Strona:PL Robert Louis Stevenson - Skarb z Franchard.pdf/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

I gdy, oparłszy się o balustradę galeryi, spojrzałem w dół na lśniący w blaskach słońca zakątek wśród drzew granatowych i na jaskrawie przyodzianą, senną kobietę, która właśnie w tej chwili przeciągając się wygodnie oblizywała swe wargi, jakby uosobienie zmysłowej ociężałości, porównałem szybko w myśli ten widok z chłodnym północnym pokojem, od strony gór, który służył za mieszkanie córce.
Tegoż samego południa zobaczyłem ze wzgórza, na którem siedziałem, wielebnego Padre, wchodzącego w podwoje rezydencyi. Odkrycie jakie uczyniłem co do charakteru córki, zajęło całkowicie moją wyobraźnię i prawie zatarło wspomnienie okropności minionej nocy, ale na widok tego zacnego człowieka pamięć ożyła. Zeszedłem więc ze wzgórza i przecinając w poprzek lasy, stanąłem z ubocza na drodze, którą Padre miał przechodzić. Skoro tylko się ukazał, zbliżyłem się doń i przedstawiłem, jako nowy mieszkaniec domu. Miał on wyrazistą, uczciwą twarz, na której można było łatwo przeczytać zmieszane uczucia, z jakiemi spoglądał na mnie, cudzoziemca i heretyka, który wszakże, mimo to, walczył i został ranionym w dobrej sprawie. O rodzinie, zamieszkującej rezydencyę, wyrażał się powściągliwie, ale z szacunkiem. Nadmieniłem, że nie poznałem jeszcze córki, na co zauważył, że tak właśnie powinno było być i spojrzał na mnie trochę z ukosa. Na koniec, zebrawszy odwagę, wspomniałem o krzykach, które zaniepokoiły mnie ubiegłej nocy. Wysłuchał mnie w milczeniu, a potem stanął i wpół odwracając się, jak gdyby chciał zaznaczyć bez najmniejszej wątpliwości, że pragnie pożegnać mnie:
— Czy zażywasz pan tabakę — rzekł podając mi tabakierkę, a gdy odmówiłem — jestem stary człowiek — dodał — i sądzę, iż wolno mi przypomnieć panu, że jesteś pan tutaj tylko gościem.