Strona:PL Robert Louis Stevenson - Skarb z Franchard.pdf/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

przerwy i ulgi. Ale wyżej ponad górami, siła jego była prawdopodobnie zmienną z nagłym wybuchem furyi, gdyż dochodziło stamtąd chwilami z niezmiernej oddali płaczliwe wycie, bezdennie smutne i bolesne; a od czasu do czasu także, na wysokich wzgórzach czy terasach, wznosiły się nagle gromadzone i wnet zdmuchnięte przez wicher, wieże pyłu, niby gęsta kurzawa po gwałtownej eksplozyi.
Zaledwie się obudziłem, w łóżku jeszcze, odczułem to nerwowe naprężenie i przygnębienie, wywołane przez zmianę powietrza, a rozstrój ten rósł z postępem dnia. Daremnie starałem się zapanować nad nim; daremnie wyszedłem na zwykłą, poranną przechadzkę, bezrozumny, niemilknący szał burzy wyczerpał wkrótce moje siły i zburzył pogodę mego usposobienia.
Wróciłem do rezydencyi, płonąc niemal od suchego żaru, wpół-oślepiony i szary od pyłu. Podwórze miało wygląd rozpaczliwie opustoszały. Od czasu do czasu prześlizgiwał się po niem błysk słońca, od czasu do czasu wicher zsuwał się gwałtownie wzdłuż granatów i roztrącał ich szkarłatne kwiecie i trzaskał hałaśliwie okiennicami o ściany domu. W ustroniu sennora przechadzała się tam i sam z płonącą twarzą i iskrzącemi oczyma; zdawało mi się nawet, że mówiła sama do siebie, jak ktoś w gniewie. Ale gdy zwróciłem się do niej ze zwykłem powitaniem, odpowiedziała mi tylko nagłym ruchem ręki, nie przerywając spaceru. Powietrze wytrąciło z równowagi nawet tę niewzruszoną istotę. Poszedłem na górę do siebie trochę mniej wstydząc się mojego własnego rozdrażnienia. Cały dzień wiatr nie ustawał. Siedziałem w moim pokoju i udawałem, że czytam, albo chodziłem po nim z końca w koniec i przysłuchiwałem się piekielnemu hałasowi ponad głową. Noc zapadła, a ja nie miałem nawet kawałka świecy. Zacząłem wreszcie pożądać jakiegokolwiek towarzystwa i wy-