Strona:PL Robert Louis Stevenson - Skarb z Franchard.pdf/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

w słońcu, opartą o jeden z filarów, lub rozciągniętą na kosmatym dywanie przed ogniem. Od czasu do czasu tylko zmieniała pozycyę, przenosząc się ku szczytowi, wokoło kamiennej klatki schodowej, gdzie leżała z tą samą nonszalancyą w sam raz w poprzek mojej drogi. W ciągu tych wszystkich dni nie spostrzegłem ani razu, by przejawiła kiedykolwiek najmniejszą iskrę energii, oprócz tej, jaką traciła na czesaniu i przyczesywaniu swych bujnych włosów koloru miedzi, albo na wyszeptanie w swym bogatym, łamiącym się chropawo głosie, kilku nic nie znaczących słów zwykłego pozdrowienia, jakiem mię witała. Były to, jak sądzę, jej dwie główne uciechy, oprócz rozkoszy absolutnej bezczynności. Wydawała się zawsze bardzo dumną z wygłaszanych przez siebie zdań, jak gdyby to były wyszukane dowcipy — i w istocie, jakkolwiek rozmowa jej była dość pustą, nie różniąc się w tem wiele od rozmowy wielu bardzo szanownych osób, i obracała się w bardzo szczupłym zakresie przedmiotów, nie była jednak bezsensowną, ani bez pewnego związku; owszem, posiadała pewną, właściwą sobie piękność, tchnąc tem uczuciem najzupełniejszego zadowolenia, jakie wyrażała cała jej postać. Mówiła to o cieple, w którem się (podobnie jak i jej syn) wielce rozkoszowała; to o kwiatach granatu, albo znów o białych gołębiach i długo-skrzydłych jaskółkach, prujących powietrze podwórza. Ptaki szczególniej wywierały na nią podniecające wrażenie.
Gdy ocierając się o rynny dachu, w lekkim, chyżym locie, lub prześlizgując wzdłuż, mijały ją z szumem wiatru, poruszała się czasami, unosząc zlekka na siedzeniu i jakby budząc z rozkosznego uśpienia. Ale przez resztę dnia leżała lubieżnie zwinięta w sobie, pogrążona w ospałem radosnem odurzeniu. Jej niezmienne samozadowolenie zrazu nudziło mnie, ale stopniowo oswoiłem się z tym widokiem, a potem nawet stało się moim zwy-