Strona:PL Robert Louis Stevenson - Skarb z Franchard.pdf/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A więc — odparłem dość pewnym głosem, jakkolwiek zmieszany zawartą w tych słowach przyganą — mam upoważnienie pańskie pozostawić rzeczom wolny bieg i nie wtrącać się do niczego?
Odpowiedział »tak« i z trochę niezręcznym ukłonem odwrócił się i pozostawił mnie samego. Ale zrobił dwie rzeczy: uspokoił moje sumienie i obudził moje poczucie delikatności. Zdobyłem się na wielki wysiłek; raz jeszcze wyrzuciłem z myśli wspomnienia nocne i raz jeszcze pogrążyłem się w rozmyślaniach o mojej świętej poetce. Ale równocześnie nie mogłem zapomnieć całkowicie, że mnie zamknięto i gdy wieczorem Felipe przyniósł mi kolacyę, zaatakowałem go walecznie na obu punktach.
— Nigdy nie widziałem twojej siostry — rzekłem, niby przypadkiem.
— O, nie! — odpowiedział — ona jest dobra, bardzo dobra — i niestały jego umysł wnet zwrócił się ku czemu innemu.
— Siostra twoja jest zapewne bardzo pobożną — dodałem po chwili.
— O! — zawołał, składając ręce z nadzwyczajnem przejęciem — święta; to ona mnie podtrzymuje.
— Jesteś bardzo szczęśliwy — rzekłem — gdyż boję się, że my wszyscy niemal i ja między innymi czujemy się tem lepiej, im niżej upadamy.
— Sennor — rzekł Felipe poważnie — nie powiedziałbym tego. Nie powinieneś pan kusić swego anioła. Jeżeli kto upada, gdzież się zatrzyma?
— Doprawdy, Felipe — odparłem — nie wiedziałem, że jesteś kaznodzieją, i wcale niezłym, muszę dodać. Przypuszczam, że to wpływ twojej siostry?
Mrugnął na mnie krągłemi oczyma.
— A zatem — ciągnąłem dalej — karciła cię pewno nieraz za twój grzech okrucieństwa?