Strona:PL Robert Louis Stevenson - Skarb z Franchard.pdf/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

by mi towarzyszył w przechadzce. Był piękny, pogodny dzień, i las, dokąd go zaprowadziłem, pełen był świeżej zieloności, miłej woni i ożywionego brzęku owadów. Tu Felipe odsłonił mi się w zupełnie nowem świetle, wznosząc się do wyżyn wprost ogłuszającej radości, energią i wdziękiem ruchów czarując oczy. Skakał, obiegał mnie wokoło, uosobienie niefrasobliwego wesela. Chwilami stawał, patrzał i nasłuchiwał i zdawał się wchłaniać w siebie świat, jak kordyał; a potem nagle jednym susem wskakiwał na drzewo, zawieszał się i pląsał między jego gałęźmi, jakby u siebie w domu. Nie wiele mówił do mnie i nic ważnego, ale rzadko kiedy cieszyłem się tak ożywionem towarzystwem. Widok jego zachwytu był nieustannem świętem. Szybkość i sprawność jego poruszeń podobała mi się niewymownie i byłbym może tak nierozważnie uprzejmym, aby spacer ten zamienić w zwyczaj, gdyby przypadek nie był się postarał o bardzo szorstkie zakończenie mojej zabawy. Dzięki swej chyżości, czy zręczności, chłopiec złapał wiewiórkę na wierzchołku jednej z sosen. Wyprzedził mnie był nieco, ale widziałem, jak prędko spuścił się z drzewa i przykucnął na ziemi, krzycząc głośno z wielkiego ukontentowania, jak dziecko. Dźwięki te pobudzały całą moją sympatyę, tak brzmiały świeżo i niewinnie; lecz gdy przyspieszywszy kroku, przystąpiłem bliżej, bolesny krzyk wiewiórki wpił mi się w serce. Słyszałem często o okrucieństwie młodych wyrostków, a zwłaszcza chłopów; sam nieraz byłem jego świadkiem; ale wobec widoku, jaki mi się teraz przedstawił, zawrzałem cały z gniewu. Odtrąciłem chłopca na bok, wyrwałem biedne zwierzę z jego rąk i z szybką litością zabiłem je. Potem, zwracając się do młodego dręczyciela, przemawiałem doń długo w zapale mego oburzenia, nazywałem go imionami, na które zdawał się wić cały, i nakoniec, wskazując ręką w stronę »rezydencyi«, kazałem mu iść precz