Strona:PL Robert Louis Stevenson - Skarb z Franchard.pdf/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Dwanaście razy — zawołał gwałtownie, gdyż tem zdaniem dziwaczna ta istota zwykła wyrażać pojęcie częstości.
— Powiedziałem jej, że pan także uczyniłeś to samo, nie zapomniałem o tem — dodał z uczuciem dumy. — Podobało się jej to.
— A więc, Felipe — zapytałem — co to były za krzyki, które słyszałem zeszłej nocy? gdyż niewątpliwie były to krzyki jakiejś istoty, wijącej się z bólu.
— Wiatr — odpowiedział Felipe, patrząc w ogień.
Ująłem go za rękę. Sądząc, że jest to pieszczota, uśmiechnął się tak radośnie, że omal mnie nie rozbroił. Ale opanowałem to uczucie słabości.
— Wiatr — powtórzyłem — a jednak ja myślę, że była to ta sama ręka, i podniosłem ją do góry, która mnie pierwej zamknęła.
Chłopak zadrżał widocznie, ale nie odpowiedział ani słowa.
— Dobrze — rzekłem — jestem cudzoziemcem i gościem. Nie jest moją rzeczą wtrącać się do waszych spraw i krytykować je, możesz co do nich zasięgnąć rad twojej siostry, które niezawodnie będą wyborne. Ale, o ile to mnie tyczy, nie chcę być niczyim jeńcem i proszę o klucz.
W pół godziny potem drzwi moje otworzyły się nagle i klucz upadł z głośnym brzękiem na podłogę.
Następnego dnia, czy też parę dni potem wróciłem ze spaceru na parę chwil przed wybiciem dwunastej. Sennora leżała, pogrążona we śnie na progu ustronia, gołębie fruwały wokoło gołębników, jak płatki śniegu, dom leżał uśpiony pod głębokiem zaklęciem południowej ciszy, i tylko leciutki, wędrowny wietrzyk górski prześlizgiwał się wokoło galeryi, szumiał między drzewami granatowymi i poruszał swawolnie ścielące się po podwórzu cienie. Coś w tej ciszy skusiło mój popęd na-