Strona:PL Robert Louis Stevenson - Skarb z Franchard.pdf/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sunąłem się po cichu na podwórze. Było ono teraz pogrążone w niebieskawej mgle pierwszego zmroku, ale ustronie lśniło z daleka, czerwono oświetlone ogniem. Drzewo, ułożone na ognisku w wysoki stos, wieńczyła płomienna kita, którą wiatr, dmący z komina, potrząsał tam i sam. W tym jaskrawym i drgającym blasku sennora chodziła wciąż od ściany do ściany, gwałtownie gestykulując, załamując dłonie, wyciągając ręce, odrzucając w tył głowę, jakby w niemem wyzwaniu ku niebu. Wśród tych bezładnych poruszeń piękność i wdzięk tej kobiety uwydatniały się jeszcze wymowniej, ale w jej oczach tlił się ogień, który mię uderzył bardzo niemile. Stałem przez chwilę, spoglądając w milczeniu, prawdopodobnie niepostrzeżony, a potem wróciłem tak, jak przyszedłem, szukając drogi po omacku, do mego pokoju na górę.
Zanim Felipe przyniósł mi kolacyę i świece, nerwy moje rozigrały się na dobre i gdyby chłopiec znajdował się w swem zwykłem usposobieniu, byłbym go z pewnością zatrzymał (nawet siłą, jeśliby to było koniecznem), aby obecnością swoją złagodził choć trochę przykre uczucie mej nieznośnej samotności. Ale i na Filipa także wywarł wiatr swój wpływ. Był rozgorączkowany przez cały dzień; teraz z nadejściem nocy, ogarnął go posępny i bojaźliwy nastrój, który i na mnie oddziaływał. Widok jego tak bardzo zmienionej twarzy, jego gwałtownych uniesień i blednięć, nagłych wykrzyków i nadsłuchiwań, rozstroił mię do reszty, i gdy przypadkiem upuścił na ziemię i stłukł półmisek, niemal podskoczyłem na siedzeniu.
— Zdaje się, że wszyscy poszaleliśmy dzisiaj — rzekłem z udanym śmiechem.
— To czarny wiatr — odpowiedział żałośnie. — Ma się uczucie, jak gdyby powinno się coś uczynić i nie wie się co.