Strona:PL Robert Louis Stevenson - Skarb z Franchard.pdf/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pociągani ku sobie, jakby cudem miłości, to dowodzi doskonałej zgodności naszych dusz. Musimy widocznie być stworzeni, dodałem, stworzeni jedno dla drugiego. Bylibyśmy szalonymi buntownikami, krzyknąłem, tak, szalonymi buntownikami przeciwko woli Bożej, gdybyśmy się opierali temu instynktowi«.
Potrząsnęła głową. »Odjedziesz dzisiaj«, powtórzyła, a potem, z nagłym wybuchem, »Nie, nie dzisiaj!« krzyknęła, »jutro!«
Ale na tę oznakę chwiejności wstąpiła we mnie jednem tchnieniem moc niepokonana. Wyciągnąłem ramiona i zawołałem ją po imieniu. Skoczyła ku mnie i zawisła w mych objęciach. Góry zawirowały wokoło nas, ziemia drgnęła. Nagłe wstrząśnięcie, jakby od gwałtownego uderzenia, przeszyło mnie na wskróś, tak że stałem olśniony, wpół oślepły, nieprzytomny prawie. Lecz w następnej chwili odepchnęła mnie gwałtownie, wyrwała się dziko z mych ramion, i znikła z szybkością łani pomiędzy drzewami korkowemi.
Stałem i krzyczałem do gór; potem odwróciłem się i poszedłem ku rezydencyi, stąpając jakby wskróś powietrze. Kazała mi odejść, a jednak dość mi było zawołać ją po imieniu, a wracała do mnie. To były tylko kaprysy dziewczęce, od których nawet ona, najdziwniejsza ze swej płci, nie była wolną. Odejść? O nie! ja nie odejdę, Olallo! Nie odejdę? Olallo, moja Olallo! Jakiś ptaszek śpiewał w pobliżu, a w tej porze roku ptaki są rzadkie. Kazał mi być dobrej myśli. I raz jeszcze cała postać natury, od ciężkich, nieruchomych gór, aż do najlżejszego listka i najdrobniejszej muszki, przelatującej w cieniu gajów, poczęła poruszać się przedemną i przyoblekać kontury życia, ukazując twarz wprost przerażającego wesela. Blask słońca bił o wzgórza potężnie, jak młot, spadający na kowadło; ziemia pod wpływem tej przemożnej insolacyi, wydawała odurza-