O siedmiu krukach (Kędzierski, 1927)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Czesław Kędzierski
Bracia Grimm
Tytuł O siedmiu krukach
Pochodzenie Mysia wieża i inne polskie podania i powiastki
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1927
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów, Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
O SIEDMIU KRUKACH



Dawnemi czasy była na Kujawach wioska Krukowo. Nazwano ją tak, ponieważ gnieździło się w niej bardzo wiele kruków. W tej wiosce mieszkał wdowiec, co miał ośmioro dzieci: jedną córkę i siedmiu synów. Córka, Basia, była najstarsza i miała lat piętnaście, a syn najmłodszy miał siedm lat.
Wdowiec ożenił się po raz drugi, więc dzieci dostały macochę. Ale macocha, jak to macocha, była kobietą złą i dzieci wcale nie kochała. Zrzędziła na nie przy każdej sposobności i biła. Stąd dzieci bardzo jej się bały.
Jednego dnia, gdy mąż był w polu, wysłała Basię po drzewo do lasu, a sama poszła do sąsiadki. Chłopcy, zostawszy sami w domu, zaczęli stroić różne figle i koziołki wywracać i skakać jeden przez drugiego. Przy tem baraszkowaniu ani się spostrzegli, jak lampa spadła ze szafy i rozbiła się w drobne kawałki...Chłopcy zdrętwieli z przerażenia. Co na to powie macocha? Oj, będą baty! I kiedy tak płaczą i lamentują, otwierają się drzwi i wchodzi macocha. Można sobie wyobrazić, w jaką złość popadła, gdy zobaczyła rozbitą lampę. W pierwszej chwili wzniosła pięść do góry i zawołała:
— O, rabusie przeklęte! Obym was nigdy w życiu nie widziała! Obyście jako kruki na koniec świata precz odlecieli!
Zaledwie słowa te wymówiła, chłopcy znikli jej z przed oczu, w izbie zafurkotało, zabrzęczały szyby w oknach i — siedm czarnych kruków zakrakało żałośnie i wyleciało z chaty. Klątwa macochy, wypowiedziana w złej godzinie, spełniła się nad pasierbami.
W tej chwili wróciła Basia z drzewem, a nie widząc braci zapytała o nich.
— Patrz! — krzyknęła rozzłoszczona macocha, — oto, co zrobili twoi braciszkowie! Rozbili lampę i uciekli. Idź za nimi i poszukaj ich sobie!
Basia, usłyszawszy to, wybiegła na wieś szukać braci. Pod figurą, naprzeciw chaty, ujrzała staruszka, który widział i słyszał wszystko, co się stało. Opowiedział więc Basi, całej zapłakanej, że bracia jej, zamienieni w kruki odlecieli na koniec świata. I tak wkońcu rzekł:
— Nie płacz, Basiu. Jeśli naprawdę swych braciszków miłujesz, możesz ich jeszcze uwolnić z pod klątwy macochy. Tylko najpierw musisz ich znaleźć. Ale „szukaj, a znajdziesz“, powiedział Pan Bóg.
To rzekłszy, staruszek zniknął. Basia wobec tego w głębi serca uczyniła ślub, że nie spocznie prędzej, dopóki nie znajdzie swych braci. Poszła więc najpierw w pole pożegnać ojca i prosić o jego błogosławieństwo. Ojciec, wysłuchawszy, pobłogosławił jej ze łzami w smutnych oczach, kupił siedm placuszków i dał jej: po jednym dla każdego brata, jeśli ich znajdzie. Potem poszła na grób matki i pomodliła się szczerze za jej duszę. A potem poszła w wielki boży świat, sama jedna, szukać braci.
Basia szła tygodnie i miesiące całe bez wytchnienia. Szła przez wsie i miasta. A kogo na drodze spotkała, pytała wytrwale o swych siedmiu braci kruków. Ale zawsze napróżno, nikt ich nie znał, ani ich widział, ani o nich słyszał.
Szła już rok cały. I wtedy weszła na jakąś pustynię, gdzie ujrzała górę ogromnie wysoką, co aż do nieba sięgała, a na tej górze jaśniało coś, jakby największy ogień. I było tu bardzo gorąco. Basia, nie wiedząc, coby to było, weszła śmiało na szczyt góry. I tam dopiero ujrzała ogromny złoty pałac, w którym mieszkało Słońce. Nieśmiało otworzyła drzwi złociste i weszła do ogromnej sali, błyszczącej od samego szczerego złota. Na środku stał stół, nakryty złocistym obrusem, a na nim stały dwa duże złote talerze. A przy kominku siedziała wysoka staruszka, która gotowała obiad w złotym kociołku; była to matka Słońca. Zobaczywszy Basię, zawołała:
— A ty, czego tu szukasz, nieszczęsna dziewczynko? Nie wiesz to, że jak Słońce wróci, to cię na proch spali?
Wystraszona Basia do nóg jej się rzuciła, opowiedziała o swych braciach i prosiła o kawałek chleba, ponieważ dwa dni już nic nie jadła, a potem zaraz chciała iść dalej. Ale staruszka, rozrzewniona jej poświęceniem siostrzanem, odpowiedziała:
— Nie, moje dziecię, syn mój nie będzie zły, gdy się dowie, dlaczego tu przyszłaś. Wypocznij sobie i posil się. A kiedy Słońce powróci, zapytamy, czy nie widziało gdzie twych braci... Ale słyszę, że już nadchodzi. Schowaj się prędko, póki mu o tobie nie opowiem.
Basia, drżąc ze strachu, ukryła się za dużem krzesłem. I w tejże chwili otwarły się drzwi i do sali weszło Słońce, z złotemi promieniami dokoła głowy.
— Dobry wieczór, matulu! — zawołało Słońce. — Ale co to jest? Tutaj czuć żywego człowieka! Co za zuchwalec odważył się tu przyjść? Pokaż mi go, matulu, ażebym go spalił na proch!
— No, no, synku, nie gniewaj się tak. To tylko mała sierota, co szuka swych braci w kruki przemienionych, — odrzekła matka i opowiedziała mu całą historję. Słońce, usłyszawszy to, zdjęło promienie z swej głowy i zawołało łagodnie:
— Pokaż mi się, biedaczko, i nie bój się niczego. Braci twych nie widziałem, ale poślę cię do brata mego Księżyca; może on ich widział gdzie w nocy. Tymczasem siądź do stołu i zjedz z nami obiad.
Basia, ucałowawszy pokornie ręce dobrego Słońca, zasiadła do obiadu, a potem, podziękowawszy grzecznie, ułożyła się w złotem łóżeczku i smacznie zasnęła.
Kiedy się rano zbudziła, Słońce już wyszło z domu i było wysoko na niebie. Staruszka więc dała Basi śniadanie na drogę, i nauczywszy, jak ma iść do Księżyca, wyprowadziła ją z zamku.

Droga do Księżyca wiodła wśród gęstych lasów wciąż pod coraz większe góry. Basia żywiła się teraz tylko leśnemi orzeszkami. Szła i szła wytrwale, szła bardzo długo. Mróz siwy zaczął jej coraz więcej dokuczać, kiedy nareszcie na ogromnej górze ujrzała świecący, niby śnieg biały, wielki, srebrny pałac Księżyca. Kiedy więc stanęła przed pałacem, Słońce właśnie zeszło już z nieba, i zmrok szary na świat poczynał padać.
W jednem z otwartych okien pałacu siedziała stara piastunka Księżyca i tkała pas szeroki z srebrzystej mgły. W drugiem oknie siedział sam Księżyc o łagodnem obliczu i marzył. Oboje ujrzeli ze zdziwieniem Basię.
— A ty skąd się tu wzięłaś, dziewczynko? Proszę cię, chodź do mego pałacu! — zawołał Księżyc, otworzył srebrne drzwi, wziął Basię za rękę i wprowadził ją do wielkiej srebrnej sali. Potem kazał jej usiąść na ślicznem srebrnem krzesełeczku i słuchał opowieści jej o siedmiu braciach. A potem rzekł:
— Nie smuć się, maleńka. Twoich braci widziałem i wiem, gdzie ich szukać. Mieszkają oni na samym końcu świata, wpośród ogromnego morza, na małej skalistej wysepce. Co noc, o samej północy, odzyskują na godzinę ludzką swą postać, i kąpią się wtedy w morzu. Tam jednak o własnych siłach zajść nie możesz, ale mój stryj, Wiatr, z łatwością cię tam zaniesie. Jutro wyprawię cię do niego, a tymczasem ugości cię moja piastunka, bo mnie już czas odejść na niebo.
Po odejściu Księżyca poczciwa staruszka Basię nakarmiła, napoiła, w ciepłej i pachnącej wodzie wykąpała i w srebrnem ułożyła łóżeczku. Następnego dnia zaś darowała jej kożuszek z samego ptasiego puchu i wianuszek suchych grzybków. Grzybki te rosły tylko na górze księżycowej, a miały tę zaletę, że jeden taki grzybek wystarczył człowiekowi za pokarm i napój na cały dzień i noc całą. Dobry Księżyc zaś pokazał Basi drogę do Wiatru i zawiesił na jej piersiach maleńką złotą gwiazdeczkę — na znak dla stryja, że od niego była posłana. Basia z wdzięcznością wielką podziękowała Księżycowi i jego piastunce i odeszła.

Droga do Wiatru była ogromnie uciążliwa. Wiodła wśród skał okropnych, pokrytych śniegiem i lodem. Nie było tam ani jednego drzewka, ani krzaczka ani trawki. Basia byłaby tam niechybnie zmarniała, gdyby nie ptasi kożuszek, który ją ogrzewał, i gdyby nie smaczne grzybki, które ją karmiły.
Wędrowała już okrągło pół roku, zanim stanęła w mieszkaniu Wiatru. Była to ogromna jaskinia w lodowej górze. W głębi jaskini siedział wysoki starzec, cały szronem obielony, z długą brodą z lodowatych sopli i z szerokiemi skrzydłami u ramion. Był to sam Wiatr. Naprzeciw niego siedziała czarno ubrana, z czarnym rozpuszczonym włosem kobieta, również bardzo wysoka; oczy jej migały ogniście, niby dwie błyskawice. Była to żona Wiatru, Burza. Czarna niewiasta pierwsza spostrzegła wchodzącą nieśmiało Basię, zerwała się z siedzenia i huknęła głosem, który był podobny do echa grzmotu:
— Hej, stary! Widzisz ją? Jakaś gadzina człowiecza tu wchodzi! Bierz ją i dmuchnij w przepaść!
Przerażona Basia upadła do nóg starca i poczęła go błagać:
— O, potężny Wichrze, nie czyń nic złego mnie słabej sierocie! Byłam ja u Słońca i Księżyca, i obaj byli dla mnie bardzo dobrzy. Księżyc sam przysłał mnie tu do ciebie i dał na znak tę oto gwiazdeczkę.
— Ta gwiazdka jest istotnie od Księżyca, — rzekł Wiatr. — Mów więc, czego chcesz ode mnie?
— Ach, prośbę moją łatwo możesz spełnić, — odpowiedziała Basia. — Pragnę tylko żebyś mnie przeniósł na koniec świata, gdzie mieszka siedmiu moich braci zaklętych w kruki.
Wiatr skinął tylko głową na znak zgody. Potem wyprowadził Basię z jaskini, zerwał z nieba ogromną szmatę szarej chmury i owinął nią dziewczynkę tak, że nic już nie widziała, ani słyszała. Czuła tylko, że leci z niesłychaną szybkością, że aż straciła przytomność.

Kiedy znów odzyskała przytomność, stała już na twardej wilgotnej skale. Słyszała szum i pluskot fal wodnych i ujrzała wielkie bałwaniące się morze, a na niem w pobliżu skały rozpoznała siedm ludzkich postaci. Basia zadrżała z radości i schowała się tymczasem za wielkim kamieniem, aby tem większą sprawić braciom niespodziankę.
Wkrótce bracia wyszli z morskiej kąpieli i zasiedli na skale. Po chwili jeden z nich się odezwał:
— Mój Boże! Teraz tam u nas uciecha. Dzwony kościelne biją, a ludzie śpiewają radośnie: Wesoły nam dziś dzień nastał... A my tu drugi rok już męczymy się na tej skale, jako kruki, zdala od ludzi! I bez nadziei, żeby się to kiedy skończyło...
— Nie rozpaczaj, braciszku, — odpowiedział drugi, — i przynajmniej dzisiaj nas nie zasmucaj. Przecie wiesz, jak bardzo kocha nas nasza siostra, i że ona może nas z tego zaklęcia wybawić. Ja nie przestałem wierzyć, że ona zjawi się tu kiedyś i nas zbawi.
Na to Basia nie mogła już dłużej wytrzymać, wyskoczyła z za kamienia i zawołała:
— Jestem! jestem już, bracia drodzy! I zbawię was, bo tak ślubowałam!...
Któż zdoła wyobrazić sobie radość, jaka teraz zapanowała na wyspie skalistej! A kiedy nareszcie się już powitali i uściskali, Basia musiała opowiedzieć, co się z nią od dwu lat działo. Wysłuchawszy, bracia zaczęli ściskać ją na nowo, dziękując ze łzami za te wszystkie trudy, jakie dla nich poniosła. A brat najstarszy powiedział:
— Dzięki temu, żeś aż tu do nas dotarła, zdjęłaś z nas już część klątwy. Teraz bowiem możemy opuścić naszą wyspę i polecieć między ludzi. Ażeby nas jednak zupełnie wybawić, musiałabyś przejść jeszcze jedną próbę. Mianowicie musiałabyś, żyjąc wśród ludzi, milczeć przez dwadzieścia miesięcy i nie odezwać się ani słowem, cokolwiekby cię spotkało. Jest to próba najcięższa. Czy zgodziłabyś się na nią dla miłości naszej?
— Wszystko dla was uczynię! — odpowiedziała Basia. — Milczeć będę jak kamień, żeby was z zaklęcia wybawić, choćby mi z tego powodu groziła śmierć! Bylebyśmy jak najprędzej powrócili między ludzi.
— Dzisiaj, siostruniu, z wyspy tej odlecieć nie możemy, bo dziś święto Narodzenia Dzieciątka Jezus, i dlatego przez całą dobę cieszyć się możemy naszą postacią ludzką. Ale jutro o północy zamienimy się znowu w kruki, i wtedy polecimy z tobą w świat żywy. Bieda tylko z tem, że przy tak wielkiem święcie nie mamy tu nic do jedzenia oprócz samych ślimaków morskich.
Wtedy Basia przypomniała sobie, że ma dla braci owych siedm placuszków, otrzymanych od ojca przed dwoma laty. A chociaż twarde były i zeschnięte jak drewno, to przecież rozmaczane w wodzie, smakowały braciom jako najlepsze torty. — Wśród rozmów i wesołości dzień szybko minął i znowu nastała noc czarna. O północy bracia weszli do morskiej kąpieli, a gdy wrócili, byli już krukami. Wtedy dziobami i pazurami pochwycili Basię za sukienkę — jedni u ramion, a drudzy u nóg, — potem unieśli się w powietrze i lecieli z nią nad olbrzymie morze.
Morze było tak wielkie, że lecieli nad niem trzy dni i trzy noce bez odpoczynku. Trzeciej dopiero nocy, bardzo już zmęczeni przylecieli na brzeg morski.
Opuścili się wiec na ziemię i położyli Basię na białym piasku nadmorskim. I wtedy najstarszy z braci rzekł:
— Siostruniu kochana! Pomnij, coś nam obiecała; pamiętaj, że choćby jedno słowo, wypowiedziane przez ciebie wśród tych dwudziestu miesięcy, zgubi nas na całe życie. Teraz bywaj nam zdrowa i niech cię Bóg wspiera w twojem postanowieniu milczenia!
Potem bracia pożegnali się serdecznie z Basią i z żałosnem krakaniem wzlecieli w powietrze. Basia długo za nimi płakała, potem łzy otarła i odeszła od brzegu szukać przy blasku księżyca drogi między ludzi.
Wśród ciemnego boru szła aż do świtu, i wtedy znalazła się na jasnej polance obok chaty z ogrodem. W domku tym mieszkał z żoną królewski gajowy. Basia więc weszła do izby i na migi prosiła o kawałek chleba. Gościnni gospodarze dali jej chleba z masłem i ciepłego mleka, poczem pytali, skąd jest i dokąd idzie. A kiedy z jej znaków domyślili się, że niema nikogo na świecie i sama nie wie, dokąd ma iść, ulitowali się nad nią i zatrzymali ją przy sobie. Basia wdzięczna im była za to i służyła im wiernie a serdecznie.
W kilka tygodni później, zdarzyło się, król z synem jedynakiem przybyli na łowy i wstąpili także do mieszkania gajowego. Tu dopiero zdziwili się bardzo, ujrzawszy Basię. Ale bo też śliczna była nad podziw; wyglądała, jak prawdziwy anioł z nieba. Król i królewicz zasmucili się jednak bardzo, dowiedziaszy się, że jest niemową, a odjeżdżając, obdarzyli ją hojnie.
Stary król prędko o niej zapomniał, ale królewicz zapomnieć o niej nie mógł. Wciąż o niej tylko myślał i marzył. A gdy któregoś dnia król odezwał się do niego: — „Czas byłby, chłopcze, żebyś sobie wyszukał jaką królewnę na żonę i żebyś się ożenił“, — wtedy królewicz rzekł:
— Ojcze kochany! Ożeniłbym się bardzo chętnie, gdybym miał twoje słowo, że pozwolisz mi wziąć za żonę tę, którą ja sobie wybiorę.
Król uradowany tem oświadczeniem syna, dał żądane słowo i zgóry pobłogosławił jego wyborowi.
Królewicz więc wyruszył nazajutrz w podróż z całym swoim dworem. Ale jakież było zdziwienie dworzan, gdy królewicz zatrzymał się przed chatą gajowego i tam znosić kazał dary, przeznaczone dla przyszłej narzeczonej. Ale zdziwienie dworzan było jeszcze większe, gdy wkrótce królewicz wyprowadził z chaty Basię, przybraną w szaty królewskie, a wsadziwszy ją do powozu, rozkazał jechać do kościoła najbliższej wsi.
Zaraz po ślubie cały orszak ruszył z powrotem do królewskiego zamku. Król ujrzawszy syna z prześliczną małżonką, poznał niebawem widzianą niedawno ubogą niemowę. Mimo to jednak nie gniewał się, przycisnął Basię szczerze do serca i był szczęśliwy szczęściem swego jedynaka.
Ale król miał drugą żonę, macochę królewicza. Ona, dowiedziawszy się o tem, co zaszło, o mało ze złości nie pękła. Miała ona po pierwszym swym mężu córkę-jedynaczkę, panienkę ładną ale złą jak osa. Macocha umyśliła sobie wydać ją za królewicza. Teraz jednak, widząc się zawiedzioną w swych nadziejach, postanowiła w skrytości serca Basię zgubić.

Piętnaście miesięcy już minęło od chwili, jak Basia rozłączyła się z swymi zaklętymi braćmi. I szczęśliwą się czuła, że milczeniem swojem ich niezadługo wybawi. Zdarzyło się jednak, że w tym czasie przybył do króla goniec z wieścią, iż nieprzyjaciel potężny zbliżył się do granic jego państwa. Królewicz zatem musiał na czele wojska spieszyć co tchu na wojnę.
Niezadługo potem Basia powiła szczęśliwie syna, ku wielkiej radości starego króla. Ale macocha ze swoją córką powiedziały sobie, że teraz dopiero nadeszła chwila ich zemsty. Na trzecią noc po urodzeniu dziecięcia, macocha dała Basi herbaty z usypiającego ziela. A gdy Basia twardo usnęła, macocha porwała dziecię z kołyski i pobiegła do królewskich chlewów. Tam była taka wielka i dzika świnia; jej to zła macocha dała dziecię na pożarcie. A potem wzięła szczątki dziecka, aby zanieść z powrotem do Basi. W tem wszystkiem nie spostrzegła wcale, że w chlewie zgubiła swój pierścień ślubny. Gdy uciekała z powrotem do zamku, zjawiło się nad nią siedm czarnych kruków i z wrzaskiem okropnym zaczęły ją tłuc skrzydłami po głowie. Wystraszona wbiegła do sypialni Basi, krwią dziecka namazała śpiącej wargi, lica i ręce, a rozszarpane dziecko na łóżku jej porzuciła.
Rano król przyszedł odwiedzić synową. Lecz jakież było jego przerażenie, gdy spojrzał na łóżko Basi. Na krzyk starego króla zbudziła się Basia i przybiegły macocha z córką. Któż zdoła sobie wyobrazić ból i rozpacz Basi, kiedy ujrzała zwłoki swego synka! Zaprawdę, jakże wielka była miłość jej ku braciom, skoro nawet w tak okropnej chwili nie odezwała się słowem na swoje uniewinnienie! Lecz tu jeszcze nie koniec jej udręczenia. Oto zła macocha, udając rozpacz i zgrozę, zaczęła wołać:
— Przekonałeś się teraz królu, jaką masz synową! Ta niemowa jest szkaradną czarownicą, która własne dzieci pożera! Oddaj ją więc co prędzej w ręce kata! Niech zginie!
Król mając przed sobą widoczny dowód zbrodni synowej, kazał jej pokój otoczyć silną strażą. A potem, ulegając namowom złej macochy, oddał synową pod sąd. Oskarżali ją wszyscy z macochą i córką jej na czele. Basia zaś, pamiętając o swych braciach, milczała; była gotowa raczej umrzeć, niż odezwać się przed oznaczonym czasem. Sąd tedy skazał ją na śmierć przez spalenie na stosie. Usłyszawszy ten straszliwy wyrok, pocieszała się tem tylko, że zanim przystąpią do wykonania wyroku, dobiegnie do końca dwudziesty miesiąc jej milczenia i wtedy będzie mogła przemówić w obronie swej niewinności.
Ale i ta nadzieja zawiodła. Dwóch dni jeszcze brakło do spełnienia się jej próby, gdy do więzienia jej wszedł kat i na miejsce stracenia ją poprowadził. Tłumy ludzi szły dokoła niej, złorzecząc i przeklinając ją. A ona, niewinna, szła spokojna i w niemej modlitwie błagała Boga o wybawienie dla braci. Spokojnie też weszła na wysokie rusztowanie z drzewa.
Kat zaczął już podpalać rusztowanie, gdy nagle nad rusztowaniem zafurkotało w powietrzu i siedm głosów zawołało z góry jednocześnie:
— Stój, bo umrzesz!
Kat i wszyscy zgromadzeni przestraszyli się bardzo. Wznieśli oczy w górę i ujrzeli siedm czarnych kruków, opuszczających się na rusztowanie. Stanąwszy na niem, nagle zmienili się w siedmiu urodziwych chłopców, którzy padli wpierw do nóg skrępowanej Basi, a potem ją całowali i ściskali i z powrozów uwolnili.
Potem bracia zeszli z nią na dół do króla, a pokłoniwszy się nisko, opowiedzieli mu, jak to Basia dla wybawienia ich poświęciła wszelkie swoje szczęście osobiste, a nawet gotowa była umrzeć. Opowiedzieli również, jak królowę-macochę skrzydłami bili po głowie, gdy szczątki dziecka niosła z chlewu do zamku, oraz, że w owym chlewie królowa zgubiła swój pierścień ślubny, który zapewne dotychczas tam leży.
Któż zdoła wyobrazić sobie radość, jaka zapanowała teraz w sercu króla i całego ludu. Król przyciskał Basię do serca, całował ją w czoło i prosił o przebaczenie. A lud cały krzyczał:
— Królewiczowa nasza, Basia, niech żyje! niech żyje!
Wśród takich okrzyków radości udali się wszyscy na zamek. Tu przybywszy, król rozkazał najpierw szukać pierścienia królowej w chlewie. Pierścień oczywiście znaleziono i był to zupełny już dowód zbrodni królowej-macochy. Wtedy król skazał ją i córkę jej na dożywotnie więzienie w najciemniejszym lochu o Chlebie i wodzie.
Wkrótce potem powrócił z wojny zwycięskiej królewicz, który, dowiedziawszy się o wszystkiem, tem mocniej umiłował swoją Basię. Już teraz nigdy się z nią nie rozłączał.
Królewicz z piękną i dobrą swą Basią żyli długo i szczęśliwie i doczekali się dwunastu synów, a wszyscy mieli oczy czarne i włosy czarne, jako kruki. A bracia Basi pozostali odtąd na dworze królewskim, byli bardzo pilni i pracowici i wyszli na ludzi znakomitych i przez wszystkich poważanych.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Czesław Kędzierski, Bracia Grimm.