Strona:PL Robert Louis Stevenson - Skarb z Franchard.pdf/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ołówkiem tą samą ręką, ręką Olalli. Pochwyciłem go z nagłym dreszczem trwogi i przeczytałem:
»Jeżeli masz choć trochę życzliwości dla Olalli, jeżeli tli w tobie choć iskra rycerskości dla istoty srogo dotkniętej losem, odejdź stąd dzisiaj; przez litość, przez honor, przez pamięć Tego, który umarł, błagam cię, odejdź«.
Patrzałem przez jakąś chwilę na te słowa, jakby w osłupieniu, potem zacząłem się budzić powoli, niby z głębokiego snu, z poczuciem nieopisanego znużenia i wstrętu do życia. Słońce bladło już po za nagiemi wzgórzami i zacząłem drżeć nagle, jak człowiek w strachu. Pustka, jaka się tak raptownie rozwarła w mojem życiu, obezwładniała mnie, jak fizyczna próżnia. Chodziło tu już nie o moje serce, nie o moją szczęśliwość, ale o samo życie. Nie mogłem jej stracić. Stałem, powtarzając to bezwiednie. A potem, jak ktoś, stąpający we śnie, podszedłem do okna, wyciągnąłem rękę, aby je otworzyć, i gwałtownym ruchem, z całej siły pchnąłem nią o szybę. Krew trysnęła z dłoni i natychmiast, z niezachwianym spokojem i zimną krwią, nie tracąc ani chwili panowania nad sobą, przycisnąłem wielkim palcem malutką, skaczącą fontannę i rozważałem, co mi uczynić należy. W tym pustym pokoju nie było nic, coby się nadawało do mego celu, czułem przytem, że potrzebuję koniecznie pomocy. Nagle strzeliła mi w myśli nadzieja, że Olalla sama mogłaby być moją siostrą miłosierdzia. Odwróciłem się i zeszedłem na dół, przyciskając wciąż palcem ranę.
Ale nie było tu nigdzie Olalli, ani Filipa. Skierowałem się więc do ustronia, gdzie sennora, wsunięta w głąb, drzemała tuż koło ognia, gdyż żadne gorąco nie było dla niej zbyt silnem.
— Przepraszam — rzekłem — jeżeli przeszkadzam pani, ale muszę prosić panią o pomoc.