. Jest to wielka tajemnica.
— Czy matka Olalli jest obłąkaną? — zapytałem.
— Odpowiem ci jak myślę. Nie jest nią — odparł padre — przynajmniej nie była nią. Gdy była młodą, niech mi Bóg wybaczy, ale obawiam się, że zaniedbywałem trochę to dzikie jagnię, była z pewnością najzupełniej przy zdrowych zmysłach; a jednak, jakkolwiek nie w tak wysokim stopniu, te same objawy dawały się spostrzegać już wówczas. Tak samo było z jej ojcem, owszem, nawet przed nim, i to spowodowało może, że lekceważyłem to sobie. Ale te rzeczy nie stoją w miejscu, owszem, potęgują się zarówno w jednostce, jak w całym rodzie.
— Gdy była młodą — zacząłem; tu głos mi się urwał i z wielkiem tylko wysiłkiem mogłem dodać po chwili — czy była podobną do Olalli?
— Niech Bóg broni! — zawołał porywczo padre. — Niech Bóg broni, aby ktokolwiek śmiał myśleć tak pogardliwie o tej najukochańszej z moich owieczek. Nie, nie, sennorita (oprócz tylko swej piękności, która, życzyłbym z duszy, oby mogła być mniejszą) nie przedstawia najlżejszego podobieństwa ze swą matką w tym samym wieku. Nie zniósłbym, abyś mógł myśleć coś podobnego, choć może... Bogu wiadomo... byłoby to lepiej dla ciebie.
Na te słowa, podniosłem się w łóżku i otwarłem moje serce przed starcem; opowiedziałem mu o naszej miłości i jej postanowieniu, wyznałem dręczące mnie, straszne wątpliwości i obawy, moje przelotne przywidzenia, ale, dodałem, wszystko to już minęło; i z czemś więcej, niż tylko czysto formalną uległością, odwołałem się do jego sądu.
Słuchał mnie bardzo cierpliwie i bez ździwienia, a gdy skończyłem, siedział czas jakiś milcząc, zamyślony. Potem zaczął:
— Kościół — i natychmiast przerwał, przepraszając uprzejmie. — Zapomniałem, moje dziecko, że nie jesteś katolikiem — rzekł. — A jednak, w okoliczności tak niezwykłej, nawet Kościół zaledwie może co postanowić. Ale czy chciałbyś mieć moje zdanie? Sennorita jest w sprawie tego rodzaju najlepszym sędzią; przyjąłbym jej wyrok.
Po tych słowach wstał i oddalił się; odtąd okazywał się daleko mniej gorliwym w swych odwiedzinach. Istotnie, gdy już zacząłem przychodzić do siebie, wyraźnie obawiał się i unikał mego towarzystwa, nie żeby mi niechętnym był, ale jak człowiek, który ucieka przed niepokojącym go sfinksem. Wieśniacy również stronili odemnie i niechętnie służyli mi za przewodników w górach. Widziałem, że patrzyli na mnie krzywo, a najprzesądniejsi żegnali się za mojem zbliżeniem. Z początku przypisywałem to moim heretyckim wierzeniom, lecz powoli zaczęło się mi rozjaśniać, że zgroza, jaką budziłem, pochodziła stąd, iż dłuższy czas przebywałem w rezydencyi. Wszyscy pogardzamy dzikimi przesądami ciemnych chłopów, a jednak czułem, jakoby mrożący cień opadał na moją miłość i unosił się nad nią bezustannie. Nie zabiło to wprawdzie mojej miłości, ale, przyznać muszę, znacznie ostudziło mój zapał.
O kilka mil na zachód od wioski znajdował się wyłom w Sierrach, skąd oko mogło krążyć swobodnie ponad rezydencyą. Tam zwykłem był przesiadywać codziennie po kilka godzin. Mały lasek wieńczył szczyt wzgórza, a w miejscu, gdzie wązka ścieżka wyłaniała się z leśnych zarośli, zwiszał się ponad niemi olbrzymi głaz skalny, na którym stał krucyfiks naturalnej wielkości z niezwykle bolesnym wyrazem w wykonaniu. To był mój punkt obserwacyjny. Stamtąd, dzień za dniem, spoglądałem na płaskowzgórze w dole i na wielki, stary dom, i mogłem widzieć Filipa, nie większego od muchy, jak uwijał się po ogrodzie. Czasami mgły przysłaniały mi widok, póki ich nie rozpędził wiatr górski, czasami dolina drzymała podemną w niezmąconym blasku słońca, czasami nie mogłem jej dojrzeć po za słotą deszczową. Ten odległy punkt, te otaczające mnie zewsząd widoki miejsc, gdzie życie moje zostało tak dziwnie zakłóconem, dogadzały zmienności mego usposobienia. Spędzałem tam dnie całe, rozpatrując w myśli różne okoliczności naszego położenia, to skłaniając się ku poszeptom miłości, to nadstawiając ucha na głos rozsądku, a najczęściej chwiejąc się niepewnie pomiędzy obojgiem.
Pewnego dnia, gdy siedziałem na skale, ujrzałem przechodzącego drogą bardzo niepozornej miny wieśniaka, otulonego w płaszcz. Był on obcym w tej okolicy i widocznie nie znał mnie nawet z pogłosek, gdyż zamiast przejść na drugą stronę, zbliżył się i usiadł obok mnie. Wkrótce rozgadaliśmy się. Pomiędzy innemi powiedział mi, że był niegdyś poganiaczem mułów i dawniej często przebywał w tych górach; później towarzyszył armii ze swymi mułami, zebrał mały kapitalik i żyje teraz spokojnie z rodziną.
— Czy znasz ten dom? — zapytałem, wskazując rezydencyę, gdyż wszelka rozmowa, nie tycząca się Olalli, nużyła mnie prędko.
Spojrzał na mnie ponuro i przeżegnał się.
— Aż nadto dobrze — odparł — tam to jeden z mych towarzyszy zaprzedał się djabłu, Najświętsza Dziewico, chroń nas od pokus! Ale nie minęła go słuszna zapłata, płonie teraz w najczerwieńszem miejscu piekła!
Owiał mnie nagły lęk, niezdolny byłem przemówić słowa, a wieśniak prawił dalej, jakby sam do siebie:
— Tak — mówił — o tak! znam ten dom. Przekroczyłem jego bramy. Śnieg leżał na drodze, wiatr miótł go. Niewątpliwie śmierć unosiła się tego dnia ponad górami, ale gorzej było tam, przy ognisku. Wziąłem go za ramię, sennor, i wlokłem do bramy. Zaklinałem go na wszystko, co mu było świętem i drogiem, by szedł ze mną. Czołgałem się u jego stóp na klęczkach po śniegu i widziałem, że wzruszyły go moje błagania. Lecz właśnie w tej chwili ona wyszła na galeryę i zawołała go po imieniu; obejrzał się... stała z lampą w ręku, uśmiechem przywołując go ku sobie. Wezwałem głośno Imienia Bożego, objąłem go ramionami, ale odtrącił mnie i pozostałem sam. Wybrał, co chciał! Panie Boże, zbaw nas! Modliłbym się za jego duszę, ale poco? Są grzechy, z których nawet papież nie może rozgrzeszyć.
— A twój przyjaciel — spytałem — co się z nim stało?
— Bogu jednemu wiadomo — rzekł mulnik — ale jeżeli prawdą jest to, co mówią, koniec jego był równie strasznym, jak grzech... sama myśl o tem ścina krew w żyłach.
— Czy sądzisz, że został zamordowany? — zapytałem.
— Rozumie się, został zamordowany — odparł wieśniak. — Ale w jaki sposób? tak, w jaki? Grzech mówić o tem.
— Ludzie, mieszkający w tym domu — zacząłem.
— Ale — przerwał mi z dzikim wybuchem. — Ludzie! — zawołał. — Jacy ludzie? To nie mężczyźni i nie kobiety przebywają w tym domu szatana! Jak to? mieszkałeś pan tu przecie tak długo i o niczem nie słyszałeś jeszcze?
I przytknąwszy usta do mego ucha, szeptał bojaźliwie, jak gdyby nawet ptactwo górskie mogło nas podsłuchać i zmartwieć z przerażenia.
To, co mi opowiedział, nie było prawdziwem, nie było nawet oryginalnem. Była to w nowej edycyi, utkanej z wiejskiej ciemnoty i przesądów, jedna z tych historyi; tak dawnych, jak rodzaj ludzki. Co mnie przeraziło, to raczej jej praktyczne zastosowanie. Za dawnych czasów — mówił — Kościół byłby zburzył doszczętnie to gniazdo bazyliszków; ale teraz ramię Kościoła osłabło, niestety! jego przyjaciel, Miguel, uszedł bezkarnie rąk ludzkich; ale dosięgnął go nierównie straszniejszy sąd obrażonego Boga. To było bardzo źle... i nie powinno się powtórzyć. Padre zdziecinniał ze starości, przytem on sam został oczarowany; ale oczy jego owczarni otwarte są i czujne na grożące im niebezpieczeństwo, i pewnego dnia... może już niedługo... dym tego domu wzbije się aż ku niebiosom.
Odszedł, lecz słowa jego przejęły mnie strachem i zgrozą. Co mi uczynić należy, sam nie wiedziałem. Czy najpierw ostrzedz starego Padre, czy zakomunikować moje złowróżbne nowiny wprost zagrożonym mieszkańcom rezydencyi? Los sam rozstrzygnął za mnie, albowiem, gdy się jeszcze wciąż wahałem, spostrzegłem zawoalowaną postać kobiecą, zdążającą ku mnie po ścieżce. Żadna zasłona nie mogła omylić mej przenikliwości; z każdego ruchu poznałem Olallę. Ukrywszy się po za załamem skalnym, pozwoliłem jej wejść na sam szczyt wzgórza. Wtedy wysunąłem się z ukrycia. Poznała mnie i zatrzymała się, ale nie rzekła nic; ja także stałem w milczeniu... i tak przez jakiś czas patrzyliśmy wzajem na siebie, pełni niewysłowionego smutku.
— Myślałam, że odjechałeś — rzekła nakoniec. — Wszystko, co możesz uczynić dla mnie... to odejść. To jest wszystko, o co cię kiedykolwiek prosiłam. A ty wciąż tu pozostajesz. Lecz czy wiesz, że każdy dzień nagromadza śmiertelne niebezpieczeństwa, nietylko nad twoją, ale i nad naszemi głowami? Szerzy się wieść po górach; myślą, że kochasz mnie... i ludzie nie chcą na to pozwolić.
Widziałem, że była już powiadomioną o grożącem jej niebezpieczeństwie i ucieszyłem się z tego.
— Olallo — rzekłem — gotów jestem odjechać dzisiaj.. natychmiast, ale nie sam.
Usunęła się parę kroków na bok i ukląkłszy przed krucyfiksem, zaczęła się modlić.
Stałem przy niej i patrzałem to na nią, to na przedmiot jej adoracyi, to, na żywą postać modlącej się, to znów na widmowe, zeszpecone oblicze, malowane rany i wystające żebra zawieszonego na krzyżu ciała. Milczenie przerywały tylko kwilenia jakichś wielkich ptaków, krążących w około, jakby w zdumieniu lub przestrachu, po nad szczytem wzgórz. Po chwili Olalla wstała, zwróciła się ku mnie, podniosła zasłonę i wciąż opierając się jedną ręką o ramię krzyża, patrzała na mnie pobladłą, zasmuconą twarzą.
— Położyłam moją rękę na krzyżu — rzekła. — Padre mówi, że nie jesteś chrześcijaninem, ale spójrz na chwilę memi oczyma i patrz na to oblicze Męża Boleści. Jesteśmy wszyscy zarówno... jak On nim był... dziedzicami grzechu. Musimy wszyscy cierpieć i pokutować za przeszłość, która nie była naszą; w każdym z nas... tak, nawet we mnie... jest iskra Bóstwa. Jak On, musimy cierpieć przez krótką chwilę, póki nie wstanie świt i nie przyniesie nam ukojenia, Pozwól mi iść moją drogą samotnie... W taki tylko sposób mogę się czuć mniej opuszczoną, mając za przyjaciela Tego, który jest przyjacielem wszystkich strapionych. W taki tylko sposób mogę być najszczęśliwszą, pożegnawszy się z wszelką nadzieją ziemskiego szczęścia i przyjąwszy dobrowolnie cierpienie, jako mój udział w życiu.
Spojrzałem na oblicze krucyfiksu i jakkolwiek nie jestem przyjacielem obrazów i gardzę tą naśladowniczą i przedrzeźniającą sztuką, której bardzo pierwotny wzór miałem właśnie przed sobą, jakieś przeczucie tego, co oblicze to wyrażało, przeniknęło do mej duszy. Twarz ta spoglądała ku mnie i pełnym boleści, śmiertelnym skurczem, ale okalała ją promienna aureola, przypominając mi, że ofiara była dobrowolną. Krzyż stał tu, wieńcząc skałę, jak dotąd stoi na wielu zboczach górskich, symbol smutnych i wzniosłych prawd, pouczając przechodniów, że rozkosz nie jest ostatecznym celem, ale przypadkiem, że cierpienie jest dobrowolnym udziałem dusz wspaniałych; że lepiej jest przeboleć wszystko i czynić dobrze. Odwróciłem się i zstąpiłem z gór w milczeniu; a gdy obejrzałem się ostatni raz, zanim zawarły się za mną cienie lasu, widziałem, że Olalla stała wciąż, oparta o krucyfiks.




  1. Niby główny centr parafii.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: anonimowy.