Strona:PL Robert Louis Stevenson - Skarb z Franchard.pdf/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nazajutrz i przez kilka następnych dni stary ksiądz zjawiał się często przy mojem łożu ze swoją tabakierką i brewiarzem, a po niejakim czasie, gdy zacząłem wracać do sił, powiedział mi, że jestem już na dobrej drodze do zupełnego wyzdrowienia i że powinienem jak można najprędzej przyspieszyć mój wyjazd, poczem, nie dodając żadnego tłumaczenia, zażył tabaki i zerknął na mnie z ubocza. Nie udawałem wcale, że nic nie wiem, byłem pewny że musiał widzieć Olallę.
— Panie — rzekłem — wiesz, że nie pytam się dla próżnej ciekawości. Co się dzieje z rodziną?
Powiedział, że byli to bardzo nieszczęśliwi ludzie; że są, jak się zdaje, rodem zupełnie zwyrodniałym, a przytem bardzo biedni i bardzo zaniedbani.
— Ale nie ona! — zawołałem. — Dzięki zapewne pańskim staraniom, posiada ona rozleglejszą wiedzę i bystrzejszy umysł, niż się go pospolicie spotyka u kobiet.
— Tak — odpowiedział — sennorita otrzymała staranne wykształcenie. Ale rodzina była zaniedbaną.
— Matka? — badałem.
— Tak, matka także — odparł padre, zażywając tabaki. — Ale Felipe jest dobry chłopiec.
— Matka jest dziwna? — spytałem.
— Bardzo dziwna — odrzekł ksiądz.
— Zdaje mi się, panie, że gramy w chowanego — rzekłem. — Musisz pan wiedzieć więcej o mnie, niż to pokazujesz. Musisz wiedzieć, że ciekawość moja usprawiedliwioną jest z wielu względów. Czy nie zechcesz pan być szczerym ze mną?
— Mój synu — odpowiedział starzec — będę bardzo szczerym w tych rzeczach, które podlegają mojej kompetencyi, ale co do tych, które mnie samemu są niewiadome, nie trzeba zbyt wielkiej dyskrecyi, aby zamilczeć o nich. Nie będę udawał przed tobą, rozumiem cię doskonale, i cóż ci powiem? jedno tylko, że jesteśmy