Strona:PL Robert Louis Stevenson - Skarb z Franchard.pdf/150

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Tak — mówił — o tak! znam ten dom. Przekroczyłem jego bramy. Śnieg leżał na drodze, wiatr miótł go. Niewątpliwie śmierć unosiła się tego dnia ponad górami, ale gorzej było tam, przy ognisku. Wziąłem go za ramię, sennor, i wlokłem do bramy. Zaklinałem go na wszystko, co mu było świętem i drogiem, by szedł ze mną. Czołgałem się u jego stóp na klęczkach po śniegu i widziałem, że wzruszyły go moje błagania. Lecz właśnie w tej chwili ona wyszła na galeryę i zawołała go po imieniu; obejrzał się... stała z lampą w ręku, uśmiechem przywołując go ku sobie. Wezwałem głośno Imienia Bożego, objąłem go ramionami, ale odtrącił mnie i pozostałem sam. Wybrał, co chciał! Panie Boże, zbaw nas! Modliłbym się za jego duszę, ale poco? Są grzechy, z których nawet papież nie może rozgrzeszyć.
— A twój przyjaciel — spytałem — co się z nim stało?
— Bogu jednemu wiadomo — rzekł mulnik — ale jeżeli prawdą jest to, co mówią, koniec jego był równie strasznym, jak grzech... sama myśl o tem ścina krew w żyłach.
— Czy sądzisz, że został zamordowany? — zapytałem.
— Rozumie się, został zamordowany — odparł wieniak. — Ale w jaki sposób? tak, w jaki? Grzech mówić o tem.
— Ludzie, mieszkający w tym domu — zacząłem.
— Ale — przerwał mi z dzikim wybuchem. — Ludzie! — zawołał. — Jacy ludzie? To nie mężczyźni i nie kobiety przebywają w tym domu szatana! Jak to? mieszkałeś pan tu przecie tak długo i o niczem nie słyszałeś jeszcze?
I przytknąwszy usta do mego ucha, szeptał bojaźliwie, jak gdyby nawet ptactwo górskie mogło nas podsłuchać i zmartwieć z przerażenia.
To, co mi opowiedział, nie było prawdziwem, nie było nawet oryginalnem. Była to w nowej edycyi, utka-