Strona:PL Robert Louis Stevenson - Skarb z Franchard.pdf/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

od pokrywającego go gęstemi warstwami pyłu, wyglądał w jarzącym, znojnym blasku słońca jak zaczarowany w sen pałac z legendy. Podwórze, szczególniej, zdawało się królestwem snu. Chrapliwe gruchanie gołębi obijało się nieustannie o rynny dachu. Wiatry nie miały dostępu, ale gdy wiały po za murami, pył górski opadał tak gęsto, jak deszcz, i przysłaniał czerwone kwiecie granatu. Wokoło spoglądały zabite na głucho okna i zamknięte drzwi licznych lochów i piwnic, oraz puste łuki galeryi, a przez cały dzień słońce kreśliło łamane profile po wszystkich czterech rogach i słało cienie kolumn po posadzce galeryi. Na równym poziomie z ziemią znajdowało się zaciszne ustronie, otoczone kolumnami, zdradzające oznaki zamieszkania ludzkiego. Mimo frontu otwartego na podwórze, zaopatrzone było w kominek, na którym płonęły codzień wesoło wiązki drzewa; a podłoga z tarcic wyścielona była skórami zwierzęcemi.
W tem to miejscu zobaczyłem po raz pierwszy panią domu. Wyciągnęła jedną ze skór nieco ku przodowi i siedziała w słońcu, oparta o jedną z kolumn. Przedewszystkiem rzuciła mi się w oczy jej suknia, bogata i jaskrawa, jaśniejąca na opylone podwórze lśniącym połyskiem kwiecia granatu. Dopiero za drugiem spojrzeniem uderzyła mnie jej niezwykła piękność. Gdy tak siedziała nieco odwrócona, wypatrując mnie ukradkiem, myślałem, jakkolwiek niewidocznemi oczyma, z tem wyrażeniem prawie idyotycznego wesela i zadowolenia, okazywała skończoną doskonałość rysów i spokojną szlachetność postawy, niezrównaną nawet w posągu. Gdy mijając ją, uchyliłem kapelusza, twarz jej drgnęła podejrzliwie, ale tak przelotnie i niedostrzeżenie, jak wody sadzawki, gdy je muśnie lekki powiew zefiru. Nie zwróciła jednak żadnej uwagi na mój uprzejmy ukłon. Udałem się na zwykłą przechadzkę, niemile zmieszany tą niewzruszoną obojętnością indyjskiego bożka, nie mogąc