Strona:PL Robert Louis Stevenson - Skarb z Franchard.pdf/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

były równie krzepkie i charakterystyczne, jak ta, co uśmiechnęła się do mnie z portretu z poza mgły dwu stuleci. Ale umysł (to najcenniejsze dziedzictwo) był zwyrodniały, i potrzeba było domieszki zdrowej, plebejskiej krwi poganiacza mułów, czy też kontrabandzisty górskiego, aby to, co graniczyło prawie z zupełnem ogłupieniem u matki, podnieść do ruchliwego dziwactwa syna. A jednak z nich dwojga, matkę wolałem. Felipe, mściwy i okrutny, pełen różnych wybryków i przywidzeń, wydawał mi się istotą niemal szkodliwą. Matka budziła we mnie tylko tkliwe i łagodne myśli. Wszakże, z tą skłonnością widzów do bezwiednej stronniczości, ja sam stawałem się niejako stroną w tej głębokiej nieprzyjaźni, jaka widocznie tkwiła między matką i synem. Mówiąc prawdę, przejawiało się to głównie po stronie matki. Czasami, gdy zbliżał się ku niej, zaczynała dyszeć ciężko, chwytając powietrze i źrenice jej martwych oczu kurczyły się, jakby obrzydzeniem lub strachem. Wzruszenia jej, jakiekolwiek mieć mogła, były bardzo powierzchowne i przelotne, lecz ta stała niechęć zaprzątała żywo mój umysł, każąc mi doszukiwać się przyczyny, która ją budziła, i czy przypadkiem nie było w tem winy syna.
Bawiłem już około dziesięciu dni w rezydencyi, gdy nagle zerwał się silny i ostry wiatr, pędząc przed sobą chmury pyłu. Dął on z malarycznych nizin, ponad śnieżnemi sierrami. Nerwy ludzi, na których wicher ten wiał, były naprężone i drżące; oczy ich mrużyły się boleśnie od kurzu, nogi uginały pod brzemieniem ciała, a dotknięcie ręki o rękę przejmowało wprost odrazą. Oprócz tego wiatr przedzierał się przez szczeliny pomiędzy wzgórzami i szalał naokoło domu z wielkiem, głuchem brzęczeniem i przeciągłym świstem, nieznośnie męczącym dla ucha i rozpaczliwie przygniatającym umysł. Nie wiał on nagłymi dorywczymi porywami, ale jednostajnie i nieprzerwanie, jak potok kaskady, tak, że niebyło chwili