Strona:PL Robert Louis Stevenson - Skarb z Franchard.pdf/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Chłopiec był dzieckiem pod względem umysłowym; jego umysł był podobnie, jak jego ciało, ruchliwym i prędkim, ale powstrzymanym w rozwoju, i począłem odtąd spoglądać nań z pewnem politowaniem i przysłuchiwać się zrazu pobłażliwie, a potem nawet z przyjemnością jego nieskładnej paplaninie.
Około czwartej po południu przerżnęliśmy wierzchołek pasma górskiego, i pożegnawszy blask zachodniego słońca, poczęliśmy spuszczać się po przeciwnym stoku, okrążając krawędzie licznych przepaści górskich i poruszając się w cieniu mrocznych lasów. Ze wszech stron wzbijał się poszum spadającej wody, już nie zmieszany i potężny, jak w wąwozie, ale rozprószony i dźwięczący wesoło i śpiewnie z doliny w dolinę.
Towarzysz mój uspokoił się tu również i począł nucić donośnym falcetem, zdradzając przytem szczególną tępość muzykalnego słuchu. Nie trzymał się ani melodyi, ani klucza, ale przeskakiwał dowolnie, co jednak zlewało się w całość ogólną, pełną naturalnej prostoty i miłego wdzięku, podobną świergotowi ptaków. W miarę, jak mrok gęstniał, poddawałem się coraz bardziej czarowi tego nieuczonego gędzenia, nasłuchując uważnie i starając się uchwycić jakieś słowa śpiewu, ale napróżno, a gdy wreszcie zapytałem go, co śpiewał:
— O! — zawołał — śpiewam sobie.
Co mnie przedewszystkiem uderzyło, to uporczywość, z jaką powtarzał niezmordowanie wciąż te same nuty z małymi przestankami. Nie było to jednak wcale monotonnem, jakby można było sądzić, i owszem, zdawało się tchnąć tem cudownem zadowoleniem z tego, co jest, jakie lubimy wyobrażać sobie w postawie drzew, albo nieruchomym spokoju sadzawki.
Ciemna noc już zapadła, gdy wjechawszy na małe płaskowzgórze, stanęliśmy niebawem przed jakąś ruderą niezmiernej czarności; mogłem się tylko domyślać, że